Podsumowanie projektu „Oskary 1992”

KAWAŁ HISTORII KINA.

Co prawda dotyczącego tylko roku 1991, ale dla mnie to było niemalże pełne 6 miesięcy. To sporo. I sporo emocji z tym związanych. Ponieważ recenzowanie skończyłam na początku września, myślę, że najwyższy czas na porządne podsumowanie.


Z perspektywy historycznej są trzy filmy, które bardzo wpisały się w popkulturę, w historię kina.

JFK. Historia o zabójstwie Kennedy’ego jest ważna dla Amerykanów nawet po dziś dzień. Dzięki temu filmowi obywatele zyskali wcześniejszy dostęp do niektórych akt związanych ze sprawą. Poza tym był nakręcony naprawdę wybitnie; to wspaniały pokaz umiejętności reżyserskich i aktorskich, zwłaszcza na drugim planie.

Terminator 2. Szczerze mówiąc – o tym filmie powiedziano już chyba wszystko. Do dziś efekty specjalne robią wrażenie, gra aktorska jest znakomita, a muzyka to istna uczta dla uszu. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że jest to arcydzieło, które na zawsze wpisało się w popkulturę i historię kina. Jedyne, co, to żal, że franczyza jako taka nie ma szczęścia do jakościowych filmów.

Thelma i Louise. To film ważny przede wszystkim dla społeczności LGBT, ale jest to dość miła historia o dwóch kobietach, które trochę namotały w swoim życiu. Do popkultury weszło to na pewno, bo nawet w „Fall Guy” (Kaskaderze) z tego roku było ewidentne nawiązanie do Thelmy i Louise. Kto je skojarzył, ten miał gwarantowany wybuch śmiechu.

Zapewne powinnam wspomnieć jeszcze o Milczeniu Owiec, ale… cóż – rola Anthonego Hopkinsa przeszła do historii, a sam film trzyma w napięciu do ostatniej sekundy. I życzę Wam, by nikt nie przerywał go w finale…

PS.: A Milczenie Owiec to niestety taki film, przy którym mówi się: „zazdroszczę, że jeszcze nie widziałeś”.


Wśród całej masy filmów są też takie, których się po prostu nie da oglądać. Do takich zaliczam Boyz n the Hood, choć wieści niosą, że to kultowy obraz w niektórych kręgach. Może i faktycznie murzyni go lubią, ale mnie się go dość ciężko oglądało. Może po prostu nie lubię o młodocianych gangusach?

Grand Canyon to obraz, któremu prawie się udało. Prawie być ładnym filmem, ale było w tym filmie za dużo chaosu, za mało konkretów. Ja wiem, że krytycy zwykle narzekają na brak zdecydowania, ale powiedzmy sobie szczerze: gdyby Grand Canyon był udanym filmem, to w jakiś sposób by się zachował w zbiorowej pamięci. A jakoś tego nie zauważyłam i choć mówimy o Polsce, to Polska jest jednak wychowankiem USA. Jednak wciąż nie jest to najgorszy film w Oskarach 1992.

Na takie miano zasługuje albo Rambling Rose (Historia Rose) albo Madame Bovary. Właściwie to jakościowo te dwa filmy niewiele się różnią – no, może poza tym, że były nominowane w dwóch różnych kategoriach, a stroje u Bovary są naprawdę oszałamiające, choć – z perspektywy epoki – trudno, by wykazywały się oryginalnością. Nie mniej, oba te oglądało mi się tak samo bez emocji, a nawet z niesmakiem i uznaję, że to historie, które nie lubią kobiet. Bo Rambling Rose to historia o nimfomance i jest to przedstawione w mało ciekawy sposób, a Madame Bovary przedstawia instrukcję obsługi bankructwa. A ściślej: jak zbankrutować przez kiecki i nie ponieść za to żadnych konsekwencji. Ktoś, kto pisał książkę o Bovary, całkiem serio nie lubił kobiet. Ach, no tak. Francja…


Do najlepszego filmu z kategorii „bardzo ładne” pretenduje kilka obrazów. Z nagrodzonych jest to City Slickers i Mediterraneo. W pierwszym przypadku mamy po prostu do czynienia z lekką historią, przy której można się ładnie odmóżdżyć i zrelaksować. W drugim przypadku podobnie, choć czasy o wiele mroczniejsze, bo wchodzimy w II Wojnę Światową. Myślę, że każdy z tych filmów zapada w pamięć na swój własny sposób.

Wśród nominowanych do takiego tytułu pretendować może Children of Nature czy The Commitments. Wszystko jednak zależy od gustu – bo jeśli ktoś lubi smuty, to na pierwszym obrazie się nie zawiedzie; jeśli ktoś nie lubi angielskiego kina, to drugi obraz niekoniecznie przyniesie mu satysfakcję. Tym bardziej, że jest to film muzyczny.

Szczerze? Trudno wybrać w tym zestawie ten jeden, jedyny i wyjątkowy. Może więc decyzję pozostawię Wam :).


Poza wszelkimi rankingami znajdą się Fisher King i Backdraft. Pierwszy zrobił na mnie dobre wrażenie, choć dla zmęczonych masońskością w popkulturze będzie to trudny obraz. A to dlatego, że Fisher King w swej konstrukcji i symbolice jest po prostu masoński i to aż w oczy kole. Ale mnie się spodobał, bo po prostu historia o przyjaźni i pamięci mnie zauroczyła.

Backdraft z kolei to wielki przegrany Oskarów 1992. Zasługiwał na nagrody, jak choćby w efektach specjalnych, ale… żaden film nie miałby szans z Terminatorem 2. Po prostu James Cameron i jego ekipa zrobili coś tak wybitnego, co zapisało się w historii kina.

Co nie znaczy, że Backdraft tego nie zrobił. Jak rozumiem, on był pionierem w efektach z ogniem i dla dzisiejszych seriali o strażakach czy filmów katastroficznych to jest po prostu pierwowzór dla tworzenia efektów specjalnych. Wiem, masło maślane, ale tak to zrozumiałam, gdy czytałam o produkcji tegoż filmu. Poza tym sama historia jest bardzo, bardzo zacna i wzruszająca, praktycznie nie ma tu nudy.

Szkoła podstawowa również znalazła się poza rankingiem. Nie jest to film z kategorii „śliczne” czy „bardzo ładne”, ale jest to dość nostalgiczny, wspaniały, czeski film, który opowiada o młodzieży tuż po II WŚ. Twórcom idealnie udało się stworzyć klimat tamtych lat, a w dodatku jest to historia oparta na faktach. I wcale nie jest to smut – jest to typowy, czeski humor, zapadający w pamięć.


Dobrze, czas na wyjęcie Terminatora 2 z półki Oskary 1992 i popatrzenie na inne filmy. Które z nich okazały się być najlepsze? Fenomenalne? Niesamowite?

Właściwie oba filmy, które pretendują do miana najlepszego z Oskarów 1991 to kategorie zagraniczne. Co prawda, Europa Europa grała w kategorii „najlepszy scenariusz adaptowany”, ale jednak była to koprodukcja reżyserowana przez Agnieszkę Holland. To bardzo przejmujący obraz, opowiadający prawdę o człowieczeństwie i jest on niepoprawny politycznie. Zresztą, doprowadzenie do powstania tego obrazu mówi samo za siebie: nie była to łatwa droga.

Ale chyba najlepszym filmem z Oskarów 1992 jest Zawieście czerwone latarnie. Może to brzmieć dziwnie, bo w końcu to opowieść o konkubinie, a gdzie mu tam do tematu II WŚ? Ale właśnie to ten chiński film najbardziej mi zrył beret. Jest tu może jakaś tęsknota za dwudziestoleciem międzywojennym; pamiętajmy, że i Chińczycy przeżyli swoją rewolucję, na której skutek utracono bardzo wiele tamtejszej kultury. To taki tajemniczy, niepokojący klimat, któremu wtóruje niesamowita muzyka. I bez tej muzyki Zawieście czerwone latarnie byłby tylko w połowie tak dobry, jak jest.

Niesamowity film.


A poza tym: dziękuję wszystkim, którzy śledzili moje poczynania w projekcie Oskary 1992!

Europa Europa

„Bo jeśli nie byłby obrzezany, mógłby stać się małym nazistą jak inni.” – Agnieszka Holland

Będą Wam potrzebne chusteczki, bo „Europa Europa” tworzy emocje. Każe widzowi poczuć to, ten ból, cierpienie głównego bohatera. I jest to dziwny przypadek, jeśli idzie o produkcję filmu, ale jest to obraz dostępny tylko w wersji pirackiej (mowa o Polsce, w Niemczech widziałam nawet na dwóch streamingach jest). Dlaczego? Bo mimo że za reżyserię zabrała się Agnieszka Holland (!), to nikogo nie oszczędza i przez to jest niepoprawny politycznie. Tym bardziej, że ukazuje prawdziwą historię, spisaną w biografii Solomona Peresa, który zmarł w zeszłym roku w wieku 98 lat.

– Nie opowiadaj nikomu tej historii – powiedział Izaak (René Hofschneider) – nikt ci nie uwierzy.
I rzeczywiście, dla współczesnej młodzieży ten film jest „naciągany” i „niewiarygodny”. Ale taka też – niezwykła – była historia Solomona, który nie zawahał się obrzezać swoich synów.

Solomon (Marco Hofschneider) urodził się w żydowskiej rodzinie w Niemczech, w latach 20′ XX wieku. Więc jak możecie się domyślić – młodego czekają pojebane, zupełnie popaprane przeżycia. Bo Solomon dostaje się do szkoły Hitlerjugend…

W tym filmie obrywają wszyscy: Polacy, Żydzi, Niemcy, Rosjanie…. nawet Amerykanie pokazani na końcu. Jak to w prawdziwym życiu: nie ma bieli i czerni, jest szarość. I czuć, że zarówno hitlerowcy, jak i stalinowcy są siebie warci. Zresztą, WSZYSCY SĄ SIEBIE WARCI.

„I co było najbardziej interesujące w byciu w pobliżu Shlomo, to to, że nigdy nie starał się upiększać siebie. Czuł, że w nim również istnieje potencjał dla strasznych rzeczy, tak samo jak u jego towarzyszy.” – Agnieszka Holland

„Europa Europa” to film z klimatem. Z jednej strony odpowiada za to 1989 rok, kiedy kręcono obraz, a z drugiej… muzyka. Minimalistyczna, opierająca się właściwie na kilku głównych dźwiękach, zawsze gdzieś w tle, przybijająca dopiero, gdy pewne zdarzenia wybuchają.

W trakcie seansu było kilka scen, które mnie wzruszyły, a na końcu popłakałam się. Ogólnie, ciężkość filmu jest wyczuwalna od razu, ale im dalej, tym bardziej siedzi się na szpilkach, w oczekiwaniu jakiejś bomby. Brawo, Holland – stworzyłaś niesamowity obraz. I bardzo autentyczny. Dlatego też mam po seansie mętlik w głowie. Cóż, przynajmniej jest on szczery.

* * *

Trochę byłoby głupio zostawić „Europę Europę” bez żadnych ciekawostek. Bo ten obraz był kręcony w Polsce (w Łodzi), ale w momencie dla nas historycznym. Kończył się oficjalny komunizm, nasz kraj miał zacząć przechodzić transformację. A gdzieś trzeba było powstawiać te wszystkie flagi…

– Kręciliśmy w szkole Hitlera i w międzynarodowym muzeum, które było blisko centralnego komitetu partii komunistycznej – opowiada Agnieszka Holland. – Ludzie byli kompletnie zdezorientowani. Nie wiedzieli, co się dzieje. Kiedy powiesiliśmy flagi ze swastykami na budynku, a centralny komitet był tuż obok, ludzie myśleli, że Niemcy wrócili. Kiedy statyści w mundurach gromadzili się na zewnątrz, ludzie naprawdę myśleli, że to jak To Be or Not to Be Lubitscha.

Jak każdy dobry reżyser, Holland w pewnym momencie zastosowała cięcia metrażu w „Europie Europie”. Podczas pierwszego, testowego pokazu okazało się, że film jest zbyt ciężki i trzeba koniecznie coś wyciąć. Poszła więc do Margaret Meneghel, która pomogła z wycinaniem kawałków. Zaczęli od początku. – Kiedy połączyłem pierwszy akt z resztą, nagle zobaczyłam równowagę i zrozumiałam, że może trzeba było usunąć tłuszcz z reszty.

Z początku wyleciało stosunkowo niewiele, bo początek nie był za długi. Ostatecznie w śmieciach wylądowało około 40 minut, a pomagał jej Krzysztof Kieślowski. Dziś Holland uważa, że z jednej strony dobrze, że pozbyto się paru rzeczy, ale z drugiej trochę żałuje, szczególnie, że te nadprogramowe sceny już nie istnieją. Zostały zniszczone od razu, a więc nigdy nawet nie zobaczymy ich w dodatkach.

Jednakże jest jeszcze pewna rzecz związana z… no właśnie nie do końca z cięciami. Holland przygotowała, wyreżyserowała taki jakby epilog, w którym Solomon na starość spotyka się ze swoimi kolegami z Hitlerjugend. Zresztą, on naprawdę to przeżył, naprawdę z nimi pił i oglądał filmy nazistowskie. Jak powiedział: „byłem poruszony. Miałem łzy w oczach. To była moja młodość”. I ta scena, która by już całkiem zmiażdżyłaby ideę „jesteś dobry lub zły” nie trafiła nawet do testowego wyświetlania. Dlaczego?

– Mieliśmy grupę statystów – opowiada Holland – około 50-60 mężczyzn w wieku około 60 lat. Moi asystenci i konsultanci muzyczni przygotowali dla wszystkich teksty i melodię tej piosenki, „Der Fahnehoch”. Ale było to absolutnie niepotrzebne, ponieważ wszyscy moi statyści bardzo dobrze ją pamiętali. Śpiewali z takim entuzjazmem i zapałem, powtarzając ją wiele razy, ponieważ kręciliśmy różne ujęcia. To było niepokojące. A Shlomo [Solomon] grał Shlomo, prawdziwego bohatera. Więc po zmontowaniu tego, kiedy miał to być koniec, coś w rodzaju epilogu filmu, zdecydowałam, że nie mogę tego zrobić, że byłoby to źle zrozumiane, że jest to zbyt niejednoznaczne i niepokojące, i że nie zrobię żadnej przysługi mojemu bohaterowi, a ludzie będą go po tym nienawidzić. Więc wycięłam to, ale to była rzeczywistość. Oznacza to, że to się zdarzyło.

No cóż – trudno Holland odmówić racji. I ta scena byłaby zbyt kontrowersyjna nawet dzisiaj.

Niech ten tekst zakończy pewna myśl Holland o Solomonie: – I co było najbardziej interesujące w byciu w pobliżu Shlomo, to to, że nigdy nie starał się upiększać siebie. Czuł, że w nim również istnieje potencjał dla strasznych rzeczy, tak samo jak u jego towarzyszy.

OSKARY 1992

Moja przygoda z filmami oskarowymi 1992 trwała od marca do września. Niemal 6 miesięcy. Była to bardzo dziwna podróż – im bliżej końca, tym stawała się ona dziwniejsza. Ale obejrzałam praktycznie wszystkie filmy pełnometrażowe, wszystkie filmy animowane krótkometrażowe, a reszty… cóż, o reszcie świat zapomniał i zdobycie dokumentów jest praktycznie niemożliwe. A, przepraszam – film krótkometrażowy „Session man” można obejrzeć na YT. Wprawdzie w wątpliwej jakości kopii, ale zawsze.

Poniżej spis filmów i linków do recenzji, które walczyły o Oskary.

PS.: Nie, nie ma recenzji „Terminatora 2” i nie będzie: film oglądałam tyle razy, że nie wiedziałabym, co o nim napisać. W dodatku jest to arcydzieło, o którym powstało pierdyliard materiałów, więc… może wystarczy?

FILMY OSKAROWE

  • najlepszy scenariusz napisany bezpośrednio na ekran – Thelma i Louise
  • najlepszy aktor pierwszoplanowy – Milczenie owiec, Anthony Hopkins
  • najlepszy aktor drugoplanowy – City Slickers, Jack Palance
  • najlepsza aktorka pierwszoplanowa – Milczenie owiec, Jodie Foster
  • najlepsza aktorka drugoplanowa – Fisher King, Mercedes Ruehl
  • najlepsza scenografia – Bugsy, Deniss Gasner i Nancy Haigh
  • najlepsze zdjęcia – JFK, Robert Richardson
  • najlepsze kostiumy – Bugsy, Albert Wolsky
  • najlepszy dyrektor – Milczenie owiec, Johnathan Demme
  • najlepszy dokument – In the Shadow of the Stars
  • najlepszy dokument krótkometrażowy – Deadly Deception: General Electric, Nuclear Weapons and Our Environment
  • najlepsze efekty muzyczne – Terminator 2, Gary Rydstrom, Gloria S. Borders
  • najlepsze efekty wizualne – Terminator 2, Dennis Muren, Stan Winston, Gene Warren Jr., Robert Skotak
  • najlepsza edycja – JFK, Joe Hutshing, Pietro Scalia
  • najlepszy film obcojęzyczny – Mediterraneo (Włochy)
  • najlepszy make up – Terminator 2, Stan Winston, Jeff Dawn
  • najlepsza muzyka – Piękna i Bestia, Alan Menken
  • najlepsza piosenka – Piękna i Bestia, Alan Menken (muzyka) i Howard Ashman (słowa)
  • najlepszy obraz – Milczenie owiec, Edward Saxon, Kenneth Utt, Ron Bozman
  • najlepszy film krótkometrażowy animowany – Zmanipulowany, Daniel Greaves
  • najlepszy film krótkometrażowy – Session man, Seth Winston, Robert R. Fried
  • najlepsza muzyka – Terminator 2, Tom Johnson, Gary Rydstrom, Gary Summers, Lee Orloff
  • najlepszy scenariusz adaptowany – Milczenie owiec, Ted Tally
  • nagroda honorowa – Satyajit Ray

NOMINACJE DO OSKARÓW

Dodatkowe materiały:

Najpiękniejsza muzyka 1991

Podsumowanie

Grand Canyon

Od początku miałam złe przeczucia co do tego filmu. To, że będzie o czarnej społeczności wynikało zarówno z opisu, jak i ze zwiastuna. Średnio lubię tę tematykę, ale jako, że robię projekt, to se zapuściłam filma. I, no, trwał o dwie godziny za długo (z metrażu 2 h 15 min).

Mack (Kevin Kline) wraca z meczu przez czarną dzielnicę. Nie był to najlepszy pomysł, bo nasz bohater jest biały, a jak na złość samochód w pewnym momencie odmawia mu posłuszeństwa. Na szczęście został wyrwany z tarapatów przez Simona (Danny Glover) i… i dalej obserwujemy obie rodziny i ich problemy.

Nie jest to film kryminalny, chociaż za taki chciałby uchodzić. Ale dość powiedzieć, że mam wrażenie… „Grand Canyon” porusza się po pewnych stereotypach, chcąc nam wcisnąć wrażenie głębokiego kina. Na przykład, siostrzeniec Simona jest członkiem gangu. Oho, już to gdzieś widziałam i tam było to o wiele lepiej ukazane. Mówię o „Boyz”. A niestety, w „Grand Canyon” problem czarnych gangów jest tylko zasygnalizowany i film nie wypuszcza się w większe tereny.

Podobnie jest z innymi sprawami: ogólna przestępczość w Nowym Jorku, porzucanie dzieci, zdrady małżeńskie, i tak dalej, i tak dalej. Widz to obserwuje i chciałby zobaczyć jakąś puentę, ale niestety: figa z makiem! Tu nie ma żadnej puenty i przez to się bardzo wynudziłam, gdyż miałam wrażenie, że film zmierza donikąd. Ja rozumiem, że czasami po prostu się opowiada o życiu, no… ale opowiadanie o życiu niekoniecznie musi być sztampowe i nudne.

Żeby było ciekawiej, „Grand Canyon” zadebiutował w 1991 i… jego twórcom nie było do śmiechu. Obraz kosztował 20 milionów dolarów, a zarobił 40. Tak, widownia go nie doceniła i ja jej się nie dziwię. Krytycy oczywiście byli innego zdania, więc przyznali parę nominacji, a nawet jakąś nagrodę (były trzy, ale jedna z nich pochodzi z festiwalu w Berlinie). Po latach „Grand Canyon” zyskał w niektórych kręgach miana kultowego i cóż – to jest przykład, że ludzie naprawdę mają zróżnicowane gusta. I dobrze.

PS.: Dobrym elementem była muzyka, ale za nią odpowiadał James Newton Howard i trochę robiła robotę, ale z pustego i Salomon nie naleje.

Szkoła podstawowa

I teraz nie wiem, od czego zacząć. Bo z jednej strony „Szkoła podstawowa” to stary film, a z drugiej, w Polsce jego premiera była w… 2007 roku. Ale cóż, chyba średnio ogarniamy czeskie kino. Dlaczego czeskie? Choć z pochodzenia „Elementary school” to czechosłowacki, to językiem w nim używany jest czeski. A poza tym znajdziemy tu wszystko to, co czeskie kino musi mieć, żeby być czeskim.

Cycki. Dużo cycków. I nawet się tego spodziewałam, ale nie spodziewałam się, że to będzie tak przyjemny seans. Myślałam: eeeh, kolejny dramat, który uzyskał nominację w kategorii „zagraniczne”. A konkurencję miał mocną, bo walczył z „Europą Europą” czy „Mediterraneo” oraz „Zawieście czerwone latarnie”.

Tuż po wojnie Czesi cieszą się jeszcze taką samą wolnością, jak Polacy. Są dopiero przed sfałszowanymi wyborami, choć obrazy Stalina są na porządku dziennym. Nas jednak obchodzi zadupie, w którym jest szkoła podstawowa o niezbyt dobrej reputacji. Dzieciaki – głównie 9-cio, 10-letnie nie chcą się uczyć i rozrabiają na maksa, a kto był w podstawówce w „najgorszej klasie”, ten może się domyślać, jak to na ekranie wyglądało. Może jest to podniesione do rangi absurdalnej, ale jednak nie. W momencie, kiedy nauczycielka już nie może nauczać, bo po prostu jej nerwy nie wytrzymują, przypomniało mi się, że pan od fizyki – który uczył moją klasę – rozchorował się, a głównym winowajcą została moja klasa. I tak, potwierdzam, nie była grzeczna XD.

Na szczęście w „Szkole podstawowej” jest mnóstwo humoru – niekoniecznie czarnego – nazwijmy to po prostu czeskiego. Dlatego byłam zdumiona klimatem, bo myślałam, że oto kolejny dramat, a tu proszę, ciepło na serduszku i tak jest do samego końca.

A, jeszcze wspomnę, że historia jest oparta na opowieści ojca reżysera Jana Svěráka i powiem, całkiem ładnie to zaprezentowano.

A, i na czym to ja skończyłam? Że jak nauczycielka odeszła, to zjawia się ON (Jan Triska) – nauczyciel, który chce ogarnąć klasę, wprowadzając dyscyplinę. Czy mu się uda? Wszak zadanie ma niełatwe.

Ogólnie, myślę, że kto nie boi się czeskiego humoru, albo chce jakiś przyjemny seans, to może mu się spodobać „Szkoła podstawowa”. Wyścig co prawda przegrała, ale wciąga, czym udowadnia, że dobry film to potrafi.

Children of nature

Potrzebujecie: niespełna półtorej godziny i garść chusteczek, bo jest duże prawdopodobieństwo, że się popłaczecie.

„Dzieci natury” to islandzki kandydat do Oskara w 1992 roku. Jest to film, który sam w sobie jest symboliczny, choć pozornie wydaje się inaczej. Oto stary rolnik, Þorgeir, trafia do domu starców, gdzie spotyka swoją dawną znajomość. Uciekają z tego miejsca, by podążyć… no właśnie. Od tego miejsca film zaczyna się odrealniać, chociaż jest to odrealnienie obrazowe, symboliczne. W kadrach często dostajemy pejzaże, co tylko wzmaga uczucie tego, co film chce nam przekazać.

Im mniej wiecie o „Dzieciach natury”, tym bardziej możecie się zaskoczyć. I raczej będzie to pozytywne zaskoczenie, bo choć z pozoru na ekranie niewiele się dzieje, a historia jest prosta, to ona jest bardzo przemyślana.

Generalnie polecam.

The OX

„The Ox” to adaptacja powieści szwedzko-amerykańskiego pisarza Siva Cederinga. Nie znam jej, ale myślę, że twórca mógł być zadowolony z efektu, tym bardziej po ogłoszeniu nominacji do Oskarów 1992. Obraz – przypomnę – przegrał z „Mediterraneo”, choć jest bardzo solidnym dramatem.

1867. Helge (Stellan Skarsgård) zabija woła sąsiada – Svenninga (Lennart Hjulström). Niestety, to nie chęć wyżycia się była powodem takiego stanu rzeczy; mężczyzna ma żonę i dziecko na utrzymaniu i głodują. Nie mniej, znacznie później Helge zostaje schwytany i ukarany. Co, myślicie, że to spojlery? Trochę tak, a trochę nie: to wszystko wynika z opisu dystrybutora, ale „The Ox” to obraz krótki, bo półtoragodzinny i właściwie większość metrażu zajmuje dojście z punktu A do punktu B z powyższego opisu. 🤷 Na szczęście nie psuje to seansu.

Choć fabularnie „The Ox” nie przypadł mi do gustu, to nie sposób odmówić jemu mrocznej atmosfery. Pomaga w tym sam charakter szwedzkiego zadupia, ale ponad to mamy jeszcze szaro-ciemne kadry oraz niepokojącą, mroczną muzykę. I o ile pierwsza scena filmu od razu sprowadza widza do parteru, o tyle całość się broni, utrzymując niewesołą atmosferę. Powiem więcej – gdyby dać reżyserowi Svenowi Nykvistowi zrealizować dark fantasy, to mielibyśmy naprawdę złoto.

Choć „The Ox” przegrał, to jestem zadowolona z tego wyniku. To dobra historia, ale ona skupia się na prezentowaniu wydarzeń i nie tworzy z tego jakiejś wielkiej opowieści z przesłaniem. Być może w książce jest inaczej, ale nie wiem, bo nie czytałam.

Zawieście czerwone latarnie

„Zawieście czerwone latarnie” to zdobywca Srebrnego Lwa i kandydat do Oskara w 1992 roku. Reżyserowany przez Zhanga Yimou obraz odznacza się bardzo specyficznym klimatem. Jakby się tak zastanowić, to gdyby nie muzyka, tego filmu praktycznie by nie było. Ja myślę, że nawet nie będę się starała jej opisać, powiem tylko, że jest ona niepokojąca i przywodząca na myśl duchy.

Song Lian (Gong Li) decyduje się na zamążpójście. Już ta scena przykuwa uwagę widza, a jest to dopiero pierwsza minuta filmu. A potem jest jeszcze lepiej, bo mąż – bogaty – się znajduje i zostajemy wepchnięci na dziwny dwór, który kryje mroczne tajemnice. Obserwujemy rodowe ceremoniały, które i może trochę intrygują, bo tworzą jakiś ciekawszy świat, ale z drugiej strony – niewiele do życia wnoszą. Nasza Song Lian musi stawić czoło nie tylko zadaniu kobiety – czyli urodzeniu syna – ale również musi stawić czoła nieprzychylnym jej osobom w postaci innych konkubin…

Za każdym prawie razem, gdy na ekranie pojawiały się stopy, przyglądałam im się. Nie bez powodu, ponieważ chciałam wiedzieć, czy zadbano o pewien, dość nieprzyjemny szczegół. Otóż, obwiązywania stóp w Chinach zaprzestano właśnie w latach 20′ XX wieku, o ile dobrze pamiętam. Więc starałam się obczaić, czy kobiety miały specyficzne kształty stóp i chyba tak, chyba o to zadbano. Ale: taka pierdoła pojawiła się w mojej głowie chyba tylko dlatego, że film jest dość starannie wykonany.

Co prawda same dekoracje może nie wymagały jakiegoś ogromnego wysiłku, ale fabularnie jest to majstersztyk. A jakby tego było mało, film płynął i bardzo szybko się go oglądało. Z tego też powodu każda przeszkadzajka była wkurzająca.

Jest to jeden z tych obrazów, na których patrzysz na napisy końcowe i jesteś jak zahipnotyzowany. To, co tu się wydarza zatrzymuje na dłużej, a muzyka tylko w tym dopomaga. Oczywiście, link do soundtracka z jutuba w komentarzu*.

Jeśli lubicie dramaty z wysokiego tonu, to „Zawieście czerwone latarnie” jest właśnie tym adresem.

* Utworów do filmu ogólnie jest 18, ale na YT znalazłam tylko 11, za to najważniejsze. I dałabym screena z napisów końcowych, ale uznałam, że to zbyt duży spojler 🙂.

The Commitents

Dzień dobereł.

Kto lubi muzyczne filmy, ten powinien sięgnąć po „The Commitments”, bo to klasyka tego gatunku. Może nie wybitna, ale nominację do Oskara za montaż dostał. To jedna sprawa, a druga – na IMDB ma całkiem wysoką ocenę, bo 7.6. Co prawda nie rozumiem, dlaczego, ale – i to jest trzecia rzecz – ja za tym gatunkiem nie przepadam. I przez to wszystko film wydawał mi się z lekka nudny, a przez niemal cały metraż gdzieś w tle pobrzękiwała sobie muzyka. Nie mówię, że to źle, po prostu jestem typem, którego większa dawka muzyki, niż powiedzmy godzina, już męczy.

Ale nie sposób „The Commitments” odmówić kilku dobrych rzeczy, w tym humoru. Bywa miejscami zabawny, a 2-3 momenty to czyste złoto. Jak się zjawią, będziecie wiedzieć, że to one.

A fabuła? Dwóch typków chce zrobić karierę w muzyce, więc wynajmuje menadżera, który składa zespół i… i tak za dużo Wam zdradziłam, ale tak, to jest film o zespole muzycznym, a im mniej wiecie o fabule, tym lepiej.

Jeśli lubicie muzykę, to ten film przysporzy Wam mnóstwo frajdy. A jeśli gustujecie w soulu, to tym bardziej.

Star Trek VI

Nie ogarniam Star Treka. Teoretycznie są w tym uniwersum dobre historie, a „Star Trek VI: wojna o pokój” jest jedną z nich.

Lądujemy w środku międzygwiezdnego problemu. Komuś nie pasują traktaty pokojowe, a Kirk i McCoy zostają oskarżeni o atak na pewien statek, z którym właśnie ustalono pakt pokojowy…

No, i mam problem z tym filmem. Bo dzieje się w nim bardzo dużo i stawka jest wysoka – chodzi o pokój w kosmosie, a nasi bohaterowie są na przededniu emerytury. Problem w tym, że oglądając tę część nie bardzo cokolwiek czułam. Seans bardziej mi się dłużył, niż ekscytował, ale przypuszczam, że to jest klimat tego uniwersum. Otóż… zawsze, jak go obserwuję, to nieważne, co się dzieje na ekranie, mam wrażenie, że jest jakiś taki… statyczny, spokojny? Ciul wie, jak to określić, ale jeśli widziałeś/aś przynajmniej jeden odcinek/film z uniwersum, to raczej ogarniesz, o co mi chodzi.

Ale na fanach ST w 1991 roku ten akurat film mógł zrobić wrażenie. Może niekoniecznie były to efekty specjalne (trudno to trochę ocenić, mając w głowie tylko Terminatora z tamtego okresu), ale na pewno muzyka przy starcie robiła klimat. Ta zresztą była już znana z serii telewizyjnej, ale jest dobra. Efekty muzyczne, edycja muzyczna również mogły być docenione przez widzów, jako że „Wojna o pokój” zgarnęła w kategorii nominację. Podobnież z charakteryzacją, no ale to świat ST, więc trudno się spodziewać, że twórcy oleją temat. Oczywiście, obraz przegrał i przegrać musiał. Będę to za każdym razem powtarzać przy oskarowych przegranych z 1992 roku. Tak – zwycięzca mógł być tylko jeden i był to Terminator 2. I serio, gdy oglądałam ST: wojnę o pokój, to tak se myślałam… kurde, to, co odwalili w Terminatorze było niesamowite.

Trudno mi pisać recenzję filmu, przy którym niewiele czułam; ale rozumiem, jeśli ktoś lubi ten klimat, bo to raczej tylko o klimat chodzi. Na samym IMDB „Wojna o pokój” ma 7.2, więc nie jest to może arcydzieło, ale jeśli ktoś lubi ST, to pozycja raczej must have, a jeśli ktoś lubi stare, dobre filmy bez lewa… a w zasadzie, zabawna rzecz: temat tego filmu doskonale się wpisuje w aktualną sytuację Polski.