Dama

Dzień dobereł. Wiem, że Oskary jeszcze grzeją, ale dzień bez recenzji to dzień stracony xD. Dlatego omówmy sobie „Damę” od Netflixa, który to film jest bardzo przeciętnym i – co gorsza – płytkim filmem fantasy. Ale może od początku.

OBEJRZAŁAM FILM, ŻEBYŚCIE WY NIE MUSIELI, CZYLI RECENZJA SPOJLEROWA

W pewnym, małym kraiku – królestwie, księstwie – właściwie to bez znaczenia, bo aż tak dobitnie nie oznaczyli formy politycznej tworu. No więc, w pewnym małym kraiku jest bieda aż piszczy. Wnioskuję to po tym, że dwie feminy – Elodie (Millie Bobby Brown) i Floria (Brooke Carter) zbierają drewno dla podwładnych. Mój mózg chce wiedzieć, dlaczego ich ojciec, lord Bayford (Ray Winstone) nie pośle mężczyzn, żołnierzy do zbierania drewna, skoro go brakuje w tym kraiku. Mózgownica nie dostaje na to odpowiedzi, ale fabuła idzie dalej. No więc, feminy przybywają do zamku i dowiadują się, że Elodie ma wyjść za mąż. Królowa nakazuje zaręczyny w zamian za kupę szmalu. Business is business, idealna okazja. Więc przybywają karetą zbudowaną z plastiku, wprost z krainy Barbie (i… tak – „Barbie” wyglądała mniej kiczowato od tego, co tu dostajemy) do królestwa, na zaślubiny. No więc obserwujemy przestrzenie, które są utkane z kiczu, style budowli są pomieszane – gotyk z niby-barokiem, a może nawet i ze stylem muzułmańskim, ogólnie to wszystko tak do siebie pasuje, jak pięść do nosa. No dobra, może jestem zbyt okrutna; w końcu absolutnie wszystko tworzy tu kicz ponadprzeciętny, nawet łóżko wydaje się z plastiku. No, ale przynajmniej udaje złoto, a królestwo jest bogate.

No i tu mam czas, by się przyczepić do makijażu Brown. Bo widzicie, władcy krain mówią tak: „pora, by DOROŚLI omówili sprawy zaślubin, a państwo młodzi zapoznali się ze sobą”.

Dorośli, ekhem, to ile ta Elodie ma lat? W filmie wygląda na trzydziestkę, a w rzeczywistości aktorka ma 20 lat. Moje pytanie jest takie: kto zniszczył piękną twarz takim niezwykle postarzającym makijażem? I okej – można powiedzieć, czego się czepiam. W końcu nie od dziś wiadomo, że dorośli często grają dzieci. Tyle że tu ten argument nie wytrzymuje sił, ponieważ siostra Elodie – Flora – jest w bardzo wyraźny sposób dziecięcym aktorem. Brooke ma nie tylko niski wzrost, ale i dziecięce nawet rysy twarzy. No więc, co? A zresztą – myślę, że ten makijaż Brown mógł naprawdę zrobić sporo roboty, ale nie, woleli postawić na kilogram tapety xD. To strasznie się ogląda, gdy słyszy się taki dialog:

Elodie: chciałabym wiedzieć, czy osoba, za którą mam wyjść żywi do mnie jakieś uczucia.

On: Jeśli cię uraziłem, przepraszam, zrobiłem to niechcący. (Po chwili). To ciekawe, nie wiedziałam, że jesteś zmuszana do tego małżeństwa.

xD Chyba książę nie świeci inteligencją, ale wróćmy do dialogu.

Elodie: (…) Ziemia na północy jest jałowa (…) a moje szczęście to niewielka cena za dobrobyt poddanych.

Innymi słowy – ona nie musi do niego żywić żadnych uczuć, ale on już do niej powinien. To brzmi typowo dla roszczeniowej nastolatki. I być może scenariusz widział Elodię jako nastkę, ale widz tego na ekranie nie widzi.

Tymczasem lord Bayford dowiaduje się, o co tu naprawdę biega, ale nie chce tego zdradzić swojej ukoffanej żonie, która jest of course czarnoskóra i jest macochą dla dziewczyn. Macocha (Angela Basset) martwi się tą tajemnicą, ale cóż – w idealnym małżeństwie nikt nie dyskutuje o problemie. A nie, przepraszam… dobra, Basset sobie nic z tego nie robi, kryzysy się zdarzają, ale po rozmowie z królową staje się bardziej zaniepokojona, więc nagle wchodzi do komnaty Elodie i mówi, że ten ślub to pomyłka! Błąd!

🤦‍♀️

Kraik jest biedny jak mysz kościelna, ludzie przymierają głodem, nie mają chyba nawet na żołnierzy, a ona nagle stwierdza „co tam, to małżeństwo to błąd, można olać”. I to dzień przed ślubem, już po zawarciu umowy ślubnej. To taka trochę reakcja z dupy, za przeproszeniem.

I okej – jest poranek, ślub super, wszystko ładnie, ale trzeba jeszcze zrobić ceremonię dla przodków. No więc państwo młodzi idą do jaskini i… no właśnie. W jaskini witają ich ludzie w maskach, kilka z nich ma czerwone szaty (w ogóle tu dużo czerwonych szat), z turbanem na głowie. Coś podobnego do strojów w Diunie, tylko mniej szkaradne. Hmmm, niech się zastanowię, maski, takie a’la rogowe nakrycia głowy, co mi, teoretykowi… a, już wiem! Masoni! Dobra, dobra, wróćmy do filmu. No więc pan młody i pani młoda splatają ze sobą romantycznie dłonie, na których są świeże przecięcia nożem. A potem pan młody decyduje się rzucić panią młodą w przepaść.

No i przez następne 45 minut widzimy, jak Elodie próbuje przeżyć, uciekając przed smoczycą. Przyznaję, że Brown znakomicie odegrała rolę wystraszonej, przerażonej kobiety. To akurat wyszło. To, co nie wytrzymuje logicznej próby, to to, w jaki sposób ona to robiła.

Bo widzicie – ona biegnie, ucieka, chce się ukrywać. I w pewnym momencie odnajduje mapę do powrotu i postanawia się przez nią udać. Gdy już jest na ostatniej prostej (bez skojarzeń), musi się wspiąć na skałę, która jest obrośnięta kryształami. Nasza dzielna femina wie doskonale, że trzeba zabezpieczyć dłonie i ręce – mój mózg: skąd, skoro całe życie spędziła w podrzędnym kraiku? Nie, argument, że mogła się po prostu wspinać po rodzinnych pagórkach nie znosi tej próby, bo widz tego nie wie. Dlatego też, gdy udaje jej się w doskonały sposób, za pierwszym razem, przejść całą ściankę wspinaczkową, mój mózg pyta: a jakim cudem? No bo – nie od razu zbudowano Kraków.

Elodie nie udało się za bardzo wyjść z matni, bo wychodzi na półkę skalną, gdzie jest tylko przepaść. Za to uwagę od smoka odwraca lord Bayford, który przybył po córkę.

No i właśnie – ten wątek wzbudził we mnie wiele wątpliwości. I jasne, rozumiem, że ojciec troszczy się o córcię. Ale… to i tak smutne, że dali starego dziada z trzema żołnierzykami na ogromną bestię, bardzo niebezpieczną i jest to wszystkim wiadome, bo legenda jest taka, że smoczyca zajebała większość żołnierzy, którzy byli pierwszymi, co wkroczyli do pieczary. A przecież mogli dać młodego, który by poszedł ratować swoją już żonę. Ale nie.

Of course, Bayfordowi nie udaje się przeżyć, a jego córka, Elodie, dogaduje się w końcu ze smoczycą. Walka ta była brutalna, ale powiem tak. Smok może nie jest zbyt inteligentny, ale bardzo zrobiło mi się go żal; to takie smutne, gdy stworzenie ginie, bo scenarzyści nie umieją… a nie, sorry, smoczyca przeżywa – to mi się podoba, że Elodie ostatecznie naprawia rany, które zadała smoczycy.

I wiadomix: Elodie wraca triumfalnie do tego porąbanego królestwa, no i robi tam wraz ze smoczycą porządki. Te sceny są co najmniej kiczowate, ale chyba innego finału nie mogło być.

Zresztą, cały film jest kiczowaty.

I wiecie, co? Jedynie co, co może jest coś wart, to muzyka. Odpowiedzialny za nią jest David Fleming. A cała reszta to ogromnie stracony potencjał na rzecz – niestety – politpoprawności. Głupich dialogów i bardzo kiczowatych, barbiowych wręcz, dekoracji z plastiku. Smutne, bo tę historię można by było ułożyć na o wiele głębszym poziomie i wcale nie musiałby to być dramat sezonu, ale „Dama” zyskałaby głębię. A tak? Mamy płytkość, kolejny niczym się nie wyróżniający obraz dzielnej feminy, kobiety o męskich cechach. No, ale cóż – przy czymś trzeba odmóżdżyć mózg, bo „Dama” idealnie się do tego nadaje.

Tekst dedykuję Joanna Czyz ❤

PS.: Polski dubbing nie okazał się katastrofą, ale tęsknię za zwyczajnym lektorem.

PS.2: Nie jest to turbo paździerz, ale… nie wytrzymuje to w zestawieniu z „Zaklętym w smoka” (Rosja, 2015). I jasne, scenariusz rosyjskiego dzieła może też nie jest wybitny, ale ten klimat przez proste dekoracje, ta baśniowość aż wylewała się z ekranu do tego stopnia, że do dziś dobrze wspominam tę uroczość.

Inna ja, sezon 2

Dzień dobereł!

W 2022 roku na Netflix zawitał turecki serial „Zeytin Agaci” (Inna ja/another self), który opowiada o trzech przyjaciółkach wyruszających w podróż. Wszystkie chcą uzdrowić swoje życie, a jedna – wyleczyć z raka. Droga doprowadzi ich do ustawień systemowych Berta Hellingera. I z tego, co mi wiadomo, „Inna ja” to ekranizacja tureckiego bestsellera książkowego, a sam tytuł oznacza „drzewo oliwne”. Nie bez przyczyny: w ustawieniach przyjmuje się istnienie systemu, a rodzina jest jak drzewo. Tak, tak – dobrze myślicie, jeśli skojarzyliście to z drzewem genealogicznym.

Ale przecież ja miałam opowiedzieć o serialu, prawda?

Ten musiał przejść swoiste piekło produkcyjne, skoro widzowie czekali na drugi sezon aż dwa lata. W przypadku seriali obyczajowych, jak i prężnie działającej maszyny serialowej w Turcji, prawdopodobieństwo na tak długo produkowane 8 odcinków jest marne. Jednakże nie chcę opisywać dram i dramek wokół serialu, bo bardziej zależy mi na odpowiedzi na pytanie: czy warto i jak oglądać?

TAK.

Pamiętam, że przy pierwszym sezonie podróż była szybka, ale też bardzo wzruszająca. Cieszyłam się, kiedy dziewczyny odkrywały magię ustawień hellingerowskich, i smuciłam się, kiedy doznawały porażek. Jednak co do końcówki miałam dość mieszane uczucia, ale Asia to ładnie spuentowała: – Bo oni to zrobili specjalnie, żeby mieć drugi sezon.

Żeby zrozumieć ten tekst, to trzeba wiedzieć, czym są ustawienia. Jest to pewnego rodzaju terapia, która odkrywa przyczyny jakiegoś cholerstwa w naszym życiu. To zwykle grupowe działanie, które bardzo sprawnie i dobrze zrealizowano, pokazano w serialu. I powiem tak: jeśli natkniecie się na krytykę tej metody, to albo ta metoda nie była dla tego człowieka odpowiednia w tym momencie (albo wcale), albo też ów nieszczęśnik miał pecha natknąć się na nieogarniętego terapeutę. A opinii krytykujących ustawienia za samo to, że metoda odwołuje się do ducha, nie uwzględniam.

Zresztą – drugi sezon przenosi nas jakieś kilka miesięcy później od ostatnich wydarzeń. Dzięki temu dodatkowego rewatcha serialu nie musimy wykonywać. Wciąż mamy do czynienia z bohaterami, którzy chcą ułożyć sobie życie, ale miałam wrażenie, że ta historia jest pogodniejsza od pierwszego etapu.

Ludzie, którzy interesują się rozwojem pytają: czy można na tym serialu uprawiać binge watching? Moja odpowiedź brzmi: tak, zdecydowanie można. Akcja bowiem wciąga i właściwie „Inna ja” bardzo mi płynęła. I może na ekranie widzimy ustawienia, ale wszelkie wewnętrzne procesy, jakie się w nas zadzieją w trakcie seansu zależą od nas.

Przykładowo przy pierwszym sezonie nie miałam aż tak silnego procesu. Po prostu bardzo dobrze się to oglądało i tyle. Natomiast teraz wystrzeliło tak, że musiałam zrobić przerwę i porządnie się wypłakać. Wynikało to odrobinę z treści, ale najbardziej z tego, że w środku potrzebowałam po prostu przejść przez pewien, bardzo trudny proces. A sztuka ułatwia jego zorganizowaniu.

Bo tę historię można nazwać sztuką. Jest bardzo wartościowa. Pokazuje ona nie tylko różne kwestie, jakie ustawienia wychwyciły i mogą uzdrowić, ale również kwestię samego bycia terapeutą. Bowiem ustawienia nie są magicznym remedium na wszystko; one tylko wspierają nasz proces wychodzenia z gówna. To, co zrobimy z nowo odkrytą wiedzą i uwolnieniem energii, zależy tylko od nas.

Tak, ten tekst jest o rozwoju duchowym. Ale taki właśnie otrzymaliśmy serial.

W serialu są ładne zdjęcia tureckich pejzaży, aktorów na tle zachodzącego słońca – naprawdę się postarali pod tym względem.

Nieco dziwniej jest w kwestii muzyki, bo mnie ona na początku nie przypadła do gustu, ale im dalej w las, tym lepiej się ona integrowała z tym, co widziałam na ekranie. I oczywiście, jeśli ktoś lubi ballady, to „Inna ja” zaprasza, bo jest ich tu trochę. Daje to trochę takiej atmosfery lokalności, przaśności, folkloru. Jak zwał tak zwał.

Obejrzałam napisy końcowe ósmego odcinka. Niekoniecznie dlatego, że muzyka była dobra – ale utwory, jak się zdaje, są wymienione. Natomiast szansa na trzeci sezon jest raczej żadna, bo widać, że twórcy zwarcie i bardzo ładnie zakończyli historię. I oglądając zarówno końcówkę, jak i napisy, przypomniałam sobie o czymś niezwykle ważnym.

Znowu autoreklama, ale – skoro i tak już pisałam o „Agafe”, to napiszę o niej więcej. Na początku powieści są zamieszczone podziękowania, ale wstyd się przyznać: nie wszystkich w nich uwzględniłam. Bardzo dlatego, że akurat o Babci nie pomyślałam. Z perspektywy czasu, a zwłaszcza przepracowania pewnych traum, rodowych zależności (ustawienia!) wydaje mi się to bardzo dziwne.

W napisach końcowych były podziękowania dla Berta Hellingera, twórcy ustawień.

W 2020 roku moja Babcia zmarła. Pozostawiła po sobie spadek, który rodzina spieniężyła. I w trakcie wydawania tego hajsu czułam bardzo wyraźnie, że MUSZĘ, PO PROSTU MUSZĘ WYDAĆ AGAFE. Więc to zrobiłam – wydrukowałam 100 egzemplarzy. Dziś do nabycia jest ich o wiele mniej, ale wydaje mi się, że spełniłam życzenie Babci.

Teraz chcę, żeby wszyscy to wiedzieli.

BABCIU, DZIĘKUJĘ CI, ŻE MOGŁAM WYDAĆ AGAFE!

KOCHAM CIĘ.

No, to teraz możecie zerknąć na „Inną ja”, dostępną na Netflixie. Miłej zabawy i procesów 😉❤

PS.1: Historia trochę porusza inne metody uzdrawiania, ale nie ma na nie czasu. Trochę żałuję, jednak rozumiem, że to już mogłoby być ostro niepoprawnie politycznie. Już i tak to, że Turcy robią seriale z ostrą duchowością w fabule zakrawa na jakiś cud. Ale widać, taki naród, a więc i kultura.

PS.2: Nikogo, ale i tak wymienię: za zdjęcia odpowiedzialny jest przede wszystkim Gökhan Tiryaki, ale też Ahmet Bayer. Za muzykę odpowiadają Aytaç Bayladi, Özgür Buldum i Onurkasin, przynajmniej w pierwszej serii. Problem w tym, że mam wrażenie niepełnych informacji z IMDB. A Ada – jedna z bohaterek – to Tuba Büyüküstün – znana, turecka aktorka dram. Widzowie z Netflixa kojarzą ją przede wszystkim z „Kara para ask” 🙂.

PS.3: Czasem łatwiej jest oddać przodkom szacunek, niż bawić się w afirmacje 🙂.

Maxxxine

– Zakład, że scenariusz częściowo pisało AI? – zapytała widzka zza moich pleców. Przez ostatnie pół godziny filmu para namiętnie komentowała fabułę, ale dzięki rozwalonemu aparatowi z lewego ucha ich rozmowa niezbyt mnie przeszkadzała, bo bardziej słyszałam głośniki, niż ich. – To jest ładne wizualnie, ale nic ze sobą nie reprezentuje…

Przypomnę: jeśli chcecie komentować film, to róbcie to w domu. Bardzo Was o to proszę, bo ludzi jednak trochę było i ja rozumiem, że paczką przychodzicie, ale są osoby, które jednak samotnie spędzają seans i chcą w pełni z niego korzystać. DZIĘKUJĘ.

„Maxxxine” to film średni. Taki 6/10.

Dlaczego nie wyżej?

Wpłynęło na to kilka rzeczy.

Po pierwsze: film nie wiedział, czym dokładnie chce być. Tak, zgadzam się z niektórymi kolegami/koleżankami po fachu recenzenckim, że „Maxxxine” chciałaby być burzą, takim PIERDOLNIĘCIEM, ale brakuje jej konkretnie obranej strony. Teoretycznie, jeśli film może być bardzo długi, to może znaleźć kilka motywów, jednakże… główna awantura musi być wyniosła, odczuwalna, bo mam wrażenie, że jeśli film chce łapać wiele srok za ogon, to staje się miałki, nijaki. Tu trochę tak było. Nie zrozumcie mnie źle, „Maxxxine” nie jest paździerzem, ale do tego przejdę na końcu.

Nasza koffana Maxxx… znaczy, Maxine zaczyna karierę w Hollywood. Jednakże ma mały problem. A właściwie to wielki, ponieważ po mieście grasuje seryjny morderca, a ona jest szantażowana przez pewnego bydlaka…

Od kryminału do slashera zdaje się droga krótka, ale tu coś nie pykło. Miałam wrażenie, że film bardziej jest detektywistyczny, niż slasherowy. Owszem, padły jakieś trupy, no ale… thriller też często ma masę trupów i jakoś nie nazywamy go slasherem. Ja, przychodząc na seans byłam przygotowana na gęste posłanie truposzy, ale oschłe komentarze wobec filmu nieco mój zapał ostudziły i jakoś niespecjalnie się zawiodłam. Serio, nie chciałam ich czytać, no ale wypełniony wall fanpejami filmowymi…

Wracając do tematu.

To się przyjemnie oglądało, a jedną z przyczyn jest muzyka. Zadbano o to, by film posiadał bardzo przyjemną, odprężającą ścieżkę dźwiękową. I zostałam na napisach końcowych, no i w pierwszej chwili chciałam się z nich od razu poderwać, ale widzę, że mało kto się podnosi, po prostu lud dyskutuje o „Maxxxine”. No to i ja sobie czekam i widzę, że jeden z pracowników wchodzi na salę i sobie siedzi, słuchając muzyki. Ojej, niby nic wielkiego, ale w tamtym momencie poczułam ogromną miłość do kina, coś pięknego ❤. Chyba jedna z piękniejszych chwil w moim życiu xD.

Mówi się, że „Maxxxine” to list miłosny do lat 80′. Być może, ale ja się doszukiwałam w tych wszystkich dekoracjach, ujęciach i charakteryzacjach czegoś więcej. Widać, że Ti West chce się bawić z widzem i w sumie daje mu niezłe wyzwanie. Z perspektywy foliarza treść zawarta w „Maxxxine” jest ciekawa, bo jasno ona opisuje, czym Hollywood jest i jaka jest jego stylistyka. Ba, pod koniec pada komentarz ekranowej reżyserki „wyglądasz jak z filmu Hitchcocka”. I niby można temu przyklasnąć, w końcu to ładne i zgrabne nawiązanie do klasyki horroru, w końcu Maxine zaczyna karierę od tego gatunku. Ale… sama bohaterka bardziej mi przypominała nieszczęsną Marilyn Monroe i się zastanawiałam, jaki był rzeczywisty zamysł twórców. Bo mogło być tak, że to jakiś sygnał dla tych, co chcą zrobić karierę w branży: ej, a może za sławę i pieniądze staniesz się naszą niewolnicą? To oczywiście byłby ukryty program (więcej jutro o ukrytych programach), bo oficjalnie mówiono „trzeba ciężko pracować”.

Pod koniec zabrakło mi takiego pierdolnięcia, w którym Maxine wszystkich hurtem rozwala, i to, co martwe, i to, co żywe. Niestety, zawiodłam się, bo niczego takiego nie było. Rozumiem, że twórcy może chcieli nas – widzów – trochę zaskoczyć, ale… ja przyszłam na slasher. Nie przyszłam na ambitne kino, i tak, wiem, „Pearl” to niesamowita perełka, ale Jezu, po dwójce chcę po prostu zwykłego, dobrego slashera, przy którym mogę się odprężyć.

Trochę zabrakło do slashera, ale nie zabrakło do odprężenia.

Tak – wyszłam z seansu bardzo odprężona. „Maxxxine” naprawdę przyjemnie mi się oglądało, bo to jest taki ciepły odmóżdżacz. Ja myślę, że Mia Goth (główna producentka) polubiła swoją postać, dlatego Maxine została potraktowana w taki, a nie w inny sposób. Cóż… jak się kogoś kocha, to raczej się go nie krzywdzi.

🥰——-

DZIĘKUJĘ WAM ZA WASZE KOMENTARZE, LAJKI I UDOSTĘPNIENIA! ALE przede wszystkim

DZIĘKUJĘ PATRONOM, DZIĘKI KTÓRYM DZISIEJSZY DZIEŃ BYŁ MOŻLIWY. DZIĘKUJĘ, ŻE MOGŁAM OBEJRZEĆ W GŁOWIE SIĘ NIE MIEŚCI 2, LONGLES I MAXXXINE. JEŚLI CZUJESZ, ŻE TEKSTY SĄ WARTOŚCIOWE, MOŻESZ DOŁĄCZYĆ DO PATRONÓW TUTAJ: https://zrzutka.pl/yxa7fp

DZIĘKUJĘ I PIĘKNEGO WIECZORU! Idę odpoczywać, mając nadzieję, że dostarczyłam Wam zajebistych tekstów 😘

Wodny świat

Jest 28 lipca 1995 roku, światu zostaje pokazana recenzja bardzo znanego krytyka filmowego z USA – Rogera Eberta*. Już pierwszy akapit w dzisiejszych czasach budzi albo niedowierzanie, albo śmiech. Ewentualnie płacz, ale o tym kiedy indziej. – Oto wreszcie „Wodny świat”, film powstały przez dwa lata i za 200 milionów dolarów. W dawnych czasach Hollywood lubiło chwalić się, ile kosztował film. Teraz przeprasza. Przez filmowy budżet „Wodnego świata” było tyle kontrowersji, że recenzowanie fabuły wydaje się bez sensu; powinienem po prostu wydrukować arkusze kalkulacyjne.

Tymczasem mamy masowo produkowane „hity”, które nie tylko kosztują bezsensownie dużo pieniędzy, ale są miałkie i bez sensu. A w dodatku czasem są podawane jako przykład sukcesu, bo takie produkcyjniaki to zwykle robota Netflixa, a wiadomo – jak dużo osób chce coś sprawdzić, to film musi się pokazać w TOP10, więc spirala się nakręca. Tak było z „Kolory zła: czerwień” (polski przykład) – fabuła koszmarna, wykonanie trochę lepsze, ale film mimo paździerzowości znalazł się w TOP10. I gdyby „Waterworld” wyszedł dziś, może nie musiałby czekać kilkunastu lat na to, by jego produkcja się zwróciła, a także zyskałby znacznie więcej fanów. A może nie?

Widzicie, ja wczoraj obejrzałam „Wodny świat” – nie bez obaw, bo pierwszy raz oglądałam film za dzieciaka i chyba go uwielbiałam**. Nie mniej – już w pierwszej sekundzie zorientowałam się, że ten świat jest po prostu epicki.

Mamy tu Marinera (Kevin Costner), który próbuje jakoś normalnie funkcjonować pomimo swojej odmienności od reszty i pomimo, że właściwie nie ma na świecie lądu: jest tylko woda, i woda. I przez całe stulecia ludzie zrobili wszystko, by się dostosować do postapokaliptycznych warunków.

Już w pierwszych minutach mamy akcję: nasz Mariner ucieka przed złolami, co go chcą dopaść, więc bohater trafia do miasteczka (tu zamiast „miasto” występuje „atol”) i tam – niestety, albo stety – czeka go kolejna przygoda, przy okazji której poznaje Helen (Jeanne Tripplehorn) i Enolę (Tina Majorino), dziewczynkę z dziwnym tatuażem. I jest legenda jego dotycząca: oto droga do suchego lądu…

Tak właściwie to mamy do czynienia z soczystym akcyjniakiem w postapo. Dużo się dzieje na ekranie i bardzo dobrze się to ogląda. Charakterologicznie może nie do końca jest wybitnie, ale spodobała mi się ta tradycyjność, konserwatyzm, patriarchalizm, bo po prostu pokazywało, że Costner to silna osobowość, wie, o co chodzi i umie ustawiać innych, kiedy trzeba. A konfliktów między nim a dziewczynami nie brakowało, ale nie to było najciekawsze z filmu.

W filmie najciekawszy jest świat.

To jest właśnie to, co zachwyca nawet do dziś. Pamiętać warto, że to wszystko było przed erą „Avatara” Camerona, a CGI się dopiero rozkręcało. Chociaż, po prawdzie, tu użyto głównie efektów praktycznych.

To, w jaki sposób wyprodukowano film to jedno, ale druga rzecz to poczucie, że ten świat jest tak niesamowicie dobrze zbudowany. Choć nie jest tak długi i szeroki jak ten z „Gry o tron”, to jednak scenarzyści powinni brać przykład z „Wodnego świata”. Mamy tu konkretne strony – przez złoli, miasto, a na Costnerze skończywszy. Ale mamy tu też znakomite stroje, staranność o szczegóły, a nawet zabawa językiem! Tak, bo już na początku orientujemy się, że to nie jest zwykły film, gdzie wszyscy wszędzie mówią po angielsku i już. Tu wpadają 2-3 momenty, gdzie odbiorca musi czytać napisy, bo inaczej nie ogarnie 🙂.

Nie chcę powiedzieć, że „Wodny świat” to jakiś wybitny film i zasługuje na ocenę 8.0. Tak nie jest – ale po prostu w swojej kategorii jest to świetna rzecz. W kategorii lekkich i rodzinnych seansów, więc nic dziwnego, że furorę zrobił dopiero wtedy, gdy wszedł do wypożyczalni wszelkiej maści.

Trochę o piekle na wodzie

„Waterworld” to było piekło produkcyjne. Trochę w tym wina Costnera, który chciał kręcić na prawdziwej wodzie, a nie w basenach, przez co dużo ludzi albo miało chorobę morską, albo ulegało wypadkom. Sam Costner niemal stracił życie w momencie, gdy był przywiązany do masztu, a rozpętała się burza. Jego dubler także trafił do szpitala, bo zachorował na embolię. Kierownictwo musiało zainterweniować i dopiero wtedy zdecydowano się na przeniesienie do zbiorników, wywalenie kilku scen i… któreś-tam przepisanie scenariusza na nowo. Do akcji jednak wkroczył jeden z najlepszych scenarzystów tamtych czasów, Joss Whedon. – Mają dobry pomysł, potem piszą generyczny scenariusz i nie dbają o pomysł – skomentował swoją przygodę z „Waterworld”. I wydawałoby się, że człowiek o nazwisku przy projekcie miał łatwo, ale nie. – Kiedy zostałem zatrudniony, w ostatnich 40 stronach scenariusza nie było wody. Wszystko działo się na lądzie, na statku, czy gdziekolwiek. Powiedziałem: 'Czy nie jest fajne to, że ten facet ma skrzela?’ I nikt mnie nie słuchał. Byłem tam tylko po to, by robić notatki od Costnera, który był bardzo miły, w porządku do współpracy, ale nie był scenarzystą. Napisał mnóstwo rzeczy, których nie pozwolili tknąć swojej ekipie. Miałem być tam przez tydzień, a byłem przez siedem tygodni i niczego nie osiągnąłem. Napisałem kilka kalamburów i kilka scen, których nie mogę oglądać, bo wyszły tak źle.

Jakby było tego mało, Costner i Reynolds się wielokrotnie kłócili. I może to nie byłoby tak istotne, gdyby nie to, że firma chciała z początku Zemeckisa, ale Costner stwierdził „tylko Reynolds, albo nici ze współpracy”. Tak więc – Reynolds musiał się wziąć za „Waterworld” i… panom, a szczególnie Costnerowi, wywaliło ego. Jemu nie podobała się ciągła akcja, a Reynoldsowi średnio chciało się wciąż i wciąż na nowo dokręcać i przekręcać akcję, ale koniec końców, zgadzał się na pomysły aktora.

– Martwisz się tylko o swoją postać – stwierdził Reynolds do Costnera.

Costner: dej to, zrobię montaż.

Aktor przejął ostatecznie montaż, zainwestował w film 22 miliony dolarów, a Reynolds sprawę tak spuentował: – W przyszłości Costner powinien występować tylko w filmach, które sam reżyseruje. W ten sposób zawsze będzie pracować z ulubionym aktorem i ulubionym reżyserem.

Ostatecznie, „Waterworld” zarobił 88 milionów w USA i 176 w światowym box office. Film oczywiście zarabia dalej, ze względu na streamingi itd. Jednak stwierdzenie Eberta dość dobrze podsumowuje seans tego filmu: – „Wodny świat” to przyzwoity futurystyczny film akcji z kilkoma świetnymi planami, ciekawymi pomysłami i kilkoma obrazami, które pozostaną ze mną. Mogło być więcej, mogło być lepiej, mogło sprawić, że zatroszczę się o postaci. To jedna z tych marginalnych produkcji, której nie żałujesz, że zobaczyłeś, ale nie możesz jej do końca polecić. (…) Powitałbym więcej takich szczegółów dotyczących globalnej pływającej kultury, której Mariner jest częścią. Ale jak wiele filmów science fiction, ten omija najlepsze możliwości gatunku: zamiast nauki i spekulacji, dostajemy wiele scen przemocy.

Także tak – „Waterworld” to niezły akcyjniak, czuć vibe światotwórstwa, ale nie jest to wybitne dzieło 🙂. A Wy jak oceniacie „Wodny świat”? Będę wdzięczna za komentarze 😃.

#waterworld#akcyjniak#postapo#film#recenzja#recenzjafilmu#wodnyświat#kinorodzinne#sympatycznyseans#kevincostner#piekłoprodukcyjne

* link do źródeł w komentarzu.

** to nie jest post o mnie, więc wątpliwości co do moich dziecięcych wspomnień (nie było tunelu z wodą!) zostawię na kiedy indziej.

Hudson Hawk

To jest film tak głupi, że aż śmieszny.

Hudson Hawk to artysta włamywacz – najlepszy na świecie. Właśnie wyszedł z więzienia i chce skończyć z przestępczością, ale ktoś znajomy manewruje go w akcję wykradania cennych rzeczy made by Leonardo da Vinci.

Trochę „Hudsonowi” zajęło, by mnie przekonać, ale w pewnym momencie w głowie coś kliknęło i zaczęło śmieszyć, bo po prostu śmieszyło. Może nie będę Wam opowiadać perypetii, ale podpowiem: tu się przydaje znajomość musicali, bo bohaterowie (Hudson ma przyjaciela od roboty) śpiewają właśnie hity z nich. I jeśli ktoś zna dobrze angielski, to może być tymi scenkami naprawdę nieźle rozbawiony. A jak nie zna? Cóż – to nadal będzie tak głupie, że aż śmieszne XD.

Nie wiem, czy z aktorów ktoś tu specjalnie błyszczy, ale miło było zobaczyć Bruca Willisa w dobrej formie. Formie, która pozwala mu się bawić rolą, robić sobie jaja na wszelkie sposoby i po prostu parodiować wszystko, co się da.

„Hudson Hawk” to po prostu bardzo przyjemna komedia, która da odpocząć mózgowi i zrelaksować się widzowi 🙂. A Wam, jak się podobało?

Primadonna

Udało się! „Pierwsza” (org. „Primadonna”) na Maxie ma już polskie tłumaczenie – zarówno w lektorze, jak i w napisach. W tym miejscu dziękuję serdecznie za pomoc Nocny Marek , bez niego by się nie udało 🙂.

Mam za sobą ledwie kilka seansów z włoskiego kina, więc wiedziałam mniej więcej, czego się spodziewać. Po prawdzie, nie za wiele się pomyliłam, sądząc, że w „Primadonnie” nie będzie ostrych walk na sali sądowej, chociaż może teraz spłycam. Po prostu ta historia skupia się na samopoczuciu Lii Crimi (Claudia Gusmano), dziewczyny ze wsi, która miała pecha napotkać na swej drodze typka spod ciemnej gwiazdy, ale za to z bogatej rodziny. Plus do tego weźmy Sycylię lat 60′ XX wieku. Lia została przez niego zgw*łcona i postanowiła zawalczyć o swoje prawa. Prawa podstawowe, bo we Włoszech do 1981 roku w prawie istniał zapis, że dziewczę zgw*łcone, to dziewczę zamężne z gw*łcicielem. Tak, ta historia jest oparta na faktach, ale pozostańmy jeszcze trochę przy filmie.

Marta Savina wyreżyserowała wcześniej krótki film o Francy Violi*. Teraz postanowiła zmienić imię bohaterki, ale wykorzystać potencjał historii. Być może przez wcześniejsze związki Saviny z Violą widz w „Primadonnie” doświadczy raczej delikatności, niż ostrych, mocnych obrazów wprost z kina amerykańskiego. Mamy tu bowiem gw*łt, który jest czymś oczywistym, jednakże scena została tak zrealizowana, że widzem ona nie wstrząsa. Cóż, może nie jest to do końca zła decyzja artystyczna, ale przez nią zachowanie Lii słabiej wybrzmiewa. A trzeba jasno powiedzieć, że psychologicznie się do bohaterki przyłożono.

Odnoszę też wrażenie, że Savinie zależało na ukazaniu Sycylii lat 60′. W sensie: tamtejszej mentalności. I myślę, że akurat to wypadło bardzo dobrze, bo wyraźnie widać, że ofiara musi się kryć i spada na nią cały ciężar świata. To ją ludzie we wsi wytykają, a mafiosi całkiem nieźle sobie poczynają ze straszeniem ewentualnych świadków.

„Primadonna” nie jest rasowym, sądowym filmem – owszem, sceny w sądzie są, ale z początku nieco z boku, a na końcu jakby finał drogi Lii. To nie są mocne uderzenia w widza, choć przyznaję, i tu udało się oddać mentalność tamtejszych Włochów. Ale sąd to jednak sąd i sprawiedliwy wyrok musiał wydać. To nie spojler, bo trudno zespojlerować coś, co wiadomo z samego opisu.

Trzeba wspomnieć o muzyce, ponieważ dzieje się. Gdzieś przy dwudziestej minucie filmu widzimy, jakby dźwięki nie pasowały do tego, co się dzieje na ekranie. Lia wygląda bowiem na zaciekawioną, zainteresowaną amorami potencjalnego męźa, Lorenza (Dario Aita), ale muzyka robi z tego niepokojącą scenę, jakby chciała władować do mózgu widza niepokój.

Za muzykę odpowiada Giacomo Mazzucato, który używa pseudonimu Yakamoto Kotzuga i tak też jest wpisany do filmu. Cóż, nazwisko mnie zdziwiło, ale gdy obczaiłam sprawę, to już dziwiło mniej. Manga i anime od wielu, wielu lat są bardzo popularne we Włoszech, a ja pamiętam, jak te 15 lat temu przełączałam na RAI cośtam i leciał blok z pindylionem animców. No, ale wracając do Giacomo, jest on znany z kilku produkcji, w tym „Baby” z Netflixa. Ma na swoim koncie dwie płyty, obecnie pracuje nad trzecią. Wygląda na to, że kariera idzie mu całkiem nieźle.

A sam film „Primadonna”? Cóż – w przeciwieństwie do Violi, raczej nie przejdzie do historii. To po prostu ładna historia o czymś ważnym dla Włochów i tyle.

—-

* aktorka Claudia Gusmano wcieliła się w rolę Francy zarówno w dokumencie, jak i w „Primadonnie”.

Amator

Jak nakręcić film o cenzurze, omijając cenzurę?

– To jest piękne, co robicie – powiedział Piotr (Marek Litewka), jeden z bohaterów „Amatora” Kieślowskiego. – Choć… człowiek już nie żyje, to ciągle jest. Piękne to jest.

Filip Mosz (Jerzy Stuhr) to zwyczajny pracownik, który ma zwyczajne życie. Żonę i córkę, a z okazji jej narodzin kupuje kamerę. Ruską oczywiście, bo to były lata 70′. Kontekst jest trochę ważny, ale mimo upływu czasu film wciąż pokazuje głębię i poza szczegółami typu stara lokomotywa czy codzienne butelki z mlekiem praktycznie się nie starzeje. Bowiem nasz Filip nagle zaczyna odnosić sukcesy artystyczne…

I teraz tak.

Z jednej strony można „Amatora” uznać za krytykę komunistycznego systemu. Zresztą, ona wybrzmiewa, gdy jest to ostre uderzenie w widza, czyli pod koniec. Ale wydaje mi się też trochę, że Kieślowski unaocznia tu absurdy świata „artystycznego”, bo – powiedzmy sobie szczerze – treść filmów, które są prezentowane na konkursie jest bez sensu.

– Ale na tym ekranie takich [dobrych – dop. ja] filmów nie było – stwierdza Andrzej Jurga*, jeden z filmowych jury w konkursie filmów amatorskich. – Za to to, co było, to było straszne, naprawdę było straszne, ponieważ z tych filmów wynika, że wy znacie życie tylko z Kronik Filmowych i Dziennika Telewizyjnego, a nie z tego, co was otacza.

I w tym momencie film uderza w cenzorów, jak mi się wydaje. Ale też zadaje naprawdę ciekawe pytania odnośnie życia artystycznego, znaczenia pracy i robi to aż do końca. Wiadomo, takie zagadnienia są nam bliższe, choć obecnie cenzura ma zupełnie inną formę, metodę działania, ale to nie jest tekst o tym.

Kieślowski w swoim filmie robi to, co zawsze. Wydaje się, że każdy kadr czy scena mają znaczenie i absolutnie wszystko jest przemyślane. Ba, sami bohaterowie zwracają uwagę na symbole (czarny samochód).

Jak dla mnie oznacza to tylko tyle, że „Amator” może być na kilka seansów, by po prostu podumać nad tym i owym. Na przykład nad tym, że obraz odnosił same sukcesy, w tym na moskiewskim festiwalu jako „komedia socjalistyczna”. Cóż – juror po prostu musiał mieć argument za tym, dlaczego Kieślowski otrzymał nagrodę, no i wymyślił.

Jeśli chodzi o rolę Jerzego Stuhra, to bez wątpienia jest ona kapitalna. A ostatnia scena? To efekt tego, że Kieślowskiemu nie podobało się pierwotne zakończenie „Amatora”, więc zrobili dokrętkę. – Nakręciliśmy jedną z najważniejszych i najpiękniejszych scen w powojennej polskiej kinematografii. Powoli odwracałem na siebie kamerę, naciskałem wyłącznik i w tak wycelowany w siebie obiektyw, zaczynałem opowiadać jeszcze raz swoje życie – wypowiadał się aktor w książce o Kieślowskim. Tak, ta scena przeszła do historii i ona jest niezwykła.

„Amator” nie każdemu podejdzie. To po prostu film powolny, którego głównym tematem jest twórczość w czasach, gdy artyści swobody nie mają. Ale ci właśnie pod koniec seansu mogą się poczuć znacznie zaniepokojeni. Nie bez powodu „Amator” jest uznawany za film moralnego niepokoju. Mnie osobiście obraz się spodobał, choć nie wytrącił tak z równowagi, jak „Prosta historia o morderstwie”. Ale nie musiał. To jest film z głębią, której pozazdrościć mogą współczesne, i to widać od pierwszego kadru.

———————

* Andrzej Jurga i Krzysztof Zanussi zagrali samych siebie.

Tańczący z wilkami

– Żeby zrozumieć Costnera, musisz obejrzeć „Tańczącego z wilkami” – stwierdziła przyjaciółka Asia. A ja niewiele się zastanawiając, postanowiłam zafundować sobie trzygodzinny seans o żołnierzu armii USA, który odnalazł się wśród Indian. Tyle tylko, że to było po „Horyzoncie”. Ale prawdę powiedziawszy, jeśli nie znacie filmu z 1990, który w dodatku zdobył 7 Oskarów (w tym muzyczne), to z „Horyzontem” wyruszacie trochę na ślepo. I nie będzie się Wam tak podobał, jak po „Tańczącym”.

A skoro już tu jesteście, to przygotujcie sobie kawę/herbatę/jak-zwał-tak-zwał i może coś do wszamania, bo lektura będzie długa, oj długa.

TAŃCZĄC Z WILKAMI

Ten film to dziwny przypadek. Widać, że niektóre sceny błyszczą, że muzyka tworzy klimat, ale… no właśnie, to ale leży w fabule. Mamy tu Lieutenanta Dunbara (Kevin Costner), bardzo dobrego żołnierza, który zostaje wysłany na opustoszałą placówkę, przez co zaprzyjaźnia się z Indianami do tego stopnia, że praktycznie staje się jednym z nich. Tak, to dokładnie o tym film. Dlatego też znajdziecie tu sekwencje z przyrodą, znajdziecie tu mocno obyczajowe wątki i – szczerze mówiąc – nie bardzo wiadomo, co jeszcze. Trochę tu mamy klimat filmu kulturoznawczego, który niekoniecznie jest ciekawy. Ten metraż trochę mnie męczył, bo w większości minut niewiele się działo. To takie kino slowmotion…. no dobra, przesadzam, ale dla współczesnego widza ogarniętego tiktokiem tak to będzie wyglądać.

Muzyka dostała Oskary. Super, ale 40 lat po tym ja właściwie nie potrafię określić, na czym polegała jej magia; przecież to nie utwory z LOTR’a czy piosenki Queena. Za to w „Horyzoncie” już bardzo wyraźnie znalazłam więź między tym, co się dzieje na ekranie, a tym, co słyszę.

„Tańczący z wilkami” to dobry seans, jeśli się lubi długie historie niemalże o niczym, o przyrodzie, czy… no takim specyficznym klimacie. Trudno to określić. Ale jest spora szansa, że jeśli Wam się spodobał ten słynny film o matematyku*, to i „Tańczący z wilkami” się Wam spodoba.

HORIZON, CHAPTER 1.

„Horizon. Chapter 1” ma jeden, jedyny problem: to są WIDZOWIE. Tak, moi Drodzy, dotarliśmy do czasów, kiedy dobry – a nawet bardzo dobry – film musi się zmierzyć z widownią tik-tokową, zmcdoinaldowaną. Oznacza to ni mniej, ni więcej śmierć dla ambitnych filmów. I właśnie tak się dzieje z opowieścią od Costnera: mamy tu niesamowite rozpoczęcie sagi, ale co z tego, jak film – przepraszam, produkt – nie zarabia? A won stond, won z kin. A może druga część trafi do kin studyjnych? Za mało zarobi, jeśli w ogóle, a jeśliby miała trafić na streaming, to mogłaby być śmierć… moment.

Jestem zdania, że jeśli coś jest znakomicie zrealizowane pod względem obrazu, to nawet na małym ekraniku w laptopie będzie to dobrze widać. Właśnie tak – widać dobrze, ale nic ponad to. Seans w kinie, zwłaszcza w IMAXie w tym przypadku daje znacznie więcej wrażeń i satysfakcji. I uwierzcie, 'Horizon. Chapter 1″ trochę gra na widoczkach i trochę gra na muzyce.

Ten film to nie tylko bohaterowie (o tym za moment). To przede wszystkim ekspozycja. To danie widzowi wczuć się w klimat Ameryki za jej początków. Miałam wrażenie, że obserwowanie tych pięknych widoków – lasy, Wielki Kanion (czy jak mu tam), otwarta przestrzeń, wschody i zachody słońca, to jest właśnie po to, by dotknąć amerykańskiego serca. Prawie że pierwotność. Przy tym wszystkim jest zabawa ze światłem, cieniem, zapewne jest też nawiązywanie do scen z wielu znanych westernów, ale Wam o tym nie opowiem, bo się nie znam na nich.

W ogóle przed „Horizon” wydawało mi się, że nie lubię ich. No bo co gatunek w ogóle może mi pokazać? Otóż – wydaje mi się, że jeśli chce się zrozumieć, czym jest western, to warto podejść do „Horizonu”. Ale niestety, nie wszyscy dadzą radę.

Tak: widziałam, jak widzowie się nudzili. Czasami byłam znużona bardzo długim seansem. Ale ten metraż po prosu trwa 3h, a reklam przed seansem było co najmniej na 15 minut (nie sprawdziłam czasu). W dodatku godzina wyświetlenia też średnia: 19:15. Wiem, że to nie aż tak późno, bo zawsze mogli dać na 20 czy 21, ale wciąż to wieczór i wciąż film z reklamami. Byłam więc po prostu zmęczona, bo dodatkowo miałam średni dzień, żeby nie powiedzieć ciężki. Może inni widzowie też, ale hej – serio, naprawdę nie potraficie przesiedzieć tych 3h godzin bez internetów, tylko musicie zaglądać do ekraniku? Serio? Naprawdę musicie mlaskać, hałasować chipsami za moimi plecami, bo nie potraficie tych kilku godzin przetrwać bez podjadania? Halo, gdzie kultura w kinie?**

A tak, zapomniałam.

Przecież mamy społeczeństwo tik-tokowe. Takie, dla którego ważna jest szybka akcja, ważne, by w filmach ciągle coś się działo. No to przykro mi, nie ten adres.

Bo „Horizon. Chapter 1” ma szybką akcję. Jest tu wiele smutnych wydarzeń, wielkich i małych bitew o przetrwanie. Właściwie zaczyna się wielkim uderzeniem, a widz… cóż, jak widz ma się przejmować bohaterami, których nie zna? Ale moim zdaniem początek jest dobry. Po prostu wchodzimy do historii w sam jej środek, tak, jak w życiu. Zresztą poznajemy bohaterów w ważnych chwilach dla nich, które mają fundamentalny wpływ na ich późniejszy rozwój. No, wyjątkiem może jest sam Kevin Costner, który zjawia się dopiero po środku filmu i którego i tak jest mało na ekranie zważywszy na ilość bohaterów. Bo jest ich tu mnóstwo: od rdzennych Amerykanów, a na Chińczykach skończywszy. Chociaż prawdę powiedziawszy, nie grają oni (Chińczycy) jakiejś poważnej roli. Nie mniej, jeśli ktoś wyskoczy z twierdzeniem, że film Costnera jest rasistowski, to raczej nie ma na myśli tego, jak film pokazuje relacje Indianie-reszta. Raczej ma na myśli to, że murzyny występują przez 2 minuty i to raczej jako tło, a cała reszta jest biała.

Witajcie na filmie o białasach. I szczerze? Bardzo miło mi się to oglądało.

Jeszcze raz powrócę do widoczków, ponieważ FILM NA TYM STOI.

John Debney odpowiedzialny jest za muzykę. I ja powiem tak: to było doskonałe zgranie z tym, co słychać, a z tym, co widać. Szczerze mówiąc, niejednokrotnie miałam wrażenie, że to są naczynia połączone, w których rdzeniem jest serce. Tak, w „Horizon” czuć miłość. Do Ameryki.

Bohaterowie są zbiorowi, więc pozwolę sobie ominąć opowiadanie o ich losach, bo wyszłoby jakieś dziwne opowiadanie. Ale warto tu wspomnieć, że dawno nie widziałam na ekranie tak silnych kobiet i mężczyzn. I po prawdzie, w tym zestawieniu nikt nie jest idealny! W rezultacie film pozwala sobie na odrobinę humoru xD.

Natomiast, jeśli chodzi o relacje Indianie-reszta, to reżyser nie chce nikogo oceniać. I tu nawet nie chodzi o to, że każdy ma jakieś wady. Historia po prostu przedstawia to, co się działo. Bez nadawania niektórym wątkom jakiejś ważniejszej ważności, jeśli można to tak ująć. Po prostu to wszystko jest.

To o czym jest ten film? Ja bym powiedziała, że o wędrówce ludów, bo ostatecznie wszyscy zmierzają do ziemi obiecanej, do Horizonu, w którym ma być lepiej, gdzie dla bohaterów otworzą się nowe szanse.

I dlatego właśnie ostatnie minuty, które zapowiadają wydarzenia w dwójce są tak klimatyczne. Szczerze mówiąc, samo to było już jakimś przeżyciem. I nie tylko dla mnie, bo inni widzowie także z ciepłem wspominają o tym momencie. A ja przy okazji się zdziwiłam: chwila, to już koniec?

Nie zostałam na napisach, bo mi i tak gadali tuż obok (dzięki 😑), a nie chciałam też przedłużać pracy ludziom w kinie. Nie mniej, ta ścieżka dźwiękowa to istne złoto, ale że się nie znam na muzyce, to nie wiem, czy porównanie jakościowe do twórczości Ennio Morricone jest właściwe. Ale to i tak nadal złoto, zwłaszcza jeśli widzimy ekran z tymi wydarzeniami (a za zdjęcia odpowiada J. Michael Muro).

JA CHCĘ HORIZON. CHAPTER 2 W KINACH.

Poszłabym na niego, ale niestety dzięki tik-tokowej widowni nie jest to możliwe. Tak, ten film nie spodoba się widowni, która oczekuje morza akcji, braku budowania charakterów (bo to właśnie robią twórcy w Horizonie – pozwalają nam poznawać bohaterów między wydarzeniami). Nie spodoba się tym, którzy są przyzwyczajeni do wiecznego zjadania McDonaldsa w formie filmów i seriali. „Horizon” to nie bezmyślna rozrywka, a jeden z najbardziej przemyślanych, starannie przeprowadzonych filmów. I dawno czegoś takiego nie widziałam. Nawet powiedziałabym, że „Avatar 2” stoi pod tym względem niżej i to znacznie.

I widzicie: jeśli film przyrodniczy, jakim był „Avatar 2” potrafi zebrać 2 miliardy dolarów, to dlaczego dobry western nie? Ktoś powie, że nikt już nie lubi westernów. Ale to nieprawda, przecież na samym polskim fejsie mamy Westerny, które obserwuje 4,8 tysiące ludzi. Owszem, jest to mała widownia, ale przecież fanów filmów dokumentalnych także nie jest dużo, prawda?

A może ludzie nie znają Kevina Costnera i nie ogarniają klasyków? Niestety, to możliwe, bo „Tańczący z wilkami” jest dostępny w ciemnych czeluściach internetu. Tak, ani w czwartek, ani dziś ten film nie jest dostępny na legalnych VOD’ach, ani SVOD’ach***. A szkoda, bo gdyby widownia ogarnęła „Tańczącego z wilkami”, wiedziałaby, czego się spodziewać. I powiem tak: W Horizon dzieje się znacznie więcej, ciekawiej i lepiej, niż w „Tańczącym”. A przecież to „Tańczący” zdobył 7 Oskarów, w tym 3 za muzykę i 1 za reżyserię.

Jeśli zatem lubisz starannie prowadzone historie, odczucie, że film tworzony z serca, piękną muzykę i scenerię, to „Horizon. Chapter 1” jest czymś dla Ciebie. Baw się dobrze! (Niedługo będzie na VOD).

——–

* no ten, co sprzątał, ale odkryto, że potrafi rozwiązać zadanie z matmy, nad którym naukowcy się biedzili… za ciula nie umiem se przypomnieć tytułu, pomocy xD.

** Czwartkowy seans „Horizonu” był ostatnim dla niego seansem w kinie, dlatego też na salę przybyło trochę luda.

*** SVOD to wypożyczalnia.

Szpieg

Dzień dobereł!

Południowokoreański „Szpieg” Yoon Jong Bina premierę miał w Cannes 2018 roku. Pomimo tego, że właściwie nie grał o wielkie nagrody, to nie można zaprzeczyć, że to bardzo dobry film. W dodatku opowiadający o prawdziwej historii człowieka, który był tak zajebisty, że każden system go nie lubił. Ale po kolei i może bez spojlerów.

– Program nuklearny przyśpieszono po upadku Bloku Wschodniego w 1989 roku. Mieści się w Akademii Nauk w Pjongjangu. Nadzorują go naukowcy z Uniwersytetu Kim Chaek. Więc teraz, cztery lata później, pytacie, czy Północ pracuje nad bronią jądrową? Nie pracują nad nią. Oni już ją mają.

Taką kwestię wypowiedział profesor Kim Jang Hyeok (Park Jin Young), który współpracował zarówno z Pekinem, jak i Północą, a teraz rozmawia z Południem. Średnio chętnie, bo po prostu wzięli go z zaskoczenia w ramach jakiejś durnej imprezy dla jajogłowych. Skutkiem tego wszystkiego Czarna Wenus – Park Seok Young (Hwang Jung Min) musi zinfiltrować Północ, by się dowiedzieć, jak ona stoi ze swoimi planami. Zadanie jest trudne, a w jego trakcie dowiaduje się, że zarówno Północ, jak i Południe knują wspólnie w sprawie wyborów prezydenckich na Południu…

– To pierwszy raz, kiedy adaptuję prawdziwą historię – mówił reżyser Jong Bin. – Ale, co jest najbardziej inne, to to, że starałem się opowiedzieć tę historię w inny sposób, niż zwykłe filmy szpiegowskie lub akcji. Nie chciałem, aby widzowie mogli przewidzieć, jak potoczy się fabuła ze sceny na scenę.

Pierwsze 45 minut zleciało mi jak z bicza strzelił. Ale to nie jest skutek akcji; raczej tego, że film buduje napięcie przez inne elementy. Nasi bohaterowie uprawiają bardzo niebezpieczną i trudną grę – co się czuje, bo to z ekranu aż wypływa. Reżyser postawił na zbliżenia twarzy, co dodatkowo wzmaga nastrój. Kręcił on poszczególne sceny na dwa razy, że tak powiem. Najpierw normalnie, scenę dialogową, a potem osobno – zbliżenia na twarze i to daje bardzo dobry efekt. Dodatkowym atutem jest to, że twórcy udało się zgromadzić aktorów, między którymi jest chemia. Choć, po prawdzie, kobiety tu grają rolę raczej tła, czyli właściwie żadną. Natomiast oko i tak ma czym się cieszyć.

Korea Północna jest zamknięta i z tego powodu kręcenie filmów w niej jest nieprawdopodobne. Tak było i w latach 90′, tak jest teraz – nawet, jeśli reżim tamtejszego „raju” twierdzi co innego. Tak czy siak, twórcy nie chcieli ryzykować i zagrali innymi sposobami, by odtworzyć Pjongjang.

Trochę użyli CGI (lekko może widać), ale w większości były to prawdziwe lokacje, zbudowane dekoracje. Żeby jednak zadbać o najdrobniejsze szczegóły, trzeba było skonsultować się z uciekinierami z Północy. Tak czy siak, efekt przeszedł chyba najśmielsze oczekiwania, bo jeden z aktorów stwierdził „czułem się jak w Pjongjangu”, a ja zadawałam sobie pytanie „jak oni to zrobili”. Bo rzeczywiście, Pjongjang wyglądał niesamowicie realistycznie.

Co więcej, gra psychologiczna prowadzona jest do samego końca i rzeczywiście odbiorca nie bardzo wie, czy Czarnej Wenus się uda. Przyznam, że miałam momenty pełne napięcia i szczerze mówiąc, podziwiam gościa. Trzeba mieć prawdziwe jaja ze stali, żeby nie dać się przyłapać w takich warunkach.

Oprócz tych elementów warto zwrócić uwagę na muzykę. Tak, to ona dodawała smaczku do scen, a odpowiedzialny za nią jest Cho Young Wuk. Może nie jest wybitna, ale robi to, co powinna robić muzyka w każdym dobrym filmie.

Z końcówki filmu dowiadujemy się paru ciekawych rzeczy o Czarnej Wenus, jednak to był stan na 2018. Co się z tym tematem obecnie dzieje – nie wiem, nie znalazłam na ten temat żadnych informacji w sieci, więc.

I choć film zbudowano na dialogach – a więc praktycznie jest bez akcji – to ja go polecam. To nie tylko gra psychologiczna, to również niezwykle ciekawa historia. A ci, którzy mało wiedzą o Koreach, mają dodatkowy walor edukacyjny, bo tak: zadbano nawet o to, by urzędnik państwowy miał psa popularnej rasy na Północy. Także jest co podziwiać.

Na płytce znajdują się trailery, prezentacja postaci, fotosy, pozdrowienia od aktorów i krótka historia o tym, skąd taki film i w jaki sposób został on stworzony. Te wszystkie materiały są ledwie kilkuminutowe, więc nie do końca zaspokajają ciekawość. Ale może to tylko moje filmowe zboczenie.

Recenzja możliwa była dzięki prezentowi od NuclearPunk – dziękuję serdecznie za dobry i bardzo ciekawy film! ❤

W głowie się nie mieści 2

Nie wiem, czy to wina reklam, czy metrażu filmu. „W głowie się nie mieści 2” to długi film i dłużył mi się bardziej od „Horizonu 1”, chociaż wrażenia są zupełnie inne. Oba jednak filmy łączy bardzo dobra muzyka. W przypadku „inside out 2” wprowadzający utwór wprowadza wrażenie, że ten film będzie czymś wielkim. Niestety – dla mnie nie okazał się takim. Ale może jestem po prostu za stara na takie opowieści?

Nasza bohaterka ma już 13 lat i stoi przed wyzwaniem, jaki jest weekendowy jak rozumiem obóz treningowy w hokeju. A jakby tego było mało, uaktywnia się dojrzewanie. No i właśnie.

Każdy film.

W 99% filmach dojrzewanie jest pokazywane w bardzo głupi sposób. Tutaj twórcy popełnili błąd, który dawał się we znaki już w pierwszej części. Otóż, nasza koffana bohaterka zachowuje się sprzecznie z tym, co chwilę zaprezentowała. Niby ma w sobie te emocje, ale dzizas… chyba mieliśmy dojrzewanie i one nie zjawiło się nagle na białym koniu? Bo tu sytuacja wyglądała tak: jednego wieczoru bohaterka jest radosna i supcio, idzie spać. Budzi się i jest zupełnie inną osobą, oświadczającą nagle, że ma wk**** i nie chce jechać na obóz. I w czystej teorii twórcy próbowali pokazać przyczyny takiego zachowania, ale mnie nie przekonali. Zabrakło… czegoś. Głębi? Nie wiem, ale mam wrażenie, że w „inside out” czegoś brakuje. Duszy? Zrobienia filmu wg wytycznych hollywoodu?

Nie wiem.

W życiu bohaterki pojawiają się nowe emocje, a ich designy są naprawdę ładne! Jest odraza, która w jedynce w polskiej wersji językowej inaczej się nazywała, ale to szczegół, bo bohaterka się naprawdę ładnie prezentuje i to widać, że twórcy nad nią posiedzieli.

O ile cały weekend u bohaterki jest przedstawiony w miarę realistycznie, o tyle nie spodobało mi się programowanie. Będą spojlery? Czy ja wiem – gra po prostu toczy się o przekonania.

Jeśli w jedyneczce bohaterowie musieli wędrować po głowie, by odzyskać jakąś kulkę, to tu muszą znów wędrować, by odzyskać stare przekonania.

To taka powtórka z rozrywki, ale zgrabnie zrealizowana, więc niekoniecznie jest to wada. Czasem chodzi o to, by odbiorca czerpał przyjemność z gapienia się na ten sam schemat po raz pindylionowy.

Nie, nie było gejów i lesbijek, chociaż nie wiadomo dlaczego się tego spodziewałam. A szkoda, główne bohaterki mogłyby…

Dobra, nie zrobiły tego. Za to dojrzewanie twórcy nam pokazują jako chwiejny i depresyjny czas, bez radości, bo tak musi być. Może zbyt uogólniam, bo niby na końcu się wsio prostuje (No kto by się spodziewał!), ale… mam dość. Kultura widzi ten okres w życiu tylko na jeden sposób: bunt, niestabilność, depresyjność. I o ile mogą to być fazy dojrzewania, tak wszystko jest na jedną modłę i jeśli obejrzycie 1 randomowy współczesny film o tym, to obejrzycie wszystkie. I to mnie wkurza, bo przecież jesteśmy różni.

Skończę mówiąc o przekonaniach, bo to też mnie trochę wkurzyło.

– Przekonania tworzą osobowość – stwierdzono w filmie.

I teraz zapytacie, co w tym jest nie tak, skoro to historia dla nastolatków, więc trzeba upraszczać?

Otóż, nie trzeba upraszczać nastolatkom pewnych tematów, ale choć „inside out 2” porusza kwestię przekonań, to znacznie temat uprościł i możliwe, że w szkodliwy sposób.

My nie jesteśmy przekonaniami. Posiadamy je, ale nie musimy się z nimi utożsamiać. A niestety, ten film tak to podaje.

Być może jestem niesprawiedliwa i szukam dziury w całym. Być może czegoś nie ogarniam, ale to nie do końca film na dwa seanse. Owszem, temat przekonań czy dojrzewania nadaje się do dyskusji, ale naprawdę chyba zdążyliśmy wyprodukować ciekawsze o tym opowieści (np. Sixteen cośtam, jest u mnie recenzja). Bo fabularnie jest wtórnie i mimo kilku ciepłych, zabawnych momentów ten film jest taki sobie.

Ps.: ale na napisach końcowych dzieciaki tańczyły xd i czekały do końca. Tak czy siak, ja na „inside out 2” trochę się nudziłam, ale był to przyjemny nawet seans. I być może, na pewne filmy jestem już po prostu za stara…

Ta recenzja mogła powstać dzięki wsparciu patronów. Dziękuję! I Ty możesz do nich dołączyć: