Głupia piosenka, ale lepsza, niż ta z „Igrzysk śmierci”

Piosenka xDDD

najebany to do domu
najebana to do domu
komu komu dobry seks w domu
bo idę do domu
na dworzu dzieje się
dobry seks w pełnym kurzu
tylko nie mów nikomu
bo idę do domu
komu komu dobry seks w domu
komu komu dobry seks na werandzie
Wbrew twojej zdradzie
wbrew wszystkiemu złemu
dobry seks na podwórzu
w pełnym kurzu
dzieje się
komu komu dobry seks w domu
bo idę do domu

Jakie to szczęście, że mam stronę :))

Nie mogę dać linka do rumbla – z tego prostego powodu, że Youtube zabrania przekierowywania do innych, alternatywnych serwisów. Ale nie zabrania zamieszczania linka do bloga, więc… korzystam ze sprawy :). Miłego oglądania!

Artykuł, który czytam w filmie: https://pubmedinfo.org/2020/10/21/kiedy-who-zmienila-definicje-pandemii/

Film o Korwinie, niepełnosprawnych i hipnozie: https://www.youtube.com/watch?v=84UCmU5jKfQ

Film, który komentuję:

Pasterska korona, Terry Pratchett

To nie była typowa powieść.

Teoretycznie jest to powieść jak każda: zawiera wstęp, rozwinięcie i zakończenie, zawiera przygody i zawiera… no dobrze, to nie jest zwyczajna powieść i to się czuje od samego początku. Prawdopodobnie Terry Pratchett zdawał sobie sprawę, że to może być jego ostatnia powieść, chociaż – nie jestem w stanie tego sprawdzić, bo nie mam dostępu do jego legitnej biografii, gdzie zawarty jest dziennik. No cóż, tyle wiem, że zmarł niedługo po jej dokończeniu, choć mam wrażenie, że gdyby mógł, to jeszcze by nad nią posiedział. I szczerze powiedziawszy – to widać, że mogłaby być dopracowana. Nie w sensie… że to jest jakaś nieudana książka. Raczej w sensie, że gdyby pozwolono mu jeszcze na trochę ruchu w życiu, opowieść o Tiffany Obolałej byłaby pełniejsza. Bo część o babci Weatherfax jest znakomita.

Nie wiem, czy to spojler, bo zdaje się, że wszyscy już o tym wiedzą – Śmierć w końcu przyszła po babcię Weatherwax. Na samym początku powieści. Uważam, że to było genialne rozwiązanie, gdyż opis tego, jak świat się zachował po jej odejściu jest bardzo barwny, taki żywy. No i szczerze – bardzo, bardzo wzruszający etap.

Ale w końcu – na horyzoncie – pojawia się Tiffany Obolała, która przejmuje schedę po babci Weatherwax i musi sobie radzić – jak zwykle – sama. Co ciekawe, odnosiłam wrażenie, że przepracowanie bohaterki jest elementem, który towarzyszył i samemu Pratchettowi. Z tego, co napisano w posłowiu, to tak mogło być, ponieważ autor starał się pisać bardzo dużo i też bardzo pielęgnować to, czego już dokonał. Choć wygląda na to, że był on świadomy, że Tiffany to niereformowalna pracoholiczka, ale to jest prawdopodobnie cecha większości czarownic.

Powieść właściwie prezentuje… powieść obyczajową. Leci więc „Pasterska korona” bardzo powoli i w pewnym momencie zaczęło mnie to męczyć, ale rozumiem, że Pratchett chciał dokładnie przedstawić przebieg wydarzeń, pożegnać się bardzo dobrze ze Światem Dysku. W końcu jednak zaczyna się coś dziać: Tiffany trafia na Jeffrey’a, który postanawia być czarownicem. I w momencie, gdy powiedział, że nigdy nie czuł się mężczyzną, nie czuł się też kobietą… poczułam lewicowe wibracje i pomyślałam „kurde, dzisiejsze LGBT by mu się spodobało”. A może by się z tego nabijał? Kto wie.

Tak czy inaczej, życie życiem, a elfy postanawiają wrócić, przez co robią bohaterom ze Świata Dysku pewne atrakcje typu zepsute piwo. Wiadomo, że Tiffany się z tym wszystkim rozprawia i finał powieści jest bardzo… zacny.

Czy ja właśnie napisałam streszczenie? Maybe, ale to – jak pisałam – nie jest zwyczajna powieść. Chyba jak w żadnej innej, nie czuje się takich emocji. Rozstanie z babcią Weatherwax, chwilowy klimat a’la dark fantasy, a w następnej… Tiffany Obolała i epickość. W momencie ostatniej strony czytelnik może już tylko żałować, że twórcy nie udało się napisać BARDZIEJ.

Byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała o Macieju Kowaliku, bo niewątpliwie jego intonacja sprawiała, że powieść stawała się bardzo klimatyczna.

O ile nikt mi nie da „Życia z przypisami” Wilkinsa, o tyle idę odpoczywać od Terry’ego Pratchetta :). Miłego dnia!

W północ się odzieję, Terry Pratchett

To nie było śmieszne.

Nie jest dobrze. Wioska ma ochotę zabić jednego człowieka, Tiffany jest przemęczona, a w dodatku coś lub ktoś na nią poluje i nie jest to istota delikatna jak płatek śniegu. A ta okładka oddaje specyfikę powieści, choć odnosi się głównie do jej zakończenia. I jak zwykle, mogę powiedzieć, że jest ono wzruszające i doskonale zrealizowane.

Początek może trochę zaskoczyć, zwłaszcza jak się spodziewa lekkiej, przyjemnej młodzieżówki. I być może nie ma tu hitów z dark fantasy, ale energia do mniej więcej połowy powieści jest wzięta jakby stamtąd. Słuchając historii czułam się, jakby to nie były przyjemne czasy, a przygody, które miała Tiffany były bardzo gorzkie. To trochę tak, jakby autor zawarł w powieści swoje depresyjne stany i one zostały. A, tak. Posłowie do „W północ się odzieję” zostało napisane w 2010 roku, więc już wiedział o swoim stanie. I mimo niego na stronach książki nadal można znaleźć błyszczące zdania, wzruszające sceny i – jak już wspomniałam – doskonałe sceny.

Nie brakuje tu cameo. Jest na przykład strażnik Marchewa, czy Eskalina – tak, pierwsza pani mag, tak, ta dziewczyna z „Równoumagicznienia”. To oczywiście dodało blasku historii.

Dwa elementy mi się szczególnie spodobały.
Pierwszy to charakter Tiffany. Niewątpliwie jest z krwi i kości, i szczerze – czuć jej przemęczenie. Czuć także, że nie jest doskonała, ale… tutaj Pratchett robi coś naprawdę dobrego – szczególnie dla młodych czytelników, którzy mogą czerpać inspirację do życia z historii. Otóż, z cech uznawanych za powszechne wady autor czyni zalety. Podejście jest ważne.
Drugi element to przyszła baronowa. Autor używa tego elementu do zaznaczenia „wad” Tiffany, ale także – do zaznaczenia zalet bohaterki. To skomplikowane. No i sama przyszła baronowa jest ciekawym przypadkiem.

Tak, staram się unikać spojlerowania, ponieważ wiem, że to mogłoby zepsuć zabawę. Powiem szczerze, mimo że był tu klimat a’la dark fantasy i nagle zrobił się lżejszy, to jednak w całości nie mogłam się oderwać od „W północ się odzieję”. Właściwie to jedynym wyjaśnieniem jest to, że powieść po prostu PŁYNĘŁA. Dlatego – gdyby nie sen – to właściwie książkę od razu bym w całości połknęła. Znakomita historia i lektor, oczywiście.

Zimistrz, Terry Pratchett

Maciej Kowalik czyta fantastycznie – i szczerze mówiąc to chyba tylko nagranie słuchowiska z aktorami i muzyką mogłoby być lepsze. Ten lektor nie tylko akcentuje, ale też daje inny głos bohaterom. A tu jeszcze popisał się wspaniałą zdolnością do wyrażenia onomatopei, co było widać na przykład w dźwięku wydanym przez podłogę, gdy Tiffany stąpnęła pewnego razu na podłogę. I fakt, dzięki temu panu książka jest znacznie zabawniejsza, niż byłaby, gdybym ją czytała na surowo (w kartkach).

EPICKOŚĆ.

Bo jeśli uznać, że fantasy ma być epickie, to „Zimistrz” jest historią epicką i to od pierwszych stron. Oczywiście, smaczku dodaje głos Macieja Kowalika, ale wciąż jest to tekst pisany przez Pratchetta i tłumaczony przez Piotra W. Cholewę. I tak prawdę powiedziawszy, mam małą refleksję dotyczącą języka. Otóż, język polski jest wręcz idealny do epickich historii. I może się mylę, ale tytuł oryginalny – „Wintersmith” brzmi jakoś tak… prościej, łagodniej od „Zimistrza”. Poza tym w kilku miejscach dało się wychwycić takie wręcz poetyckie, idealne sceny. No – pewnie to kwestia gustu.

Jeśli w poprzedniej części mieliśmy do czynienia z głęboką duchowością, to „Zimistrz” rozwala śmiechem. I epickością, ale o tym już pisałam. Ten śmiech pojawia się w momentach nie do końca spodziewanych, bo jakby się tak zastanowić, to ja nawet nie wiedziałam, dlaczego się śmieję xD. Ale po prostu – było tego dużo. I trochę czarnego humoru, i trochę kur. Znaczy, kto czytał, ten wie, o czym mówię. Natomiast trzeba przyznać, że są jeszcze dwa zacne elementy, o których warto wspomnieć. Między śmiechem a powagą pojawiają się zdania, które są kryształem. Właściwie to w swoich ostatnich powieściach mam wrażenie, Pratchett umieszczał takie zdania, które zwracają uwagę na siebie. Błyszczą bez kontekstu. Podobają się z kontekstem. Są piękne same w sobie. To rzadkość, chyba.
No i druga rzecz – spodobało mi się to, w jaki sposób Pratchett nabijał się z bycia pisarzem i researchu do powieści. To było genialne, choć po prawdzie – znajdzie się w „Zimistrzu” przynajmniej jeszcze jedna scena, która może za taką uchodzić.

Jeśli chodzi o samo zakończenie historii, to jest ono genialne – jeśli nie idealne. Może nie wydaje się to jakimś wielkim wysiłkiem dla doświadczonego pisarza, jednakże akcent epickości na końcu sprawił, że się na chwilę zatrzymałam.

Kto obczajał dwie poprzednie powieści o Tiffany Obolałej – ten spokojnie może sięgnąć po „Zimistrza”. Kto nie obczajał, niech zacznie od pierwszego tomu, ponieważ książki są dość ze sobą powiązane i znając poprzedniczki jakoś łatwiej jest wsiąknąć w fabułę, bo środowisko jest ogólnie znane. Dobra, ja się powoli szykuję do „W północ się odzieję”…

Kapelusz pełen nieba, Terry Pratchett

Premiera: 2004 rok

Pasują tu słowa: najlepsze historie dla dorosłych to te, które są pisane dla dzieci. Szczerze mówiąc nie sądzę, by 11-latek był w stanie w pełni pojąć geniusz, czy też może raczej głębię duchową „Kapelusza pełnego nieba”. Z pozoru mamy tu do czynienia z prostą jak budowa cepa fabułą. Tiffany opuszcza rodzinne strony, by wreszcie uczyć się na czarownicę. Niestety, jak przystało na bohaterkę, nie może mieć ona łatwo. Okazuje się, że coś – bardzo niebezpiecznego – ją goni, chce dopaść, pożreć…

I na tym powinnam skończyć opis fabuły, bo inaczej wejdę w zbyt duże spojlery. Generalnie: ta powieść jest lepsza od pierwszej części o Tiffany. Zdecydowanie bardziej wartka akcja, a wątki… cóż, historia wcale nie składa się z jednej przygody. Ale to, co najważniejsze w tej historii to głębia. Ja powiem szczerze, że nie wiem, z jakiego powodu, ale przy tych powieściach się rozczulam. Pratchett jeszcze nie wiedział, co go czeka, ale miałam poczucie, jakby czuł, że zbliża się koniec. To nie znaczy, że nie było śmiesznie – było, choć raczej w wydaniu czarnego humoru. Było też parę uroczych scenek. Ale…

Jestem zwolenniczką tezy, że fantasy niesamowicie przedstawia duchowość. To jest gatunek, który to uwielbia. I w prozie Pratchetta – szczególnie w ostatnich jego książkach zdaje się – to doskonale widać. Zresztą, to wirtuoz nie tylko w tym temacie, ale także w słowach, o czym za chwilę. Bo trzeba skończyć kwestię duchowości. Tiffany jest małą dziewczynką w Świecie Dysku, więc siłą rzeczy będzie ona odrobinę dojrzalsza od rówieśników z naszego świata. Ale przede wszystkim z tej historii można takie piękne rzeczy wyciągnąć, które są trudne do zrozumienia nawet przez dorosłego człowieka, osadzonego w zwyczajnym korpo bez czasu na wchodzenie w siebie. A tak naprawdę nawet jakby miał czas na głęboki rozwój duchowy, to kwestie poruszane w „Kapeluszu pełnym nieba” zajmują wiele lat, by je sobie uświadomić i wyryć w sercu.

No, chyba że jesteś Eckhartem Tollem i budzisz się pewnego dnia oświetlony xD.

Jeszcze miałam wspomnieć o słowach. Więc – przede wszystkim trzeba oddać, że zarówno Pratchett, jak i Piotr W. Cholewa zrobili po mistrzowsku książkę. W przypadku tego pierwszego mamy tu użycie licznych metafor, bardzo ładnie brzmiących i od razu nadających się na tytuł książki, co też Pratchett wykorzysta w kolejnych częściach o Tiffany. No i… umie kończyć. Czasem jest tak, że powieść ma niedoskonałe zakończenie, czasem przydługie i tak dalej. Tu jest natomiast tak, że autor wie doskonale, kiedy skończyć, postawić kropkę nad i. I to pomimo tego, że rozdział kończy się pięknymi słowy, główna przygoda zakończona, to dwa dalsze rozdziały nie wydają się zbędne; może nawet wręcz przeciwnie, znacznie lepiej pokazują relacje między bohaterami, złożoność świata.
Cóż, w przypadku Piotra W. Cholewy umie jak nikt oddać styl Pratchetta, ale tu najbardziej wrażenie robią fikołki słowne, jakie trzeba było zastosować w przypadku Ciut Ludzi. Ich używanie języka wymaga pewnego stopnia mistrzostwa chyba w tłumaczeniu, bo pewne kwestie będą brzmieć inaczej w języku polskim, a inaczej w angielskim.
Teraz trochę żałuję, że nie skusiłam się o przeczytanie „Kapelusza pełnego nieba” w tłumaczeniu Doroty Malinowskiej-Grupińskiej, ale przemawiało przeze mnie doświadczenie „Diuny”.

Jeszcze kilka słów o Macieju Kowaliku, który wszak audiobooka czytał. I uważam, że zrobił to bardzo dobrze – akcentował, kiedy trzeba było i to „mhm” Pelagii i „eee” bohaterów faktycznie potrafiło mnie rozbawić całkiem dobrze.

Rozczulam się przy Pratchecie. Trochę to jest tak, jakby wpasowywał się w rzeczy, które przerabiam, a trochę może… żegnam się z tym autorem. A może po prostu facet jest wirtuozem słowa.

Wolni Ciut Ludzie, Terry Pratchett

No cóż – audiobook to powieść tłumaczona przez Piotra W. Cholewę, co zapewne wszystkich fanów Pratchetta ucieszyło. Bowiem „Wolni Ciut Ludzie” jak i parę innych książek zostało przetłumaczonych także przez Dorotę Malinowską-Grupińską i podejrzewam, że polskim fanom się to nie spodobało. Mnie też nie bardzo, ale ja nie znam się ani na angielszczyźnie, ani na jej przekładach, by wiedzieć, o co ten harmider. Tak czy siak, ostatecznie cykl o Tiffany Obolałej – który rozpoczyna się tą właśnie powieścią – został przełożony przez Cholewę.

Tiffany Obolała to dziewięcioletnia dziewczynka żyjąca na farmie, na Kredzie. I pewnego dnia zaczyna się dziać coś niezwykłego, a jej brat zostaje porwany. Młoda musi go uratować, w czym pomagają jej Wolni Ciut Ludzie.

Szczerze: bardzo miło mi się słuchało tej opowieści. To nie tak, że jest ona tylko dla dzieci; wprawdzie przygody nie są jakieś bardzo złożone, jednakże to jest taka miła i krótka odskocznia od rzeczywistości. Jest tu kilka ciekawych aspektów, na które można pofilozofować, na przykład: czy życie jest snem?, ale przecież nie będę zdradzała spojlerów, bo po co.

Autor od czasu do czasu wtrąca uwagi o mózgu, ale wtedy pamiętać warto, że premiera „Wolnych Ciut Ludzi” miała miejsce w 2003 roku, a zatem kilka lat przed nieszczęsną diagnozą (2008).

„Profesor Wilczur”, Tadeusz Dołęga-Mostowicz

Czy twórcy „Forgotten Love” (pl. Znachor) w ogóle czytali twórczość Tadeusza Dołęgi-Mostowicza? OK – w jego literaturze mamy silne, feminazi wręcz kobiety. Ale na litość boską, ta cała zaradność nie jest agresywna, nie jest bezsensowna. Kiedy Łucja – internistka z kliniki profesora Wilczura – musi zdobyć lekarstwo, to po prostu idzie po nie, a nie że wyczarowywuje z dupy. Ale może po kolei.

Akcja przenosi nas około trzy lata później od ostatniej powieści. Profesor Wilczur pracuje w klinice i zyskał sobie jeszcze większą sławę, niż przed kilkunastoma laty, przed amnezją. Niestety, w pracy zdarzył się pewien niefortunny wypadek, a Wilczur – bądź co bądź – młody już nie jest. To facet koło sześćdziesiątki, jeśli dobrze pamiętam. Więc Dobraniecki wraz z ekipą zmusza szefa do odejścia…

Nawet jeśli zespojlerowałam, to chcę zaznaczyć, że Dołęgę-Mostowicza czyta się w taki sposób, jakby jego powieści były niemalże współczesne literacko. Niemalże, bo jednak na czasie wtedy używano zwrotów per „pani”/”pan”, zamiast na ty. Niemalże, bo kto w dzisiejszych książkach zapodaje sentencje łacińskie? I niemalże, bo geografia II RP była inna, niż nasza.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że „Profesor Wilczur” szybko biegnie. Nie jest to może powieść aż tak wybitna jak poprzednik – zresztą, nie miała być. To opis idylli na polskiej wsi, a ściślej: białoruskiej, bo takie też pojęcie Dołęga używał wobec Kresów. To też bardzo przyjemnie spędzony czas, w trakcie którego można się odprężyć, ponieważ – język i fabuła są lekkie, prawie bezproblemowe. I niesamowite jest to, jak autor potrafi trzymać w napięciu, i też niesamowitym jest to, w jak współczesny, filmowo-serialowy sposób jest to powieść napisana.

Oczywiście, obecni krytycy – bo ci z II RP woleli nie mówić o Dołędze, gdyż to pisarz dla kucharek – przyznają, że Dołęga był jednym z pierwszych, którzy zauważyli kino. Którzy w ten sposób prowadzili narrację. Zresztą, sam pisarz był mocno powiązany z kinematografią II RP.

„Profesor Wilczur” może być uznany za książkę bez puenty, ale dla mnie puenta ta jest. Cóż, nie chcę spojlerować, ale nie trzeba być geniuszem, żeby ją zauważyć, bo jest wprost przedstawiona.

Niestety, „Testament profesora Wilczura” to powieść zaginiona, a ja mam niesamowitą chęć przeczytać ciąg dalszy. W związku z tym zabieram się za inną powieść Dołęgi – „Prokurator Alicja Hern”.

A co do wcześniej wspomnianego „Forgotten love” – to twórcy jakby sami trochę obcięli możliwość ekranizacji drugiej części. I zresztą, nawet jeśli powiemy sobie, że tam z Zośką Wilczur będzie mieszkał, to jak na litość boską ma się prezentować wątek Kolskiego? Już nie mówiąc o samej Łucji. Powiem wprost – powieści Dołęgi nie trzeba dopasowywać i do filmów, i do czasów. One nadal w dużej mierze są współczesne, ba, pokuszę się o stwierdzenie, że przy premierze wyprzedzały swój czas. I to są niesamowite historie, bardzo głębokie i FEMINISTYCZNE!

ZNACHOR, 2023

Większość recenzentów napisze, że nowy „Znachor” jest zaskakująco dobry. I zastanawiam się teraz, z czego to wynika. To, że „każde pokolenie ma swojego Znachora”, jak to stwierdził Onet, czy to, że 99% społeczeństwa zna tylko film Jerzego Hoffmana, a książki nigdy nie czytało?

Na seans zdecydowałam się w środę, nie znając powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. I dla filmu było to zbawienne, ponieważ mogłam wtedy zanurzyć się w pełni w seans.

Mi film płynął. Nie był zły – oglądało mi się go bardzo przyjemnie, ale zwracałam uwagę na kilka dziwnych rzeczy. Na przykład to, że im bliżej końca, tym więcej było cięć. Albo, że całość jest masakrycznie wręcz uwspółcześniona. Dlaczego nie zrobili tego w obecnych czasach, tego nie wiem, a szkoda, bo byłoby z tego więcej pożytku, niż z netflixowej adaptacji. A tak, wiem już – film byłby niepoprawnie polityczny. Wszak musimy pamiętać, że obecnie medycyna akademicka bardzo nie lubi medycyny alternatywnej, a przecież szacunek wobec znachorstwa w takim przypadku jest nie na miejscu.

To, co mi się spodobało w Netflixowej adaptacji to dwie rzeczy. No, może trzy. Pierwsza to muzyka – instrumentalna i ludowa, całkiem nieźle budowały klimacik. Ja takie rzeczy lubię, więc mi tam nie przeszkadzało, ale to kwestia gustu.
Druga zaś to aktorka odgrywająca rolę Zofii (Anna Szymańczyk), ale o niej w tej chwili zrobiło się głośno. Przyznać trzeba jednak, że zwracała uwagę na siebie i chyba ze wszystkich najbardziej lśniła.
Trzecia zaś – rzecz najważniejsza – to próba zachowania szacunku wobec pierwowzorów. Aż dziwnie to może brzmieć, ale mam wrażenie, że twórcy starali się go zachować, rzucając być może oczko do kinomanów, w sensie nawiązań do wersji z 1937 roku.

I na tym plusy się właściwie kończą.

Z filmu zapamiętałam to jedynie, że młody Czyński – w książce dorosły facet, bo trzydziestolatek – wygląda jak gimnazjalista, jest seks, Marysia pracuje w knajpie u Żydów i to z widoczną fizjonomią żydowską (fryzury, ubiór), a na końcu wszyscy się żenią.

Trzeba było mi nowego seansu filmu Netflixowego, na szczęście w tym VODzie jest przyśpieszenie 1,5x i można jeszcze strzałką w lewo robić, z czego skorzystałam z ukontentowaniem.

Ale teraz – po namyśle – stwierdzam, że „Znachor” 2023 nie wytrzymuje egzaminu. Gdyby to była historia, której nie robiono by w ramach uniwersum Znachora, to może filmidło nadawałoby się do czegoś. Ale niestety, to chce być adaptacją powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. I ma czelność chcieć być Znachorem nowego pokolenia, ale czy to źle?

Złe jest to, że 99% odbiorców tego filmu nie będzie chciało wrzucić sobie literackiego „Znachora”. Aczkolwiek mnie ta adaptacja do tego zachęciła ze względu na pisanie recenzji. Porządna zaś powinna być oparta na znajomości książki. I tak, wiem, że sama często piszę bez oparcia się oryginałem, bo chodzi o to, czy film sam się potrafi obronić. Nie mniej jednak, widząc, jak Marysia pracuje w żydowskiej knajpie, poczułam wkurwa. To jest zakamuflowana poprawność polityczna. A przy napisach końcowych widzimy jeszcze to:

Powiedzmy sobie jasno: II RP to była kraina biedą i rasizmem płynąca. Ale nie takim zwyczajnym rasizmem, ponieważ Żydzi, którzy uważali się za Polaków, którzy żyli jak Polacy, którzy kochali ten kraj byli uznawani za Polaków i dobrze żyli. Ortodoksi zaś byli nienawidzeni. I jak myślicie, czy typowa fizjonomia żydowska, typu fryzura i ubiór, i jidysz, była cechą charakterystyczną dla Polaków-Żydów, czy jednak cechą ortodoksów? Oczywiście, mnie tam nie było. Dziwię się tylko, że tu jest takie pomieszanie z poplątaniem. Zresztą, nie tylko w tej materii. Ach – dodam od siebie jeszcze jedną rzecz. Gdy sięgniesz po powieść Dołęgi-Mostowicza w jednym akapicie znajdziesz złośliwą uwagę wobec Żydów. Pytanie więc, czy autor byłby zadowolony z takiego obrotu spraw w kolejnej ekranizacji Znachora. Może by go to nie obchodziło, wszak ostatecznie wyszliśmy na plus w oczach zagranicznych odbiorców. Jak zwykle wychodzimy na buców i rasistów (patrz: „Zielona Granica”, Holland 2023), tak tu wyszliśmy raczej na społeczeństwo, które chętnie ze sobą współpracuje pomimo różnic kulturowych.

I o ile Dołęga-Mostowicz mógł pisać powieści z seksem, tak raczej nie sądzę, by w II RP seks przedślubny był powszechny, tak jak to widzieliśmy na ekranie netflixowej ekranizacji. Ale seks to tam jeszcze pal licho. Ba! Pal licho nazi-feminizm Marysi, która w tej wersji jest jakaś taka pyskata. W ogóle wszystkie baby tu są nazi-feministyczne, a mam wrażenie, że panowie Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski (scenariusz) po prostu nie umieją przedstawiać silnych kobiet bez agresji. Aha, i jeszcze pal licho to, że bohaterowie mówią współczesną polszczyzną, ale są fragmenty, kiedy jednak mówią bardziej literacko. Zupełnie jakby nie mogli się zdecydować na konkret. No, ale przecież to można wybaczyć, wszak chcemy dotrzeć do młodzieży polskiej, prawda?

Ale zdaje się, że nie do wybaczenia jest pewna rzecz, zlekceważenie FUNDAMENTALNEJ DLA HISTORII MYŚLI.

W filmie zaś widzimy wprost sceny, które mówią, że znachorstwo jest ściemą, jest czymś złym. Przykład? Ot – jedna z pierwszych scen, kiedy Wilczur włazi do jakiejś chałupy, gdzie matka modli się za syna, któremu nogi i inne takie się połamały w wypadku. Profesor chamsko przerywa znachorce i każe – to już moje słowo – wypierdalać.

Otóż, czytając powieść Dołęgi-Mostowicza można by się zastanawiać nad tym, czy on jest za, czy przeciw znachorstwu. Czy chce wspierać lekarzy, czy nie. Wiemy bowiem, że w 1936 roku miała miejsce pewna historia, która mogła zainspirować autora do stworzenia „Znachora”. Na pewnej wsi mieszkał sobie lekarz, który… ukrywał to, że skończył studia medyczne. Powód bardzo prosty: ludzie nie chcieli do lekarzy, woleli znachorów, więc opisywanie się jako znachor przysparzało temu panu klientów.

Wiemy również, że Dołęga-Mostowicz wpadł z wizytą do pewnego bardzo znanego znachora, poprzeglądał jego pracownię i pogadał z nim.

A ten, kto czytał powieść wie również, że pisarz – a właściwie narrator – nie wydaje sądów w sprawie znachorstwa. I o ile można się przyczepić do kwestii, że Kosiba daje różne napary, zioła i inne takie typowe dla znachorstwa rzeczy, a jest chirurgiem, o tyle miałam wrażenie, że Dołędze-Mostowiczowi chodziło zupełnie o coś innego, niż podważanie autorytetu tychże. Ba! W jednym zdaniu przyznaje nawet, że zwrócenie się do tajemnych sił może pomóc – i było to zdanie, które wyrażał nie tyle narrator jako narrator, a ludność, która żyła na tych terenach. I uratowanie Marysi z wypadku było właśnie takim dowodem dla niego.

Myślę, że Dołęga-Mostowicz chciał zadać pytanie o jakość medycyny, o etykę lekarzy.

No i właśnie… Gdzie tu, w filmie A.D. 2023 „Znachor” jest zachowana myśl utworu? Jedna z jej podstawowych, jak nie podstawowa. Wszak Dołęga-Mostowicz nikogo – nawet oprawców – nie osądza. On jedynie opisuje ich pogląd na sprawę.

W „Znachorze” Dołęgi-Mostowicza widać niesamowitą siłę historii: nieważne, ile byśmy do niej nie wracali, zawsze znajdujemy coś więcej. Głębię. To jest atut wybitnych powieści czy filmów. Takie rzeczy dają się interpretować na różne sposoby, nawet takie, na które autor nie wpadł. I to jest bardzo dobre, to tylko dowodzi kolorytu historii i na tym między innymi polega sztuka.

Problem w tym, że adaptacja Netflixa sztuką nie jest. W sensie – nie jest niczym wybitnym. Ten film nie posiada żadnej sceny, którą widz chciałby zapisać sobie w sercu. Ja już dwa dni po seansie mam problem z zapamiętaniem o czym w ogóle on był, a przecież wiem dokładnie, co to za opowieść.

Ale podkreślam – ta adaptacja, bardzo luźno zresztą skonstruowana – może się spodobać tym, którzy książki nie tknęli.

Sama reżyseria też nie jest pozbawiona wad. Im bliżej końca, tym bardziej widać, jak ten film został poszatkowany. Ale, fabularnie jest jeszcze jedna rzecz, która mnie gryzie. A mianowicie to, w jaki sposób Marysia stwierdziła, że Antoni Kosiba to jej ojciec. Sorry, ale tu się kupy trochę nie trzyma. Owszem, młodzi myślą nad tym, dlaczego facet tak a tak się zachowuje i czemu zna się tak zajebiście na chirurgii. Nie mniej problem w tym, że nie mają żadnego dowodu, fabuła niezbyt daje mocne sceny, żeby ich wnioski czymś uzasadnić, więc to wygląda trochę jak wyciąganie wniosków przez 13-14-latka na podstawie błahych powodów.

A i jeszcze jest szczegół, który mnie bardzo obecnie przeszkadza. A to głównie dlatego, że znam powieść. I tak, będę to podkreślała aż do bólu, bo jest to niezwykle ważne. Nie znając kontekstu, czyli twórczości Dołęgi-Mostowicza możemy ocenić pozytywnie film. Ale znając… jakże to? No, także że znając „Znachora” literackiego nie jestem w stanie zostawić suchej nitki na nowej adaptacji.

Mamy Czyńskich, tak? Czyńscy są tu przedstawieni jako buce. I nawet młody. Ja rozumiem, że z młodym trochę o to chodziło, zresztą w książce niby też; ale… na litość boską, nadal mamy do czynienia z trzydziestolatkiem! A aktor, który gra Leszka Czyńskiego – Ignacy Liss – wygląda jak gimnazjalista i zachowuje się w ten sposób. Tymczasem w powieści starając się o rękę Marysi odznaczył się sporą inteligencją, knując niezły plan przekabacenia rodziców pracą w fabryce XD. Sorry za spojler, ale pewnie albo już czytaliście „Znachora”, albo potrzebujecie zachęty do tej pięknej literatury. Więc tak, miejcie inteligencję Czyńskiego jako zachętę do sięgnięcia po tę powieść.
Ale ja nie o Leszku chciałam opowiedzieć.
Otóż, Leszek – jak każdy z nas zresztą – ma rodziców. Bogatych, z fabryką i w ogóle.
I uważam, że cholernie skrzywdzono postać, jaką jest Eleonora Czyńska (Izabela Kuna). Ja rozumiem, że w poprzednich adaptacjach również to wybrzmiewało, jej zimny charakter. Wątek z pieniędzmi dla Marysi (żeby rzuciła Leszka) był w którejś wersji, o ile pamiętam, ale to nieważne. Bo tak, Czyńska wymyśliła, by nie mówić młodemu, że Marysia żyje. Ale… to, co zrobił Dołęga-Mostowicz ze sceną godzenia się rodzice-Leszek, to jest bardzo wzruszająca scena. Taka, że się popłakałam. Serio.

A tymczasem w filmie mamy kobietę-buca i bardzo słabego ojca, który sprawia wrażenie, jakby oddawał rządzenie życiem swojej żonie. To jest tak płytkie, że aż niesmaczne.

Wielu recenzentów będzie się zachwycać nową adaptacją Netflixa. Pytanie tylko, czy znają oryginał. Bo jeśli nie – to nie jestem zdziwiona. Jeśli zaś tak, to jestem zdziwiona, że tak dobrze ocenili nową adaptację. Wszak młodzi to nie idioci, fantastykę i to bardzo skomplikowaną też potrafią czytać. Więc jeśli „Znachora” – głęboką, piękną historię – trzeba było w tendencyjny sposób uwspółcześnić, to przyszłość inteligencji naszego społeczeństwa nie rysuje się za dobrze.