Robin Hood w wersji bardzo (nie)poważnej

Oto przykład, że blog to bardzo przydatne narzędzie. Wiecie: ja bardzo dużo oglądam, wobec czego tworzy się mnóstwo recenzji. To skutkuje wypełnionym kalendarzem na fanpeju. Ale mam zasadę: jedna recenzja na jeden dzień. Dlatego też od pewnego czasu byłam zmuszona przesuwać niektóre treści na inne dni, bo akurat weszło coś bardziej aktualnego. I nie zliczę, ile razy przesuwałam daty „Robin Hoodów” (obu!). Dziś znowu miałam przesunąć, ale się wkurzyłam. Ileż można? Zrobię dwie pieczenie na jednym ogniu, a więc przed Wami szybkie i konkretne recenzje Robin Hooda made by Kevin Reynolds oraz made by Mel Brooks. Zapraszam!

ROBIN HOOD: KSIĄŻĘ ZŁODZIEI

Widz już w pierwszych sekundach zostaje złapany na muzykę. Serio – jest ona na tyle dobra, że uzyskała nominacje do Oskara 1992. Moim zdaniem zasłużenie. Czas na mantrę: nie, nie mógł wygrać, bo „Piękna i Bestia”. Odświeżyłam sobie wiedzę z Oskarów i jestem zdziwiona, że Terminator 2 nie był nominowany w konkretnych, muzycznych kategoriach. Zresztą, o muzyce pisałam tu. No, ale wróćmy do filmu.

Film zaczyna się dość brutalnie, bo od obcinania dłoni na Ziemi Świętej. Jednak nasz nieszczęśnik wraz z islamskim towarzyszem (Morgan Freeman) wydostaje się z kazamatów i wraca do domu, do Anglii, gdzie niestety zastaje burdel jak się patrzy. Skutek taki, że Robin musi się ukrywać w lesie, ale jak przystało na wojownika, walczy o wolność…

Ten film nie jest wolny od problemów. Po pierwsze – dość długie wprowadzenie do historii i długi, bo aż 2,5 h metraż. To wszystko powoduje, że mimo dość dużej ilości akcji na ekranie widz zdąża się trochę zmęczyć Robin Hoodem. Jasne, są przerwy na rozmowę czy zabawy, poprzetykane jest to ze sobą w dość naturalny sposób. Zresztą, scenariusz tu jest – poza muzyką – najsilniejszą stroną.

Za reżyserię wziął się Kevin Reynolds i chyba nie jestem pewna, czy lubię jego sposób filmowania. A to dlatego, że w pierwszych ujęciach miałam wrażenie, jakbym oglądała jakiś stary film z lat 60-70. Było w tym coś takiego trącącego myszką i niby jest to film o średniowieczu (czy też raczej quasi średniowieczu), ale… to było dziwne uczucie, w końcu to obraz z lat 90′.

Najsilniej rozbudowanym charakterem jest Robin, ale mam wrażenie, że nie wykorzystano tego w pełni. Wiecie, Robin owszem, wygląda na silnego faceta i z początku zdaje się dość denerwującym gostkiem, a później widzimy go jakby przemienionego… ale nie, zabrakło mi w tym bohaterze jakiejś takiej ikry, dzięki której naprawdę polubilibyśmy Robina; być może to spadek dzisiejszych czasów. Bo widzicie, współczesność każe tworzyć bohaterów wadliwych, niezbyt idealnych. A Robin? Robin sprawia wrażenie faceta z bajki: jest po prostu idealnym mężczyzną, bez jakiś specjalnych słabostek. Jakby tego było mało, nie jestem pewna, czy Costner to dobry aktor; nie mniej, może z wyjątkiem pewnej bardzo randomowej damy, która się po prostu uśmiechnęła, i poza Freemanem, to nie widziałam ról, które by się jakoś specjalnie wyróżniały, więc może wszyscy grali na podobnym poziomie. A sam Freeman? Chyba nie musiał się wysilać w tej roli, ale istotnie, to aktor z ikrą.

I choć fabularnie i muzycznie ten film sprawia wrażenie bardzo dobrego, to ze względu na powyższe wady (metraż) czuję się po nim zwyczajnie zmęczona. Ale jest tego plus – mogę śmiało odświeżyć „Facetów w rajtuzach” XD.

ROBIN HOOD: FACECI W RAJTUZACH

„Robin Hood: faceci w rajtuzach” to taki dziwny przypadek filmu poznanego w latach 90′. I no – byłam dziewczynką, która niewiele rozumiała ze świata, a w telewizji królował Polsat, który lubił powtarzać filmy. Zresztą, „Facetów” oglądałam chyba też na VHS – nie pamiętam. Ale pamiętam, że oglądałam go sporo razy i utknął bardzo w pamięci. Tak bardzo, że teraz, po 20+ latach zdziwiłam się, ile pamiętam z tej komedii! A jeszcze bardziej się zdziwiłam, że ona mnie śmieszy. Bardzo śmieszy 🤣.

Nasz Robin Hood dostał się do niewoli w Jerusalem, ale dzięki murzynowi udało mu się zbiec. Film nie małpuje w 100% filmu z Costnerem, a w wielu przypadkach jest znacznie od niego lepszy. Weźmy taką grę aktorską. Rozmawiałam o tym z Asią i obie doszłyśmy do głosu, że Costner w „Robin Hoodzie” gra tak, jakby miał kija w dupie. Z kolei aktorzy, którzy występują w „Facetach w rajtuzach” są tak naturalni i wyluzowani, jak się tylko da. Zresztą od pierwszego momentu widać, że mają na planie znakomity ubaw. A i Asia zwróciła uwagę na pewną rzecz. Otóż, już sam tytuł komedii jest parodystyczny, bo Costner odmówił zakładania rajtuz w swojej roli 🤣.

Jeśli zaś chodzi o piosenki, to nie mam bladego pojęcia, co tu się wyprawia. Tzn. – moja znajomość angielskiego jest słaba, rozumiem piąte przez dziesiąte, więc tłumaczę przez Chat GPT. No i tak se tłumaczyłam piosenki z „Facetów w rajtuzach” i z pozoru one nie są śmieszne, one są poważne i… i takie romantyczne xD. Ale jak sobie słucham „We’re men in thights” to mi się gęba sama śmieje. W ogóle, jak słucham ich piosenek to się śmieję. To jest tak poważne, że aż śmieszne! I to naigrywanie się ze stylów: ballad przede wszystkim xD. Nie udało mi się dotrzeć, co Marian śpiewała w wannie, ale jak ktoś wie, to może napisać w komentarzu, dzięki 🙂.

I wiecie, ten film na IMDB oceniany jest na 6.7. Czy to słabo? Bynajmniej. Ja uważam, że zasługuje na 8, ponieważ jest to komedia – jak to Asia określiła – wszechczasów. I można się z tym kłócić, ale film, który był oglądany kilkukrotnie, zapadł w pamięć i wywołuje śmiech „tak głupie, że aż śmieszne” to film bardzo dobry! A taki właśnie jest „Robin Hood: faceci w rajtuzach”. Oczywiście: weźcie poprawkę na to, że to typowy humor lat 90′. Ale za to jaki wyrąbisty 😃.

2 komentarze do “Robin Hood w wersji bardzo (nie)poważnej”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *