Thelma i Louise: amerykański fenomen kulturowy

Nie trzeba tworzyć feministycznych filmów z kobietami, które są jak Mary Sue. Albo z kobietami, które pokazują, że mężczyźni są słabi i głupi. Wręcz przeciwnie – w „Thelmie i Louis” nie zobaczymy żadnej gównopropagandy, choć – jak na ironię – jest to diabelsko mocny feministycznie film. Trzeba wziąć poprawkę na to, że obraz wchodził do kin w maju 1991 roku, a więc w czasach, kiedy szowinizm miał się dobrze, a Harvey Weinstein* hulał na prawo i lewo.

Dzisiaj specyficzne kino

Zacznijmy od fabuły. Thelma (Geena Davis) i Louise (Susan Sarandon) są przyjaciółkami, które mają zacny plan – wakacje w górach. Jedna ma opory przed powiedzeniem o planach mężowi, a druga – śmiało idzie w projekt. Obie ostatecznie wyjeżdżają, a pod koniec dnia odwiedzają jakiś bar, w którym dochodzi do zabójstwa. Od tego momentu Thelma i Louise są ze sobą związane, i od tego momentu ich życie zaczyna się ostro przewracać do góry nogami.

Początkowo myślałam, że to obraz w stylu „aha, mamy tu femme fatale, która wszystkich doprowadza do płaczu”, ale nie. Okazuje się, że Ridley Scott (reżyser, producent) i scenarzystka – Callie Khouri – bezczelnie bawią się oczekiwaniami widzów. Oto od pierwszej chwili widzimy męża-złola Thelmy, Darryla (Christopher McDonald). I widz nie ma wątpliwości, z kim ma do czynienia, mimo że ten dopiero wybiera się do pracy i trwa z trzecia minuta filmu. Ale to nie do końca jest film o uciekającej przed przemocą osobie; tak – wszystkie piękne schematy w scenariuszach tu zostały nieco nadwyrężone. Co prawda, w perspektywie czasu film może być przewidywalny, ale… bez przesady. Mówię o końcówce, która chyba po prostu nie mogła mieć innego zakończenia, niż miała.

Mówiąc o zabawie historią, nie sposób nie wspomnieć o dwóch rzeczach. Wszyscy – prawie – mężczyźni to szowiniści i ogólnie rzecz mówiąc, chuje. Nie mniej, i tym akcentem film zdaje się bawić, szczególnie pod koniec, kiedy policjant WYRAŹNIE chce się zaopiekować Louise i Thelmą (!). Ponadto, również na początku myślałam, że mamy tu do czynienia z czarną komedią, ale… ja wiem, czy to można w ten sposób nazwać? Raczej nie, moim zdaniem bliżej temu obrazowi do dramatu, bo też bardzo wyraźnie uwydatnia on kwestie feministyczne.

I – nie da się ukryć – że są one pokazane w bardzo inteligentny sposób. Ale, ale, miałam przecież przedstawić drugi powód, dla którego film bawi się widzem. Otóż – spojler alert – kiedy w końcówce filmu widzimy, jak panie podejmują ostateczną decyzję, wtedy… Susan Sarandon zaimprowizowała pocałunek. Ale to nie jedyna scena, w której widzimy, jak samo życie układa scenariusz filmu. Kiedy na początku filmu Darryl wychodzi do pracy, do garażu, przytrafia mu się wypadek, bo wszędzie wszystko rozstawione, a dwóch ludzi w tle opiekuje się ogródkami. Tyle tylko, że aktorowi całkiem na serio wydarzyło się to, co widzimy na ekranie. I szczerze mówiąc, gdyby nie informacja, że to było nieplanowane, to bym nie uwierzyła. McDonald w tej scenie pokazał bardzo wysoką klasę aktorską, bo pozostawał w charakterze postaci – on naprawdę pojechał tych ludzi xD. Nie inaczej jest z Davis – widzimy, że ta sobie ładnie plażuje przy basenie hotelowym ze słuchawkami i wtedy Sarandon do niej woła, żeby poszła do samochodu. Niestety, albo stety (choć dla filmu raczej lepiej, niż gorzej), Davis miała ustawionego bardzo mocno walkmana, więc nie słyszała partnerki. Sarandon postanowiła po prostu ściągnąć na chama słuchawki, więc Davis całkiem na serio się wystraszyła. Prawda, że niesamowicie zagrały?

Ale nie tylko główne role świetnie tu pokazują swoje zdolności. Darryl – och, kurczę, nie mogę, spojler alert – ma przy sobie policjantów i rozmawia z żoną. Ta po tym, jak słyszy od niego „cześć” odkłada słuchawkę, byleby policja ich nie namierzyła. To była tak zabawna scena, że w kinie musiało być niezłe parsknięcie śmiechem. Ale mamy tu jeszcze rolę policjanta (Jason Beghe), który – uwaga – wcale nie wygląda na słabego. Całkiem poważnie podchodzi do sprawy, zajmuje się kobietami, po czym staje się ich zakładnikiem. Jego emocje, strach… dla mnie to było coś niesamowitego. W sensie, jakoś jego przerażenie mi zapadło w pamięć, choć ta rola była zdecydowanie niszowa.

Co do samej reżyserii, to Ridley Scott wyraźnie zdawał się inspirować… stylem filmów drogi. Choć ja tu wyczuwałam klimat „Easy Rider” – bo jego oglądałam – uważa się, że reżyser inspirował się Spielbergiem – „Sugarland Express”. Nie znam, więc wrócę do wrażeń. Niby mamy tu zwyczajne ruchy kamery, ale one są dość płynne, dość dynamiczne. Już w scenie z tańcem widać, że Ridley bawi się, że niektóre sceny nabierają niezwykłości, inności. Nie jest to mockumentary, na jakie chciał uchodzić „Easy Reader”, ale też nie jest to taka zupełnie standardowa praca kamery. I wypowiadam się z perspektywy roku 2024! A co na to recenzenci z tamtego okresu?

Jak już wspomniałam, „Thelma i Louise” to bardzo feministyczny obraz. I co więcej, twórcy osiągnęli to niezwykle prozaicznie. Weźmy takiego delikwenta, jakim był kierowca ciężarówki (Marco St. John, nawet nie pojawia się w napisach końcowych). Ta postać ewidentnie jest szowinistą, chamem, gburem i wszystkim, czego nie lubią kobiety. Ale to, w jaki sposób Thelma i Louise sobie z nim poradziły, jest nad wyraz feministyczne i aż miło się to ogląda. To oczywiście nie jedyne rzeczy, które miały wspierać feministyczny obraz, bo na przykład same główne bohaterki nie są doskonałe. Tak, widzowi doskonale się ukazuje ich wady, nieidealność. Ba, być może w tym obrazie jest nawet krytyka takich macho, ciasteczek, które wykorzystują kobiety tylko do własnych celów (np. Brad Pitt w roli J.D.). A co więcej – widzowi te wszystkie feministyczne naleciałości nie przeszkadzają! Ba, nawet w sytuacji, kiedy następuje pocałunek między bohaterkami, widz nadal nie ma nic przeciwko takiej scenie. Co więcej, może mu się zrobić ciepło na serduchu. Dlaczego? Ano właśnie, to jest doskonałe pytanie.

Odbiór

Trzeciego czerwca 1991 roku na łamach „New Yorker” ukazała się recenzja tego filmu zatytułowana „Outlaw Princesses”. Recenzent – Terrence Rafferty – zaczyna opowiadać o fabule: że Louise zabija jednego człowieka, bo ten próbował zgwałcić jej przyjaciółkę. Te uznając, że policja im nie uwierzy, zaczynają ucieczkę do Meksyku. Co na to recenzent?

Dla widza chwila ta wymaga większego skoku wiary niż ten, który musiałby zrobić policjant, aby uwierzyć w historię kobiet. I to tylko pierwszy z szeregu skoków, które scenariusz Callie Khouri zmusza nas do zrobienia, jeśli chcemy pozostać z tymi nieprawdopodobnymi desperatkami w ich szalonym rajdzie.

Terrence Rafferty

I szczerze mówiąc… dla mnie te słowa są trochę przerażające. Nie mówię, że policja jest złolem, ale jednak wiedząc, jak się potrafi zachować, potraktować taką kobietę, wiedząc, że był rok 1991 a Weinstein robił, to co robił… ba! Film o śledztwie dziennikarskim, który dotyczył jego sprawy wyraźnie pokazuje, że w tamtych czasach nie wierzyło się osobom po przemocy seksualnej. A dla mnie, jako kobiety zachowanie bohaterek jest dość wiarygodne i myślę, że odebrałam je tak, bo sama jestem kobietą i rozumiem pewne trudności z tym związane lepiej, niż mężczyzna. Bo sorry – jakie rozumienie tematu było (a może w niektórych kręgach dalej jest), widać po powyższym komentarzu pana Rafferty’ego.

W sposób, w jaki jest skonstruowany scenariusz, czasami czujemy, niestety, że feministyczne pomysły są wykorzystywane oportunistycznie, tylko po to, aby utrzymać narrację w ruchu – że za każdym razem, gdy Thelma i Louise mają szansę się poddać, mężczyzna robi coś okropnego i wzmacnia ich przekonanie, że lepiej jest uciekać.

Zapraszamy do roku 2024, gdzie feministyczny obraz stał się właściwie groteską samą w sobie. Bo jeśli w „Thelmie i Louis” zostały użyte prymitywne sposoby, to co dopiero powiedzieć o dzisiejszych tworach Hollywoodu?

Nie mniej – to jest tylko pozorna ostra krytyka filmu, ponieważ Terrence dalej dodaje:

Śmieszne w „Thelma & Louise” jest to, że możesz rozpoznać prymitywność narzędzi scenariusza i nadal świetnie się bawić. Głupie pomysły przynajmniej nadają obrazowi pewną dynamikę: ucieczka bohaterek jest napędzana (choć niewiarygodnie) przez impulsy, które są silniejsze niż zwykła anatomia filmów drogi. Film ma energię jak z filmów eksploatacji typowych dla kina samochodowego, i jest pełen wydarzeń – to nie są tylko postaci dryfujące oszołomione przez obce krajobrazy. Thelma i Louise są żywiołowymi, rozmownymi dobrze urodzonymi dziewczynami, i nie skłonne do rozmyślań; podtrzymują sobie nawzajem ducha. Tak samo publiczność. Davis i Sarandon są tak żywe i sympatyczne, że przenoszą nas ponad najbardziej oczywiste sztuczki fabuły; trochę niedowierzania wydaje się niewielką ceną za możliwość pozostania w ich towarzystwie.

I chyba właśnie na tym polega różnica obrazów feministycznych z lat 90′ a dzisiejszych! Wtedy być może sztuczki scenariuszowe były proste jak budowa cepa i wcale nie odkrywcze, ale bohaterowie. To bohaterowie sprawiają, że chcemy oglądać filmy i nie narzekamy. Tego dowodem jest Sarah Connor czy Ripley, czy jakakolwiek inna kobieca postać z lat 90′, która przeszła do historii kina. Obecnie obrazy feministyczne są tak durne i miałkie nie tylko przez miałkie scenariusze, ale zwłaszcza przez postacie, które są postaciami papierowymi, bez duszy. Taka na przykład Chani z „Diuny 2” – ona w powieści była żywa, silna i niesamowicie oddana i zakochana w Paulu Atrydzie. A co zrobiła z tą postacią Zendaya? Nic. Grała jedną miną, a jej postać zachowywała się jak typowa femina, która jest feminą, bo tak i już. I nieważne, jakich warunków doznawała. Współczesnemu widzowi już się nie chce patrzeć na feminazi, ponieważ te feministyczne gierki są robione byle jak, bez żadnego charakteru, a nawet sensu.

Och, właśnie – napisałam, że „Thelma i Louise” to film specyficzny właśnie ze względu na pracę kamery. To znaczy – w wydarzeniach dużo się dzieje. Nie mniej… widz ma wrażenie, że akcja płynie wolno! Myślę, że Terrence doskonale opisał charakter obrazu:

Kamera uparcie wypatruje Davisa i Sarandon, jakby nigdy się nimi nie nasyciła: Scottowi wydaje się, że chce pokazać nam, jak wyglądają w każdym rodzaju światła i nastroju. Zafascynowany wzrok reżysera spowalnia rytm narracji; w tym filmie dzieje się całkiem sporo, ale ma on spokojny, ekspansywny charakter.

Choć dziś „Thelma i Louise” nie sprawiają odkrywczego charakteru, to w 1991 roku film sporo narozrabiał. Jak pisze Rebecca Nicholson na łamach „The Guardian”:

Gdy film został wydany w 1991 roku, wywołał falę kontrowersji, która zdawała się zaskoczyć jego obsadę i ekipę. Geena Davis i Susan Sarandon pojawiły się na okładce magazynu Time, pod tytułem „Dlaczego Thelma & Louise uderza w nerw”; o który nerw konkretnie chodziło, było przedmiotem wielu dyskusji.

Czy był to, jak niektórzy krytycy uważali, bezmyślnie przemocowy film, w którym dwie kobiety popełniają straszne zbrodnie w imię „wzmocnienia”? Czy „udają mężczyzn” pod przykrywką feminizmu? A może była to w rzeczywistości mizandria, niesprawiedliwa wobec mężczyzn, ponieważ przedstawiała wszystkich swoich męskich bohaterów jako okropnych?

Dziennikarka dodaje, że „Thelma i Louise” w późniejszych latach były parodiowane na różne sposoby, a szczególnie scena z Bradem Pittem, który – tak! – pojawia się jako totalne przystojne, półnagie ciacho.

Każdy od Marge Simpson po Taylor Swift próbował swojej własnej wersji.

Geena Davis (Thelma) przyznała, że jeśli dotychczas była kojarzona z „Soku z żuka”, to po „Thelmie i Louis” wszystko się zmieniło:

Jeśli ktoś mnie rozpoznał z tego filmu, chciał porozmawiać ze mną o swoim doświadczeniu podczas oglądania. 'To jest ta osoba, z którą go oglądałam, to jest ile razy go oglądałam, mój przyjaciel i ja odgrywaliśmy waszą podróż.’ 'Naprawdę? Którą dokładnie część odgrywaliście?’ [Śmiech] Ale zrozumiałam, jak niewiele szans dajemy kobietom, aby wyjść z filmu z poczuciem inspiracji i podekscytowania postaciami żeńskimi. I pomyślałam sobie, 'No, ale szkoda’, bo mężczyźni mogą wyjść z prawie każdego filmu, utożsamiając się z jedną z postaci męskich, ale kobiety prawie nigdy, więc pomyślałam sobie, 'Będę naprawdę o tym myśleć teraz, gdy podejmuję decyzje. Pomyślę, co kobiety w widowni pomyślą o mojej postaci?’

Davis od tamtego momentu zdecydowała się na wspieranie feminizmu w kinematografii, ale to nie jest tekst o jej wyczynach. Więc, wróćmy do lat 90′. W 1992 roku Oskary musiały być bardzo zawzięte i bardzo ciekawe. Film „Thelma i Louise” dostał aż sześć nominacji (najlepsza aktorka – Geena Davis; najlepsza aktorka – Susan Sarandon; najlepszy reżyser – Ridley Scott; najlepszy scenariusz – Callie Khouri; najlepsze zdjęcia – Adrian Biddle; najlepszy montaż (editing) – Thom Noble), a wygrała tylko Callie Khouri. Hmm, aż się zaciekawiłam z kim kto konkurował. Tak czy inaczej, ogólna liczba nagród dla filmu to 24, a więc całkiem sporo i świadczy to o tym, że jednak „Thelma i Louise” to ważny film. Nie tylko tamtych czasów, ale i obecnych.

Bo – jeżdżąc po artykułach z okazji „20-lecia/30-lecia” itd. premiery „Thelmy i Louise” zauważyłam wyłącznie komentarze „obraz dalej aktualny”. I choć świat się zmienił na naszych oczach, Weinsten został skazany na lata odsiadki, a role płci w hollywoodzkich filmach praktycznie się odwróciły, to moim zdaniem obraz się nie zestarzał. Nadal bardzo dobrze się go ogląda. I co więcej, na różnych poziomach kobiety mogą się w nim odnajdywać.


Choć nie opisałam tematu tak obszernie, jak w tej książce:

to mam nadzieję, że tekst wystarczająco pokazał, dlaczego „Thelma i Louise” Ridleya Scotta był – i nadal jest – ważnym, feministycznym obrazem w kulturze. A jeśli Ci się tekst spodobał, to proszę, wesprzyj mnie tu, dzięki czemu będę mogła sobie pozwolić na recenzję prosto z kina. Dziękuję.


* to ten delikwent, co został skazany na przynajmniej 65 lat więzienia, bo gwałcił i molestował na prawo i lewo aktorki.


Źródła:

  • https://faroutmagazine.co.uk/thelma-and-louise-30-ridley-scott-feminist-classic/
  • https://www.irishtimes.com/culture/film/thelma-louise-why-the-glorious-groundbreaking-movie-still-strikes-a-nerve-after-30-years-1.4573499
  • https://collider.com/geena-davis-interview-thelma-and-louise-bentonville-film-festival/
  • https://www.vox.com/2016/5/24/11747604/thelma-and-louise-25th-anniversary-sarandon-davis
  • https://www.themarysue.com/thelma-and-louise-30-years-later/
  • https://crimereads.com/thirty-years-later-thelma-louises-impact-is-stronger-than-ever/
  • https://www.cbc.ca/arts/how-thelma-louise-taught-us-to-challenge-expectations-and-rebel-against-the-status-quo-1.6036400
  • https://slate.com/culture/2022/07/thelma-louise-ending-meaning-ridley-scott-callie-khouri.html
  • https://www.theguardian.com/film/2021/may/24/thelma-and-louis-susan-sarandon-geen-davis
  • https://screenrant.com/thelma-louise-ridley-scott-movie-facts-trivia/
  • https://www.newyorker.com/magazine/1991/06/03/thelma-and-louise-movie-review-outlaw-princesses
  • https://www.rogerebert.com/reviews/thelma-and-louise-1991
  • https://www.theguardian.com/film/2023/may/31/thelma-and-louise-review
  • https://www.npr.org/2011/05/20/136462014/looking-back-on-thelma-louise-20-years-later

Czarnulka v. 1.0.

To ciasto wyszło przyzwoite, ale wymaga jeszcze trochę dopracowania ;). Jednak jak ktoś lubi 50% słodkiego i 50% gorzkiego – to będzie miał frajdę. Chciałam zrobić przekładaniec, ale ze względów finansowych nic z tego nie wyszło. No cóż…

Bierzemy 3 banany – najlepiej super dojrzałe :).

I rozdziabdziujemy je na całego:

Dwa jajka – ubijamy i dołączamy do bananów:

Szklanka kakao:

No i mieszamy i dodajemy dodatki, m.in. proszek do pieczenia. Tu jeszcze rodzynki wsadziłam, zakładając, że zastąpią słodzik. Trochę się przejechałam…

Ścierałam wanilię jakby ktoś się zastanawiał ;). No i po wymieszaniu tego wszystkiego do keksówki – najlepiej małej.

Tu jest za długa i myślę, że to jedna z przyczyn dla których mało co wyrosło:

Ale ciacho ostatecznie smakuje przyzwoicie:

W tym miejscu chciałabym zrobić jedną, niezwykle ważną rzecz.

Iwonko, dziękuję Ci za to, że mogłam stworzyć to doświadczenie. To dzięki Tobie powstało to ciasto – przyzwoite i PIERWSZE, które upiekłam z serca! Dziękuję jeszcze raz i zamierzam się nim cieszyć ^_^.

No to – smacznego. 😀

Składniki:

  • 2 jajka
  • 3 banany
  • szklanka kakaa
  • 200 g rodzynek
  • łyżka (15 g) proszku do pieczenia
  • aromaty – tu laska wanilii

Przygotowanie:

Ubij jajka, dodaj kakao, rodzynki, wsio wymieszaj, włóż do keksownicy na ok. 40-50 min. (sprawdzaj!) w termoobiegu na 180 C. Nie wyjmuj od razu, dał odpocząć ciastu z pół godziny. Smacznego ;).

Ciasto migdałowe

To ciasto… zostało wykoncypowane z przepisu na muffinki 😀 A więc to było tak:

Potrzebujemy 2 misek – w jednej robimy wszystkie sypkie rzeczy, a w drugiej wszystkie płynne :).

2 szklanki mąki migdałowej +

pół szklanki słodziku – u mnie to ksylitol (cukier brzozowy 100%, ekologiczny) +

pół łyżeczki sody oczyszczonej +

proszek do pieczenia – ekologiczny ;). Ja wrzucam całe opakowanie i bardzo ładnie wyrosło!

Te składniki ze sobą mieszamy, ale przechodzimy do drugiej miseczki.

3 jaja – z wolnego chowu. Oczywiście je miksujemy na takie piankowe ^_^

Roztapiamy olej kokosowy, co by go potem dodać do naszej mikstury:

Następnie dodajemy mleko – takie, na jakie macie ochotę ;).

I cóż… łączymy ze sobą wszystkie składniki:

Dodajemy jakieś dodatki – tutaj miałam na stanie migdały:

Mieszamy je i wsadzamy to wszystko w keksówkę!

Ładnie łyżką to wszystko prostujemy i wkładamy do piekarnika na 180 C termoobieg, ok. 40 minut – sprawdzajcie dość regularnie, bo to zależy od piekarnika trochę ;).

No wiem, nic nie widać, ale… samo życie ;). Dobra, niech się upiecze na spokojnie 40 minut. Wyłączamy piekarnik i czekamy przynajmniej pół h, niech sobie tam posiedzi. Po czym wyciągamy i…

Ciasto można zakryć ścierką, niech se ostygnie. A my zabieramy się za polewę czekoladową. Swoją drogą – jest zajebista!

Tyle miałam oleju kokosowego xD. Więc dodałam 2 łyżki mleka oraz 6 kostek czekolady 80% i łyżkę ksylitolu – ale trochę mogłoby być więcej. Gotowałam na 3 (z 10 faz).

No i gdy się wreszcie ładnie pogotowało, mogłam… polać to na ciacho! Wow, idealne połączenie i pięknie wygląda:

I do lodóweczki, żeby się tam utwardziło ;). No i ostatecznie…

Ale zaciesz, prawda? No więc – smacznego! 😀

Składniki:

  • 2 szklanki mąki migdałowej
  • 1/2 szklanki słodzika (ksylitol/erytrol itd.)
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody
  • 1/4 łyżeczki soli (najlepiej kłodawskiej, bo najzdrowsza)
  • 3 jaja
  • 1/3 szklanki oleju kokosowego
  • 1/3 szklanki mleka (dowolnego)
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • dodatek – tutaj migdały, bo to akurat miałam

Przygotowanie:

Przygotuj dwie miski. Do jednej włóż wszystkie sypkie rzeczy, do drugiej płynne. Nie zapomnij ubić jajek przed dodaniem specjałów. Gdy masz to wszystko wymieszane, połącz obie miski i mikserem mieszaj aż Ci się zrobi super breja. Dodaj dodatek i wymieszaj trochu łyżką. Przełóż to do keksówki, ładnie łyżeczką wygładź i do nagrzanego piekarnika na termoobieg. 180 C, ok 40-50 minut. Po tym wyłącz piekarnik, ale ciacho zostaw na przynajmniej pół godziny.
Potem możesz przygotować do tego polewę czekoladową…

Polewa czekoladowa:

  • łyżka oleju kokosowego
  • 2 łyżki mleka
  • 6 kostek czekolady
  • dodaj słodziku – najlepiej 1,5 lub nawet 2 łyżki

Gdy już mamy polewę na cieście, wsadzamy na trochę do lodówki. 😉 Smacznego!

[RECENZJA] Problem trzech ciał, Cixin Liu

Podobno jest to kultowa, wybitna i najlepsza książka SF ostatnich lat. Mamy tu do czynienia z gatunkiem hard science fiction, co oznacza różne mocne naukowe dywagacje. Jednak każdy, kto przebrnął przez „Boga Imperatora Diuny” Franka Herberta może się zdziwić tym, dlaczego powieść Cixina Liu jest trudna. Bo przede wszystkim – nie, nie jest trudna. Całość zawiera w sobie kilka znakomitych koncepcji naukowych, takich jak obca cywilizacja, która mieszka pod trzema chujowymi (dosłownie) słońcami, ciemny las i tak dalej. Problem w tym, że w literaturze to nie wystarczy.

Jeśli jesteś właśnie po/w trakcie seansu netflixowego serialu o tym samym tytule, to może się tak zdarzyć, że owy produkt się spodoba, ale powieść już nie. I nawet jeśli serial jest typowym produktem tego streamingu, to powiedzmy sobie szczerze: mamy tu rzadki przypadek, kiedy książka jest gorsza od ekranizacji.

W serialu wiele się dzieje, ale to trochę dlatego, że łączy w sobie elementy wszystkich trzech tomów, a scenarzyści – bądź co bądź utalentowani, bo mają za sobą adaptację „Gry o tron” – umieją poskładać wszystko do kupy. Wprawdzie z bohaterami nie do końca im wychodzi, ale to nie do końca ich wina. Starali się po prostu stworzyć coś z niczego.

Tak, w większości przypadków bohaterowie Cixin Liu są papierowi i ich losy gówno mnie obchodzą. Jedynym wyjątkiem jest kobieta, która odbiera wiadomość od obcej cywilizacji i tym samym przyczynia się do wielkiego problemu Ziemi, bo zamiast posłuchać rady obcych „nie odpowiadajcie”, to ona – o zgrozo! – odpowiada, i to doskonale wiedząc, że zostaną przez to najechani.

Ale może od początku…

Więc, Cixin serwuje nam sos propagandy komunistycznej, który ma nie smakować jak komunizm made in China. Rewolucja kulturalna i widać ofiary, które są naukowcami i nie chcą zmieniać nazw zjawisk fizycznych, bo chińskiej władzy się to nie podoba. Dziewczę widzi egzekucję swojego ojca i potem wpada w sidła a’la policji obyczajowej, bo każą jej podpisać papiery, ona nie chce i w ogóle nie wygląda to wszystko różowo. Ale w końcu pozwalają jej – jako, że jak ojciec też jest fizyczką i to wybitną – pracować przy tajnym programie nawiązywania łączności z wszechświatem, znaczy się, obserwacją kosmosu i szukaniem w nim życia.

I właściwie: to jest najmocniejszym punktem historii. No dobra, jednym z dwóch, bo drugi to koncepcja, że Trisolarianie, czyli obcy, żyją pod trzema słońcami, które tak działają, że nie dają żyć, bo ciągle przez ich działanie planeta jest niszczona. Ten motyw jest genialny, jest to tzw. problem trzech ciał.

Ale…

Jezu, kto to pisał?

A, Cixin Liu.

Twierdzenie, że naukowcy-fizycy zabijają się, bo wszystkie badania im nie wychodzą i pokazują bzdury, to jest czysta bzdura. Serio. Pomysł ten zakrawa na jakiś paździerz, którym – obawiam się – „Problem trzech ciał” – jest.

Ani postacie, ani czyny, których doświadczają, nie trzymają się kupy. Pisarz w to po prostu nie potrafi, chociaż koncepcyjnie potrafi zapodać zajebisty pomysł na cywilizację, czy może i nawet rozwiązanie jakiejś kwestii. Ale… wykonanie to pożal się Boże.

W trakcie pisania recenzji zabrakło mi weny do jej ukończenia.

[PODSUMOWANIE 6t] Wyjebongo, ale na zdrówko!

Ni chuja nie wiem, co wywaliło na mojej twarzy, ale przestałam podejrzewać uczulenie, jak Asia stwierdziła, że na to nie wygląda, plus na fastingu* wyjebongo znacznie mocniej, niż normalnie. Tak czy siak, przyjaciółka doradziła maść z siemienia lnianego. Chciałam ją odcedzić od nasion, ale w warunkach domowych nie dało się i wyglądam, jak wyglądam. Żartuję sobie, że smocze łuski mi wyrosły…

Jeśli chodzi o kulinaria, to nie ma czego sumować, bo w tygodniu nie robiłam niczego nadzwyczajnego. Przyczyna prozaiczna – stan finansów. A jako że miesiączka swój cykl ma, to znalazłam się w takim okresie cyklu, kiedy fasting JEST możliwy. Skorzystałam z tego od razu, nie jedząc przez 76 godziny. Potem oczywiście trzeba było to inteligentnie zakończyć, a więc: trzema łyżeczkami (45 g) białka – napój bez dodatkowych okazał się niezbyt smaczny, ale co łyknęłam, to moje. A następnie żółtko i boczek. No i… organizm okazał WIELKIE zadowolenie z tego stanu rzeczy. Teraz mi co prawda twierdzi, że jest głodny i burczy jak maszyna, ale niech sobie poburczy. Zrobię se jeszcze jeden dzień (do jutra) fastingu. A co! Jak korzystać, to korzystać, bo im bliżej okresu, tym – niestety – mniej wskazany on jest. Przynajmniej tak to zapamiętałam. Heh.

Książki o fastingu dla kobiet jeszcze nie obczaiłam, ale za to inną obczaiłam, „Problem trzech ciał” i kompletnie nie rozumiem kultowości tejże serii, ale ponoć dwie kolejne książki są mniej paździerzowe.

Fasting chyba mi trochę oczyścił łeb z bzdur, bo postanowiłam skończyć audiobooka „Agafe” i… postawić sobie konkret cel na swojej pisarskiej karierze. 😀

W sumie to tyle. Nic ciekawego, ale kronikarski obowiązek to kronikarski obowiązek.

[PODSUMOWANIE: 5t] Małe grzeszki i duże rozgrzeszki

W tym tygodniu bardzo dużo się działo. Zacznijmy od tego, że moje samopoczucie do środy nie było zbyt dobre. I było to widać w domu. Nie mniej, we wtorek postanowiłam iść na kebaba. Nie chciałam w bułce i chciałam w bułce, więc wszechświat poszedł na kompromis i dał mi rollo kebab xDDDD. Nie mniej, po tym posiłku mój organizm wcale nie poczuł się lepiej. Lubię kebaby, więc trochę szczęściem powaliło, ale ogólnie… nie bardzo czułam w sobie radość i zadowolenie z posiłku. Cóż…

Ciało chyba też trochę przyciężkawe się czuło po wszystkim, więc ostatecznie poszłam dokupić coś do wszamania w sensie do domu żeby zrobić konkretny posiłek, no i tak minął wtorek.

Środa to ogólne wariactwo, jednak na razie nie będę się na ten temat rozpowiadać – kto ma wiedzieć, ten wie. Jedynie co, to dziękuję przyjaciołom za wsparcie :*. Generalnie wieczorem zauważyłam, że dobry humor mi wrócił i… zaczęłam działać!!!!1111

A jak już podziałałam, to miałam sobotę pełną gotowania :). Przy czym humor nadal mi się utrzymuje! I mam wrażenie, że ciału jest jakby… lżej? Nwm, coś jakby wrażenie zmniejszenia wagi. Nie przykładam do tego wagi, ale ważniejsza rzecz to działanie hormonów. Jak zapewne wiecie, staram się jeść zdrowo, więc 4 tygodnie zdrowego jedzenia wystarczą, by organizm zaczął inaczej pracować. I ja to czuję, i widzę to w postaci cyklu miesiączkowego :).

Zaczęłam też trochę inaczej myśleć, tak bardziej… pozytywnie. I nie, szczecińskie krokusy niewiele mają z tym wspólnego. Dobry humor jest taki… z dupy, że tak powiem :D. I bardzo dobrze.

Już wiem, co kupić w kwietniu – gofrownicę bez teflonu. O teflonie sobie opowiemy kiedy indziej, nie mniej, chcę po prostu, by moja kuchnia miała zdrowe narzędzia.

Coś mi jakieś skórne rzeczy trochę wyskoczyły na skórze twarzy, ale się tym nie martwię póki co. Zresztą, to tak od wczora wieczorem się zaczęło dziać.

No i kwestie finansów… Nie jest zbyt różowo, nie mniej staram się nie martwić i stwierdziłam, że polecę na zupach; to chyba najtańsze posiłki ;).

I głodówkach, ale przez to, że w moim cyklu zachodzą zmiany, nie do końca wiem, jak w temacie działam; co prawda w piątek robiłam sobie fasting (tzn. głodówkę), ale mimo wszystko jest takie okienko czasowe, kiedy lepiej, by kobieta ich nie stosowała przesadnie. I racja, jak śpimy, to wszyscy mamy głodówkę, ale to inny temat :P.

Ostatnio mam tendencję do słodzenia moich tzw. kaw (zamienniki kawy) i to mnie trochę zdziwiło. Nie mniej, cukier fit składa się z proszku kwiatowego, więc jest zdrowy ;).

Co jeszcze?

To chyba wszystko :D.

Chleb z mąki migdałowej wersja 1

Potrzebujemy 10 białek jajka, więc oddzielamy je od żółtek.

Do jajek dodajemy pół szklanki mąki migdałowej.

Dodajemy jedną małą osełkę, 1 łyżeczka proszku do pieczenia (ale ja dałam całą saszetkę).

Mieszamy oczywiście te wszystkie składniki…

Aż nam wyjdzie piękna masa :).

Wlewamy do keksownicy, ładnie formujemy, no i do piekarnika na 55 minut na 200 C.

Po tym czasie również zostawiłam chlebek na pół godziny, potem go delikatnie wyjęłam i nakryłam ściereczką.

Smacznego!

Składniki:

  • 10 białek
  • pół szklanki mąki migdałowej
  • mała osełka
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia (10-15 g)

Przygotowanie:

  • składniki wymieszać na masę
  • dajemy na blaszkę/keksownicę/cokolwiek do piekarnika

Pieczenie:

  • 55 minut
  • 200 C

Wyjmowanie:

Polecam wyjąć po pół godzinie od skończenia pieczenia. Wtedy ściereczkę na to i już, może miło wystygnąć. 🙂 Ja bym nie ryzykowała jakiegokolwiek otwierania piekarnika zaraz po, bo chlebcio jest mały :D. Smakuje jak pszenny :D.

Przechowywanie:

  • w zamkniętym pojemniczku w lodówce.

Chleb z siemienia lnianego

Potrzebujemy 6 białek, więc oddzielamy je od żółtka.

Szklankę siemienia lnianego mieszamy z żółtkami – można dodać przyprawy :), względnie jakieś wymarzone dodatki. Mieszamy aż się zrobi masa.

Mała, techniczna uwaga – w przepisach często jest, by zrobić to mikserem, ale więcej z tym później roboty, niż to warte. Dlatego wystarczy dobra trzepaczka i dobra miska :).

Masę przekładamy do pojemnika do pieczenia. Trochę ją wygładzamy łyżką, co by ładnie było.

Następnie wkładamy go na 35 minut na 180 C w piekarniku. I czekamy…

Po tym zabiegu wyłączamy piekarnik, ALE nic nie nie otwieramy. Ja mu daję poleżeć przynajmniej pół godziny, a potem delikatnie wyjmuję i jeszcze kładę na to ściereczkę.

To jest ważne, bo chlebek sam w sobie jest mały, a nie chcemy jeszcze mniejszego xD.

Tak czy siak, efekt jest piękny:

Smacznego!

Składniki:

  • 6 białek
  • szklanka siemienia lnianego
  • przyprawy (można, nie trzeba)

Przygotowanie:

  • mieszamy składniki
  • wlewamy do keksownicy/czegokolwiek do piekarnika
  • czas: 35 minut
  • temperatura: 180 C
  • po czasie wyłączamy piekarnik i dajemy chlebkowi odpocząć przynajmniej pół h

Przechowywanie:

  • w lodówce, w zamkniętym pojemniczku

Śmietanka kokosowa z polewą czekoladową

Potrzebujemy:

  • schłodzonego mleka kokosowego – im dłużej będzie schłodzone, tym lepiej; minim to 24 h
  • dodatki, tu: migdały, banan, daktyle
  • kakao
  • olej kokosowy
  • cukier – najlepiej fit / brzozowy / jakikolwiek zamiennik cukru

Dziabdziamy mleko tak, by zrobiła nam się śmietanka :).

Wsypujemy dodatki. I teraz tak: ja dałam za mało cukru, sądzę, że 80 g cukru byłoby ok.

Robimy polewę czekoladową na bazie roztopionego oleju kokosowego.

Polewamy czekoladą – do której też polecam wsypać trochę cukru. No chyba że lubicie gorzką czekoladę. Odstawić deser na minimum 3h do lodówki. Smacznego!

Keto ciastka orzechowe

Potrzebujemy:

  • 1 jajko
  • pół opakowania kremu orzechowego / masła orzechowego
  • 80 g erytrolu / jakiegokolwiek zamiennika cukru

Mieszamy – najlepiej ręcznie. Formujemy placki na tacy, wkładamy na 15 minut do rozgrzanego na 180 C piekarnika. Po tym dajemy im ostygnąć. Smacznego!

Użycie blendera do mieszania to nie był najlepszy pomysł xD.

Są kruche, ale bardzo syte i smaczne.