Dla świętego spokoju mojego samopoczucia zrobię ten wpis, choć już widzę, że gardło odżywa. Otóż, tak: cały dzień mnie napieprzało. Ponieważ zdaję sobie sprawę z tego, jak działa organizm, nawet nie pomyślałam o telefonie do przychodni. Jęłam wodę z solą i do rozmyślań.
Organizm reaguje na różne sytuacje. Dlatego też bardzo stresowa, nieomal traumatyczna sytuacja z marca 2020 z akademikiem w tle przekonała mnie, że mam wyrąbisty organizm. Po tym wszystkim nic mi praktycznie nie było, a mogło wydarzyć się wszystko: od niesamowicie dużego kataru, a na bólu gardła skończywszy. W zasadzie skończyłam z kilkoma wspomnieniami, które wracały do mnie w randomowych porach. Od razu wyczułam, o co tu biega, więc pozwoliłam wspomnieniu po prostu przejść, nie panikując. Od tamtego czasu filozofia, jaką wyznaję wobec „chorób” tylko się wzmocniła. I mało tego, wiele razy dostawałam na tacy wydarzenia, które udowadniają to, co myślę.
Dlatego często widząc posty w stylu „no zachorował, to szło tak i tak, i trzeba było to zrobić” nawet nie chce mi się wchodzić w dyskusję. Podobnie jest z twierdzeniem „nie szczepiąc się, narażasz innych”. Nope, nikogo nie narażam, bo moje ciało to moja odpowiedzialność. Tylko i wyłącznie. A „choroby” działają zupełnie inaczej, niż to medycyna konwencjonalna chce.
Organizm reaguje na sytuacje i nasze emocje. To taki przekaźnik, w którym tymczasowo przebywamy. Nie jesteśmy ciałem, ale go posiadamy. Uświadamiając to sobie, zaczynamy inaczej patrzeć na biologię. Choć oczywiście, nikt nie zabroni nam pójścia do lekarza, ale często jest tak, że uświadomienie sobie przyczyny stanu ciała jest uzdrawiające. Na przykład gardło.
A patrzcie na inteligencję organizmu.
W poniedziałek była dłuższa rozmowa w X i niestety, ale nie bardzo zostałam wysłuchana. Właściwie to nikt nie chciał mnie słuchać, choć może jedna osoba się starała. W związku z tym uznałam, że nie ma sensu przebywać na tego typu imprezie, skoro rozmowa toczy się poza mną. Może to i przykre, ale tak było. Kolejnego dnia niewiele się działo, ale dalej byłam w gościach. Istniała więc potrzeba wyrażania się, komunikowania się. Gdy wróciłam do domu sytuacja nagle się zmieniła – już tak dużo gadać nie trzeba.
Organizm stwierdził, że jest to najlepsza pora na to, by wyrazić swoją solidarność z moją osobą. Dziękuję, kochane ciało. I faktycznie, gdy sobie pomyślałam, że przez takie niewysłuchanie gardło może mi nadawać, ból zelżał. Następnie pochwaliłam się zachowaniem gardła przyjacielowi, który zadał ważne pytanie: „duchowo czy grypowo?”. Przyszło mu, że duchowo. Fakt faktem, w jakiś sposób zostałam stłamszona.
Dlatego, by zakończyć ostatecznie sprawę, stwierdziłam, że napiszę ten wpis. Nikt nie słucha, to może ktoś to przeczyta.
No więc powyższa sytuacja z gardłem jasno pokazuje, jaki jest mój świat. Świat, w którym „choroby” to reakcja organizmu na pewne rzeczy. Mało tego, w „Radowych dziewczynach” można przeczytać o pewnej pani, która pracowała z radem właśnie. Wiadomo, co to mogło spowodować na dłuższą metę. A jak się skończyło? Kobieta zakochała się w życiu, wiele lat podróżowała po świecie i długo żyła. Znacznie dłużej, niż można by było przypuszczać. Może miała tak wspaniałe geny? Kto to wie. A posłuchajcie tego, pewna babeczka zachorowała na raka, po czym ogarnęła złość na mężczyzn i wyzdrowiała. Magia? Nie, świadomość. Mogłabym długo zanudzać, ale po co?
Wystarczy, że w moim świecie „choroba” jest iluzją. Bo też inaczej nie może być, skoro absolutnie wszystko nią jest. Ciało, ból, dom, Ziemia…. Matrix, Panie i Panowie, naprawdę istnieje. Stąd niektórzy określają ten film jako dokument. Nie zgadza się tylko to, co jest pokazane po wyjściu z Matrixa. Tam mamy ponurą, depresyjną rzeczywistość. A fakt jest taki, że jest inaczej. Mamy wiedzę, że istniejemy w wirtualnym czymś, więc możemy się bawić światem.
Skoro ból gardła jest iluzją, dlaczego męczę się z tym cały dzień?
Zakotwiczenie w iluzji.
Nasz umysł potrzebuje długiej chwili, by zdać sobie sprawę, że coś nie istnieje. Jasne, Proces – który praktykuję – podziała na drobniejsze sprawy. Na przykład wstałam pewnego dnia i poczułam coś nieprzyjemnego w nodze. Niewiele myśląc, zastosowałam Proces właśnie. I nastał spokój, o sprawie praktycznie zapomniałam. Jednak weźmy pod uwagę, że ja w tamtym momencie nie miałam jakiegokolwiek podejścia do sprawy – po prostu to zrobiłam. Znacznie bardziej problemowo jest, gdy ma się do czynienia z ogromnym bólem, który promieniuje na dość dużą przestrzeń. Wówczas zrozumienie, że to nie istnieje może zająć w kij długo i być bardzo czasochłonne, bo ból zakotwicza nas w iluzji. Łatwo powiedzieć, żeby być obserwatorem i tak dalej. Trudniej jednak tego dokonać.
Dlatego czasem warto wybrać z pozoru bardziej czasochłonną ścieżkę, ale praktycznie szybszą. Uświadomienie sobie źródła problemu powoduje, że sprawa się uzdrawia. Świadkiem tego jestem ja i Wy, jeśli czytacie ten tekst.
Ponadto nigdy nie miałam dobrych relacji z medycyną konwencjonalną. A to marnowała czas, a to nie potrafiła dociec problemu, a to jeszcze szkodziła. Zresztą moja ś.p. babcia mówiła, że człowiekowi przepisuje się lekarstwo na chorobę A, które wywołuje chorobę B. Można powiedzieć, że biznes tak czy siak się kręci.
Niespecjalnie zresztą miałam pozytywne relacje z medycyną konwencjonalną. I jasne, zdarza się jej uratować życie. Dostarczanie potrzebnej krwi ofiarom wypadków to przecież nic złego. Inna kwestia jest taka, że po wszystkim one będą miały w sobie cechy poprzedniego właściciela. Ale czy to ważne? W sumie to nie.
Zresztą, moje doświadczenia z psychiatrią nie należały do najbardziej wzorcowych. System nawalił. Docelowo powinno się brać regularnie leki i chodzić na terapię. Terapii nie było. A nie, czekaj. Znalazło się miejsce w Centrum Interwencji Kryzysowej, ale po tym, jak poczułam, że chcę się zabić drugi raz. I potem byłam bardzo wdzięczna p. Kai, ale i tak przerwałam sprawę. Problem pojawił się taki, że mój problem nie był prosty jak budowa cepa.
Czy powie to każdy niezadowolony pacjent terapeuty? Przecież nie od dziś wiadomo, że jeśli on nie chce wyzdrowieć, to nie wyzdrowieje. Koniec i kropka.
No, nie do końca.
W medycynie jest bardzo prosty przekaz – oddzielenie. Ciało jest maszyną i to ono nami rządzi. Już taki przekaz słyszałam u Przeciętnego Człowieka. W zasadzie to nie spotkałam się jeszcze z osobą, która byłaby lekarzem i patrzyła na jednostkę naprawdę całościowo. Ciało, umysł i duch nie mogą funkcjonować oddzielnie w tym sensie, że wszystko, absolutnie wszystko w nas jest ze sobą połączone i następuje symbioza. Czy jakoś tak, ja się na trudnych słowach nie znam, ale nie można rozpatrywać psychiki, nie mając pewności, czy organizm z jakiegoś dziwnego powodu nie stwarza problemów hormonalnych.
A propos hormonów.
Będąc jeszcze normalnym systemowcem, poszłam ja sobie do lekarza ginekologa. Ten stwierdził, że mam problemy z hormonami i trzeba to uregulować. Cudownie! Tyle że miałam wówczas ładną sylwetkę, którą dość długo utrzymywałam. A on mi dał lek sterydowy, który sprawił, że znacznie przytyłam. I tak, jakiś czas później byłam na to wszystko bardzo, ale to bardzo wkurwiona. Tym bardziej, że wystarczyło zastosować sposoby…. medycyny alternatywnej.
Złość już mi przeszła, ale fakty zostały. Fakty, które są takie: gdy zaczęłam praktykować codzienne noszenie kiecek, mój okres przestał dawać mi się ostro we znaki. Gdy zastosowałam czarnuszkę, to było jeszcze lepiej. A najlepsze efekty nastąpiły po tym, gdy… tak, pokochałam okres. Zaakceptowałam swoją kobiecość. Poczułam, że bycie kobietą jest spoko.
Ale oczywiście na to lekarz ginekolog nie wpadnie, bo po co? Lepiej truć organizm, prawda?
Pewnie mogłabym snuć dalej przypadki, ale po co? Ten wpis jest i tak wystarczająco długi, a nadal nie odpowiedziałam na pytanie:
DLACZEGO NIE CHCĘ SIĘ SZCZEPIĆ?
Cóż, poszukajcie w tekście. Znajdziecie przynajmniej dwa argum…. a dobra, nie chce Wam się. Dobra, w skrócie: „choroby” to iluzja, a organizm jest bardzo mądry i wie, jak reagować na pewne sytuacje, by pokazać, że coś warto uzdrowić. Od razu zaznaczam: nie neguję wynalazków medycznych, które ułatwiają ratowanie życia. Po co? Zarówno medycyna konwencjonalna, jak i medycyna naturalna mają swoje zalety i wady. Gdyby tylko system pozwalał tym dwóm filozofiom współpracować, to nie tylko mielibyśmy zdrowszych pacjentów, ale również i szczęśliwszych lekarzy, których by nie ciągano po sądach, bo stwierdzili nie tak, jak system tego zapragnął.
Ale najważniejsze w tym wszystkim jest przekonanie, że mój organizm jest po prostu wyrąbisty.
Jasne, czasem potrzebuje pomocy. Tyle że kubek też czasem trzeba wymyć.
Coś czuję, że Was nie przekonałam, co? To zadajcie sobie pewno, bardzo ważne pytanie. W jaki sposób osoba, która ma niemiłe doświadczenia z medycyną, miłe doświadczenia z medycyną alternatywną i jest świadoma, że wszystko jest iluzją (a bardziej: stara się praktykować tę filozofię) ma chcieć się zaszczepić? Mało tego, mogłabym wyskoczyć z polityką, ale nie chce mi się. Naprawdę mi się nie chce, bo chyba każdy zdroworozsądkowy człowiek, nawet chcący, by system go wspierał, widzi te wszystkie Dawidowe absurdy i sprzeczności.
Ok – kwestię foliarską mamy za sobą. Czas na sprawę studencką.
Jak zostało wyżej wspomniane: kij ma dwa końce. I choć niewątpliwie po studiach pisarskich mam zrobione feministyczne pranie mózgu i zdolność do lepszej analizy dzieł, to jednak jest mi bardzo przykro.
Trzy lata i trzy zdania, które całkiem serio mają wpływ na mój warsztat. Jasne, że dyskusje z pewnym profesorem na temat pisania sporo dawały, ale przyczyniły się do pewnej, mało ciekawej sprawy.
Poczułam się gorsza.
Poczułam, że ja dobrze swoich tekstów nie potrafię pisać.
Poczułam, że coś zostało zniszczone we mnie. Pisarstwo umierało w sercu od drugiego roku studiów. Żałoba.
Zablokowało mi się pisanie, ale praca z czakrami sprawę uratowała. Nie uratowała jednak tego, że do dziś dnia bardzo ciężko mi się czyta tekst w formie papierowej czy e-bookowej. W grę wchodzi tylko audiobook. I mimo kupowania powieści niezmienny jest fakt, że wiele z nich czeka po prostu na lepsze czasy.
Mam żal do tych studiów, że niewiele mi dały.
Najgorsza jest jednak świadomość, że studia z pisania w Katowicach byłyby o wiele lepszym wyborem. Nie tylko rozmawiałam na ten temat z pewnym znakomitym profesorem z krakowskiej AGH, ale również i poczułam ten fakt. Nie, nie żałuję, że tam nie poszłam. Żałuję jednak czasami, że studiowałam. Nie wiem, czy moje pisanie bez tego by się tak dobrze rozwijało. Ale ten czas, w którym albo nic nie robiłam, albo robiłam jakieś totalnie niepotrzebne bzdety, można nazwać lekko – w optymistycznej wersji – straconym. Program na papierze świetny, w praktyce często przestarzały i niepraktyczny.
Wniosek z tego jest taki, że pisania nie można się nauczyć. Znaczy – można, ale nie w taki sam sposób, jak rysowania. To skomplikowana sprawa, w którą nie będę teraz wchodzić.
W okolicach obrony pisałam licencjat. I powiem Wam, że miałam nieomal załamanie psychiczne. Horror. Czułam, że jeśli to się szybko nie skończy, to mnie coś weźmie i przysłowiowy, autentyczny szlag trafi. Dawno tak źle jak wtedy się nie czułam.
Na szczęście po obronie już był święty spokój.
Myślałam nad studiami magisterskimi. Jednak patrząc na programy, widziałam tylko marnowanie czasu. Jakieś bzdety teoretyczne, w ogóle nieprzydatne w social media.
Chcą mnie teraz namówić na malarstwo, ale ja wiem, że kolejny raz sobie zniszczę to piękno, tę frajdę z tworzenia. Właśnie – frajdę z tworzenia zabrały mi te studia pisarskie. Ogromny żal. Czy się kiedyś z tego wyleczę? A cholera wie, być może już jest to zaleczone, skoro kolejne teksty w tłoku. A jednak.
Dlatego nie chcę iść na studia, bo uważam, że może to zniszczyć kolejne fajne rzeczy, które mam w życiu. Muszę od systemu odpocząć, a w 2022 się zobaczy.
Tak – zdrowie psychiczne jest priorytetem.
Nie sądzę, bym je zachowała na wysokim poziomie, jeślibym poszła na studia.
I to już chyba wszystko.
I autentycznie, moje gardło przestało mi napieprzać, jak to wszystko napisałam. Dziękuję organizmowi, że zależało mu, bym się wygadała. W ten czy inny sposób. Jakieś pytania?