Dzień dobereł. Wiem, że Oskary jeszcze grzeją, ale dzień bez recenzji to dzień stracony xD. Dlatego omówmy sobie „Damę” od Netflixa, który to film jest bardzo przeciętnym i – co gorsza – płytkim filmem fantasy. Ale może od początku.
OBEJRZAŁAM FILM, ŻEBYŚCIE WY NIE MUSIELI, CZYLI RECENZJA SPOJLEROWA
W pewnym, małym kraiku – królestwie, księstwie – właściwie to bez znaczenia, bo aż tak dobitnie nie oznaczyli formy politycznej tworu. No więc, w pewnym małym kraiku jest bieda aż piszczy. Wnioskuję to po tym, że dwie feminy – Elodie (Millie Bobby Brown) i Floria (Brooke Carter) zbierają drewno dla podwładnych. Mój mózg chce wiedzieć, dlaczego ich ojciec, lord Bayford (Ray Winstone) nie pośle mężczyzn, żołnierzy do zbierania drewna, skoro go brakuje w tym kraiku. Mózgownica nie dostaje na to odpowiedzi, ale fabuła idzie dalej. No więc, feminy przybywają do zamku i dowiadują się, że Elodie ma wyjść za mąż. Królowa nakazuje zaręczyny w zamian za kupę szmalu. Business is business, idealna okazja. Więc przybywają karetą zbudowaną z plastiku, wprost z krainy Barbie (i… tak – „Barbie” wyglądała mniej kiczowato od tego, co tu dostajemy) do królestwa, na zaślubiny. No więc obserwujemy przestrzenie, które są utkane z kiczu, style budowli są pomieszane – gotyk z niby-barokiem, a może nawet i ze stylem muzułmańskim, ogólnie to wszystko tak do siebie pasuje, jak pięść do nosa. No dobra, może jestem zbyt okrutna; w końcu absolutnie wszystko tworzy tu kicz ponadprzeciętny, nawet łóżko wydaje się z plastiku. No, ale przynajmniej udaje złoto, a królestwo jest bogate.
No i tu mam czas, by się przyczepić do makijażu Brown. Bo widzicie, władcy krain mówią tak: „pora, by DOROŚLI omówili sprawy zaślubin, a państwo młodzi zapoznali się ze sobą”.
Dorośli, ekhem, to ile ta Elodie ma lat? W filmie wygląda na trzydziestkę, a w rzeczywistości aktorka ma 20 lat. Moje pytanie jest takie: kto zniszczył piękną twarz takim niezwykle postarzającym makijażem? I okej – można powiedzieć, czego się czepiam. W końcu nie od dziś wiadomo, że dorośli często grają dzieci. Tyle że tu ten argument nie wytrzymuje sił, ponieważ siostra Elodie – Flora – jest w bardzo wyraźny sposób dziecięcym aktorem. Brooke ma nie tylko niski wzrost, ale i dziecięce nawet rysy twarzy. No więc, co? A zresztą – myślę, że ten makijaż Brown mógł naprawdę zrobić sporo roboty, ale nie, woleli postawić na kilogram tapety xD. To strasznie się ogląda, gdy słyszy się taki dialog:
Elodie: chciałabym wiedzieć, czy osoba, za którą mam wyjść żywi do mnie jakieś uczucia.
On: Jeśli cię uraziłem, przepraszam, zrobiłem to niechcący. (Po chwili). To ciekawe, nie wiedziałam, że jesteś zmuszana do tego małżeństwa.
xD Chyba książę nie świeci inteligencją, ale wróćmy do dialogu.
Elodie: (…) Ziemia na północy jest jałowa (…) a moje szczęście to niewielka cena za dobrobyt poddanych.
Innymi słowy – ona nie musi do niego żywić żadnych uczuć, ale on już do niej powinien. To brzmi typowo dla roszczeniowej nastolatki. I być może scenariusz widział Elodię jako nastkę, ale widz tego na ekranie nie widzi.
Tymczasem lord Bayford dowiaduje się, o co tu naprawdę biega, ale nie chce tego zdradzić swojej ukoffanej żonie, która jest of course czarnoskóra i jest macochą dla dziewczyn. Macocha (Angela Basset) martwi się tą tajemnicą, ale cóż – w idealnym małżeństwie nikt nie dyskutuje o problemie. A nie, przepraszam… dobra, Basset sobie nic z tego nie robi, kryzysy się zdarzają, ale po rozmowie z królową staje się bardziej zaniepokojona, więc nagle wchodzi do komnaty Elodie i mówi, że ten ślub to pomyłka! Błąd!
Kraik jest biedny jak mysz kościelna, ludzie przymierają głodem, nie mają chyba nawet na żołnierzy, a ona nagle stwierdza „co tam, to małżeństwo to błąd, można olać”. I to dzień przed ślubem, już po zawarciu umowy ślubnej. To taka trochę reakcja z dupy, za przeproszeniem.
I okej – jest poranek, ślub super, wszystko ładnie, ale trzeba jeszcze zrobić ceremonię dla przodków. No więc państwo młodzi idą do jaskini i… no właśnie. W jaskini witają ich ludzie w maskach, kilka z nich ma czerwone szaty (w ogóle tu dużo czerwonych szat), z turbanem na głowie. Coś podobnego do strojów w Diunie, tylko mniej szkaradne. Hmmm, niech się zastanowię, maski, takie a’la rogowe nakrycia głowy, co mi, teoretykowi… a, już wiem! Masoni! Dobra, dobra, wróćmy do filmu. No więc pan młody i pani młoda splatają ze sobą romantycznie dłonie, na których są świeże przecięcia nożem. A potem pan młody decyduje się rzucić panią młodą w przepaść.
No i przez następne 45 minut widzimy, jak Elodie próbuje przeżyć, uciekając przed smoczycą. Przyznaję, że Brown znakomicie odegrała rolę wystraszonej, przerażonej kobiety. To akurat wyszło. To, co nie wytrzymuje logicznej próby, to to, w jaki sposób ona to robiła.
Bo widzicie – ona biegnie, ucieka, chce się ukrywać. I w pewnym momencie odnajduje mapę do powrotu i postanawia się przez nią udać. Gdy już jest na ostatniej prostej (bez skojarzeń), musi się wspiąć na skałę, która jest obrośnięta kryształami. Nasza dzielna femina wie doskonale, że trzeba zabezpieczyć dłonie i ręce – mój mózg: skąd, skoro całe życie spędziła w podrzędnym kraiku? Nie, argument, że mogła się po prostu wspinać po rodzinnych pagórkach nie znosi tej próby, bo widz tego nie wie. Dlatego też, gdy udaje jej się w doskonały sposób, za pierwszym razem, przejść całą ściankę wspinaczkową, mój mózg pyta: a jakim cudem? No bo – nie od razu zbudowano Kraków.
Elodie nie udało się za bardzo wyjść z matni, bo wychodzi na półkę skalną, gdzie jest tylko przepaść. Za to uwagę od smoka odwraca lord Bayford, który przybył po córkę.
No i właśnie – ten wątek wzbudził we mnie wiele wątpliwości. I jasne, rozumiem, że ojciec troszczy się o córcię. Ale… to i tak smutne, że dali starego dziada z trzema żołnierzykami na ogromną bestię, bardzo niebezpieczną i jest to wszystkim wiadome, bo legenda jest taka, że smoczyca zajebała większość żołnierzy, którzy byli pierwszymi, co wkroczyli do pieczary. A przecież mogli dać młodego, który by poszedł ratować swoją już żonę. Ale nie.
Of course, Bayfordowi nie udaje się przeżyć, a jego córka, Elodie, dogaduje się w końcu ze smoczycą. Walka ta była brutalna, ale powiem tak. Smok może nie jest zbyt inteligentny, ale bardzo zrobiło mi się go żal; to takie smutne, gdy stworzenie ginie, bo scenarzyści nie umieją… a nie, sorry, smoczyca przeżywa – to mi się podoba, że Elodie ostatecznie naprawia rany, które zadała smoczycy.
I wiadomix: Elodie wraca triumfalnie do tego porąbanego królestwa, no i robi tam wraz ze smoczycą porządki. Te sceny są co najmniej kiczowate, ale chyba innego finału nie mogło być.
Zresztą, cały film jest kiczowaty.
I wiecie, co? Jedynie co, co może jest coś wart, to muzyka. Odpowiedzialny za nią jest David Fleming. A cała reszta to ogromnie stracony potencjał na rzecz – niestety – politpoprawności. Głupich dialogów i bardzo kiczowatych, barbiowych wręcz, dekoracji z plastiku. Smutne, bo tę historię można by było ułożyć na o wiele głębszym poziomie i wcale nie musiałby to być dramat sezonu, ale „Dama” zyskałaby głębię. A tak? Mamy płytkość, kolejny niczym się nie wyróżniający obraz dzielnej feminy, kobiety o męskich cechach. No, ale cóż – przy czymś trzeba odmóżdżyć mózg, bo „Dama” idealnie się do tego nadaje.
Tekst dedykuję Joanna Czyz
PS.: Polski dubbing nie okazał się katastrofą, ale tęsknię za zwyczajnym lektorem.
PS.2: Nie jest to turbo paździerz, ale… nie wytrzymuje to w zestawieniu z „Zaklętym w smoka” (Rosja, 2015). I jasne, scenariusz rosyjskiego dzieła może też nie jest wybitny, ale ten klimat przez proste dekoracje, ta baśniowość aż wylewała się z ekranu do tego stopnia, że do dziś dobrze wspominam tę uroczość.