– Już wiem, dlaczego „Krzyk” jest taki dobry – stwierdziłam. – Bo zajęli się nim bracia Weinsteinowie.
No, może to zbytnie uproszczenie; wszak sam scenariusz stara się być inteligentny i dbający o wszelkie szczegóły. Najbardziej to widać w pierwszym wydarzeniu, które jest najbardziej odarte z tajemnicy. No, co? Wszak oglądało się „Straszny film”. Niestety, mi się trafił ten seans głupiutkiej parodii bez znajomości pierwowzoru. I szczerze, trochę żałuję, bo jednak trudno było mi się skupić na bohaterce walczącej o życie, gdy co chwila przypominałam sobie scenę ze „Strasznego”. Im jednak dalej, tym lepiej.
Na ekranie widzimy kolejne gwiazdy – tak na przykład Neve Campbell i tak, to jest ta aktorka, której twarz wszyscy kojarzą, ale nie znają imienia i nazwiska. Tymczasem dziewczę, które zagrała – Sidney – ma przerąbane. Nie dość, że straciła matkę w dość dramatycznych okolicznościach, to jeszcze do jej miasteczka wbija się seryjny morderca, który chce powybijać wszystko i wszystkich…
Nie – nie będę zdradzała fabuły, chociaż szczerze mówiąc trudno o to, by slasher miał jakąś odkrywczą fabułę. Przynajmniej w dzisiejszych czasach, bo przyznajmy: w 1996 roku to musiało być coś. Rzecz powstała za 14 milionów, a zarobiła ostatecznie 173. Ten gigantyczny sukces sprawił, że niedługo potem znowu mogliśmy zobaczyć Courtney Cox i szczerze? Choć na imdb następcy nie mają wysokich not, to jednak mam ochotę sobie je zapuścić. Bo czemu nie? Klasyk, to klasyk. A tym bardziej z takimi twarzami.
„Krzyk” to film, który jest meta. Niby prosty zabieg: mamy kolesia, który informuje nas, że w horrorach jest tak i tak, takie są zasady… i parę innych, podobnych scenek. Tyle że trzeba je umieć jeszcze zrealizować. Tu się to w jakiś sposób udało. To jednocześnie wprowadza trochę humoru, którego – mam wrażenie – nie brakuje. Albo to ja już postrzegam w dziwny sposób slashery….
Warto jeszcze wspomnieć o muzyce. Ta tworzy klimat, choć szczerze mówiąc – nie do końca wiem, w jaki sposób. Z jednej strony utwory są mroczne i chcą wprowadzać gęstą atmosferę, z drugiej… są bardziej, niż muszą, teatralne. Ale może to tylko moje wrażenie po dość długim słuchaniu muzyki.
Czy film się zestarzał? Ano – nie bardzo. Jedyne, o co można mieć do niego pretensje to to, że stał się trochę zakładnikiem własnego sukcesu. Jest przez popkulturę przeorany tak, że gdy przystępujesz do oglądania, otrzymujesz coś, co już znasz.