Najpiękniejsza muzyka 1991

Of course – nie będzie tu o całej muzycznej branży. Będzie tylko o wynikach muzycznych na Oskarach w 1992 roku. A jest o czym opowiadać!

Z dzisiejszej perspektywy jakby jest jasne, że główny bój toczył się między „Piękną i Bestią”, a „Terminatorem 2”. Zapewne jednak dla ówczesnych ludzi nie było to do końca pewne, a zwłaszcza pewne, kto zwycięży. W boju znalazło się wiele znakomitych filmów, w tym „Hook” czy „Milczenie owiec”. Postanowiłam się przyjrzeć bliżej kreacjom, jakie kino nam zaserwowało.

Źródło

Jak widać, nominowanych było aż pięciu: Terminator, Piękna i Bestia, Backdraft, Milczenie owiec i JFK. Chyba nie muszę opowiadać, dlaczego muzyka z filmu Camerona zwyciężyła? A jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości, to lecimy… od końca, ha!

Jest to dramat, który opowiada o prawniku Jimie Garrisonie, co się próbował dowiedzieć, kto do jasnej cholery zabił JFK?

Za muzykę odpowiedzialny jest John Williams i zdaje się, że maczał nie tylko w tym jednym obrazie z 1991 roku. Generalnie, ten pan jest dość stary, bo urodził się w 1932 roku i do dziś dnia odnosi sukcesy w branży. Ma na koncie 5 Oskarów, kilkanaście innych nagród i jest najstarszym muzykiem, który jeszcze ma czelność nie tylko tworzyć piękne utwory, ale i również wygrywać nagrody w Oskarach. Myślę, że nie ma sensu przedstawiać całej jego kariery, gdyż ta jest… jaka jest, każdy słyszy. A jak już naprawdę ktoś chce poznać biografię, to tu.

W 2021 roku ukazała się płyta z jego największymi przebojami, ale warto tu wspomnieć o jeszcze malutkim szczególiku. W 2005 roku Amerykański Instytut Filmowy w swojej liście „Sto lat ścieżek filmowych” umieścił na pierwszym miejscu ścieżkę do „Star Wars”. W dalszej kolejności znalazły się takie filmy jak Jaws i E.T.
OK – wróćmy może do płyty…

Ale tej z JFK, ponieważ niewątpliwie jest to poruszająca muzyka. Nie wiem, co się działo w filmie (bo go nie widziałam), jednak czuć w utworach to napięcie, to niepokój, to ogromny smutek. I jak na dramat, moim zdaniem jest to dość świeża nuta; Williams nie stworzył czegoś prostego, co by się mieściło w znanych nutach. Gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki trochę się zdziwiłam, bo „Prologue” jest żwawy i niemal akcyjny. No, oglądanie tego filmu może być przeżyciem, ale to jeszcze przede mną.


„Backdraft” – u nas znany jako „Ognisty podmuch” jako film zapowiada się dobrze. Dwóch niezbyt ze sobą zaprzyjaźnionych braci musi rozwikłać zagadkę masowych podpaleń. Czy im się uda? W każdym razie – muzyka jakby wpisuje się w klimat opisu. Jest żywa, taka chyba country. Ja się nie znam na gatunkach, ale to takie lekkie skojarzenie.

Za muzyczne hity w tej story odpowiada czterech panów: Glenn Williams, Gary Rydstrom, Randy Thom i Gary Summers.

Jeśli chodzi o Williamsa, to chyba wygląda to tak, że ogólnie jest muzykiem, miał kilka epizodów-przygód z filmem i tyle go widzieli. Skupił się po prostu na jazzie czy innych swoich ulubionych gatunkach, sporo działał w latach 90′, później mniej już go było. Ale – co można na pewno powiedzieć – maczał swoje zdolności w „Backdraft” właśnie, „Blues Brothers”, „Nietykalnych” i „Kolorze pieniędzy”. Jest tego ogólnie jakieś 23 filmy, a większość z nich oscyluje wokół bycia paździerzami. No, cóż…

Gary Rydstrom to takie trochę jego przeciwieństwo; nie tylko działa do dziś, ale ma na koncie siedem Oskarów do naprawdę zacnych hitów, żeby tylko wymienić „Szeregowca Ryana”. Zaczął od miksowania dźwięku w Lucas Film, potem przeszedł do bycia dyrektorem do spraw muzycznych, kreatywnych.

Źródło: https://soundlister.com

Z kolei Randy Thom zaczynał od „Czasu Apokalipsy” (1979) i wygrał dwa Oskary. Jeden jest za 'Iniemamocnych” (2005), a drugi to „Pierwszy krok w kosmos” (1984). Miksował też dźwięk dla „Powrót Jedi” z 1983 roku.

Gary Summers zaś wygrał cztery Oskary – uwaga, spojlery! „Szeregowiec Ryan”, „Titanic”, „Park Jurajski” i – tak – „Terminator 2”. Ogólnie nominowano go 12 razy, więc wynik ma niezły, jeśli chodzi o wygrywanie. Jego główne zajęcie to miksowanie dźwięku, a od 2003 roku prowadzi własną firmę, która się tym zajmuje i odnosi na rynku sukcesy.

Soundtrack „Backdraftu” ma pewną energię, aczkolwiek pod koniec zaczął mnie męczyć z jakiegoś dziwnego powodu. Może za dużo się dzieje w dźwiękach? Nie wiem, bo równie dobrze to może akurat humoru na tego typu muzykę nie mam.


W „Milczeniu owiec” mamy za to tylko dwóch ludzi – Toma Fleischmana i Christophera Newmana. Co wyszło spod ich rąk? Ano, to:

Złoto, ponieważ – powiedzmy sobie szczerze – od pierwszej nutki chce mi się przypominać film. Odpuszczę sobie jednak ponowny seans „Milczenia owiec” i pokrótce zaprezentuję Wam twórców tej znakomitej muzyki.

„Hugo i jego wynalazek” z 2012 roku oznaczał Oskara dla Toma Fleischmana, którego głównym zajęciem jest miksowanie dźwięków. Ogólnie, Akademia przyznała mu 5 nominacji, w tym: „Aviator”, „Gangi Nowego Jorku”, „Milczenie owiec” i „Czerwoni”.

Drugi z kolei pan – Christopher Newman – pełni funkcję producenta muzycznego, a na swoim koncie ma trzy Oskary. Będą to: „Angielski pacjent”, „Amadeusz” i „Egzorcysta”.


Ponieważ „Piękna i Bestia” jeszcze trochę będzie nam towarzyszyć, to przejdźmy od razu do „Terminatora 2”.

I tu się zrobiło z lekka ciekawie, ponieważ w IMDB są podane nazwiska od muzyki, ale bez kompozyta Brada Fiedela xD. To samo było w przypadku JFK, no więc… twórcy IMDB, może warto docenić kompozytorów, bo bez nich nie byłoby muzyki? Och, ależ boska jest ta muzyka z tego filmu.

To tak w wielkim skrócie: Fiedel działał na rynku od 1975 do 2003 roku i gustował w muzyce elektronicznej, a że pasuje ona do filmów akcji czy thrillerów, to ma na koncie kompozycje do takich właśnie filmów.

Ok – nie wszystkie utwory w soundtracku należą do Fiedela, ale słynny „Main Theme” należy. Aż dziwne, że nie dostał za niego Oskara.. no dobra, może nie dziwne, bo zbliżamy się do „Pięknej i Bestii”.


Źródło: https://www.imdb.com/event/ev0000003/1992/1?ref_=ttawd_ev_1

Patrząc na powyższy zestaw, aż chce się obejrzeć „Piękną i Bestię”, bo muzyka musiała być wybitna. Odpowiadają za nią Alan Menken i Howard Ashman. I pozwolę sobie jeno dać do nich linki, żeby już Was nie męczyć biografami niezliczonych muzyków. No dobra, zmęczyłam się przez „Backdrafta”.

W „Hooku” muzyka była taka… no… dobra, ale typowa dla gatunku „filmu dla dzieci made by Disney”.

Przyznam teraz, że „When You’re Alone” robi wrażenie. Jest strasznie przejmująca – choć ja prawdopodobnie tego nie przeżyłam w trakcie seansu, bo jak dobrze pamiętam, streaming ma dubbing. Tak czy siak, w tamtym momencie, taki śpiew… coś pięknego.

Ale i tak przegrało z „Piękną i Bestią” xD. Nie mniej John Williams (kompozycja) i Leslie Bricuse odwalili kawał niezłej roboty.

Ale ten koniec w „Robin Hoodzie: księciu złodziei” był kiczowaty xD. Ale jakoś obejrzę, zwłaszcza że – to stary, dobry film. W każdym razie, nad piosenką pracowało aż trzech ludzi: Michael Kamen (muzyka), Bryan Adams (śpiew) i Mutt Lange (słowa).

A tak w ogóle – zauważyliście coś ciekawego na napisach? 😀

No dobrze… a teraz czas na „Piękną i Bestię”. Zaczynamy od utworu „Belle”.

O nie, właśnie sobie przypomniałam, że nie znoszę musicali. Nie mniej, piosenka całkiem przyjemna dla ucha.

„Be Our Guest” ma w sobie to coś, przez co piosenka staje się czymś przeżywalnym. Ale najwyraźniej – to za mało na wygraną. Zwycięska piosenka – „Beauty and Beast” prezentuje się tak:

Specjalnie wcześniej dałam stare nagrania – bo w ten sposób doskonale widać, że Disney na bieżąco remastuje swoje filmy. Z jednej strony może trochę szkoda, ale z drugiej na pewno czyni to przystępniejszy dla współczesnego malca.

Szczerze mówiąc, zaczęłam się zastanawiać, czemu „Hook” w tym pojedynku przegrał. Być może dlatego, że nie było to aż tak masońskie? Bo powyższa piosenka jak dla mnie jest taka sobie, ale może po prostu dziś jest za dużo muzyki.

Abstrahując od masonerii, zadałam sobie pytanie: czy wygrana utworu „Beauty and Beast” (swoją drogą – piękna zabawa słowami) jest spowodowana słowami? Od razu wstawię wersje polskie, a Wy mi napiszcie (najlepiej tu) swoje zdanie. Dziękuję! :*

Hook – When you’re alone

When you're all alone
Far away from home
There's a gift the angel sent
When you're alone

Everyday must end
But the night's our friend
Angels always send a star
When you're alone

At night when I'm alone
I lie awake and wonder
Which of them belongs to me
Which one I wonder?

And any star I choose
Watches over me
So I know I'm not alone
When I'm here on my own

Isn't that a wonder?
When you're alone
You're not alone
Not really alone

The stars are all my friends
Till the night time ends
So I know I'm not alone
When I'm here on my own

Isn't that a wonder?
When you're alone
You're not alone
Not really alone

Kiedy jesteś sam

Kiedy jesteś całkiem sam Daleko od domu Jest dar, który anioł posłał Kiedy jesteś sam

Każdy dzień musi się kończyć Ale noc jest naszym przyjacielem Anioły zawsze wysyłają gwiazdę Kiedy jesteś sam

W nocy, gdy jestem sam Leżę i zastanawiam się Która z nich należy do mnie Którą wybiorę?

I każda gwiazda, którą wybiorę Czuwa nade mną Więc wiem, że nie jestem sam Kiedy jestem tu sam

Czy to nie jest cudowne? Kiedy jesteś sam Nie jesteś sam Naprawdę nie sam

Gwiazdy są wszystkimi moimi przyjaciółmi Aż do końca nocy Więc wiem, że nie jestem sam Kiedy jestem tu sam

Czy to nie jest cudowne? Kiedy jesteś sam Nie jesteś sam Naprawdę nie sam

Ależ piękny tekst… no dobra, to co z tym od „Pięknej i Bestii”?

Piękna i Bestia – Piękna i Bestia

Opowieść stara jak świat Prawdziwa, jak to tylko możliwe Ledwo przyjaciele Potem ktoś się zgina Niespodziewanie

Tylko mała zmiana Niewiele, aby powiedzieć co najmniej Obydwoje trochę przerażeni Żaden z nich nie był przygotowany Piękna i Bestia

Zawsze takie same Zawsze niespodzianka Zawsze jak wcześniej Zawsze równie pewne Jak wschód słońca

Opowieść stara jak świat Melodia stara jak piosenka Gorzko-słodkie i dziwne Zrozumienie, że można się zmienić Uczenie się, że byłeś w błędzie

Pewne, jak wschód słońca Wschodzące na wschodzie Opowieść stara jak świat Piosenka stara jak rym Piękna i Bestia

Opowieść stara jak świat Piosenka stara jak rym Piękna i Bestia

Beauty and Beast – Beauty and Beast

Tale as old as time
True as it can be
Barely even friends
Then somebody bends
Unexpectedly

Just a little change
Small to say the least
Both a little scared
Neither one prepared
Beauty and the Beast

Ever just the same
Ever a surprise
Ever as before
Ever just as sure
As the sun will rise

Tale as old as time
Tune as old as song
Bittersweet and strange
Finding you can change
Learning you were wrong

Certain as the sun
Rising in the east
Tale as old as time
Song as old as rhyme
Beauty and the Beast

Tale as old as time
Song as old as rhyme
Beauty and the Beast

OKEJ. Piosenka „Beauty and Beast” po przetłumaczeniu – jako, że wszystko staje się jasne – zaczyna być oczywistym zwycięzcą. Jasne, ta ballada jako piosenka mi nie przypadła do gustu, bo po prostu wolę inne gatunki. Ale jeżu, te słowa! Są niesamowicie piękne i czuć od nich TO COŚ.

Innymi słowy – Akademia nie musiała rzucać monetą, by wybrać zwycięzcę.

OSKARY

Przegląd oskarowych hitów na przestrzeni lat. Zapraszam serdecznie! Z jedną może malutką uwagą… nie mam w planach omawiania filmów po 2015 roku, no chyba że będzie to dotyczyć aktualnego sezonu. Powód? Nie, nie polityczny. Zblokowanie twórczości.

LATA 1990-1999

1992 (filmy z roku 1991)


(zwycięzca) Biedne istoty (2023)
(nominowany – najlepszy film zagraniczny) Śnieżne bractwo (2023)

The Fisher King

Dzień dobereł, postaram się przedzielać akapity znacznikami, ale to nowy nawyk, więc… do rzeczy. „The Fisher” dostał 5 nominacji do Oskarów w 1992 roku: najlepsza muzyka (George Fenton), najlepsze dekoracje (Cindy Carr, Mel Bourne), najlepszy scenariusz (Richard LaGravenese), najlepsza aktorka (Mercedes Ruehl) i najlepszy aktor drugoplanowy (? – Robin Williams). Z tego zestawu zwyciężyła tylko Ruehl i to zasłużenie. Nie mniej, z powodu pozostałych przegranych można powiedzieć: to film wielki, ale przegrany. Tak, „Fisher King” Terry’ego Gilliama to niewątpliwie perełka, wręcz ARCYDZIEŁO w swoim gatunku. Niestety, wszystko wskazuje na to, że to film nie tylko zapomniany, ale także i krytykowany za to, że Gilliam odszedł tu znacznie od swojego znanego stylu. A przecież, to nie zmienia faktu, że jest to komediodramat wyjątkowy tak, jak żaden inny.

*

Jack Lucas (Jeff Bridges) jest niedoszłą gwiazdą małego ekranu, która pewnego feralnego wieczoru zapija się niemalże w trupa. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w takim menelskim stanie spotyka na swej drodze Parry’ego (Robin Williams), który dosłownie ratuje mu dupę i który jest szalonym bezdomnym.

*

Tych dwoje się spotyka, przez co ich życia się zmieniają. Poprzez masę dziwacznych perypetii widz obserwuje niezwykły spektakl – ma w sobie magię, romans, ma w sobie wiele głębi.

O, tak – ten film ma GŁĘBIĘ.

Z jednej strony wynika to z samego scenariusza: ponieważ są tu poruszane problemy społeczne (biedni niewidoczni w NY), traumy, tęsknota za miłością… A z drugiej strony zarówno aktorzy, jak i reżyser dają z siebie 110%.

*

Jeśli chodzi o aktorstwo, to tu słabi są jedynie ci, którzy lądują na ekranie przez jedną sekundę. Pozostali robią swoje i to w najwyższej klasie. No dobra, może trochę przesadzam, bo pokazanie „śmiesznej” miny w szpitalu psychiatrycznym przez randomowego statystę nie powinno być jakimś wyzwaniem dla aktora. Nie mniej, od pierwszej sceny miałam wrażenie, że Bridges, Williams i Ruehl ustawiają poprzeczkę bardzo wysoko, jest to aktorstwo ocierające się o wybitność. No dobra, może przesadzam, bo nie jestem obiektywna wobec tego filmu. Ale, na przykład, dziewczyna Jacka – Anne – którą zagrała Ruehl do dziś uchodzi za jedną z najlepszych romantycznych i kobiecych ról w kinie. Nie trzeba być geniuszem, żeby się skapnąć, że Anne kocha Jacka. On jest idiotą, ale widz nie ma wątpliwości, co do jej uczuć. Ba!, scenariusz sam w sobie niekoniecznie mówi o tym, jak bardzo ona jest mu oddana. Owszem, są pewne potem sceny, nie mniej gdyby nie rewelacyjna praca Ruehl, ten film straciłby wiele ze swej magii.

Ponadto wiele scen było ponoć improwizowanych, a na szczególną uwagę zasługuje Michael Jeter, który odwala taką scenę, że wszystkie współczesne filmy z tematyką LGBT mogą przed nim paść na kolana.

*

Wreszcie Terry Gilliam. W jego filmografii jest to ponoć wyjątkowy obraz właśnie dlatego, że Gilliam nigdy wcześniej i nigdy później nie nakręcił czegoś tak… uroczego? W każdym razie, na planie wykonał niesamowitą pracę.

*

Po pierwsze – wkręcamy się w historię chaotyczną, nie, historię romantyczną, a nie przepraszam, to historia szalona. Tak, Gilliam doskonale odnajduje się w takich obrazach, gdzie rzeczywistość miesza się z fikcją literacką. Tu mamy zafiksowanego na punkcie Świętego Graala Parry’ego. I powiem tak: wyjątkowości obrazowi nadaje to, że wszelkie szaleństwo widoczne w nim jest tu… urocze? Coś w ten deseń.

*

Po drugie wreszcie – momenty… niektóre sceny mogą na zawsze zapaść w mózgu. Wyróżniają się pomysłem na siebie. Oto jest Czerwony Jeździec. Ale… oto jest hala w NY, gdzie ludzie idą w swoje strony, niepomni na to, co się dzieje. I nagle – tańczą walca! Jest to coś niesamowitego i zarazem prostego, a robi wrażenie. Oto jest wreszcie Jeter, ale to przecież nie jedyna scena, którą widz zapamięta. Właściwie, większość „Fisher King” nadaje się do spamiętania, gdyż to jest po prostu absolutnie szalony i ujmujący obraz, pełen absurdów.

Ponadto, wydaje się, że niemalże każda scena była niesamowicie przemyślana w swych szczegółach.

*

I właśnie trzecia rzecz: komediowość. Owszem, „Fisher King” zawiera mroczniejsze nuty – zwłaszcza pod koniec – ale… ogólnie, rzecz wspaniała: oglądam tego filma po 40 latach od jego powstania, a ten mnie dalej śmieszy! Tak, może nie każdemu przypadnie do gustu jako taki, ale rany… te sceny są lekko w czarnym humorze, są po prostu ponadczasowo komiczne. A że pod koniec widz może się wzruszyć, cóż – to tylko pokazuje siłę „Fisher King”.

*

Tak, jestem przekonana, że „Fisher King” było, jest i będzie arcydziełem z wielu powodów. Głębia scenariusza to jedno – tu można wciąż odnajdywać nowe walory smakowe. Ale druga rzecz to komediowość. Humor szybko się starzeje, a tu tak się nie dzieje, przynajmniej moim zdaniem. Szaleństwo widoczne w poszczególnych scenach tylko dodaje komediowości wyrazu, przez co film staje się jeszcze bardziej ikoniczny w swym gatunku.

Dlatego wielka szkoda, że to perełka praktycznie zapomniana. Polecam serdecznie!

Ps.: Tropiąc masońską symbolikę w „Fisher King” stwierdziłam, że to jest bez sensu, bo film sam w sobie jest szalony.

Programowanie miesiąca

Jakiś czas temu zaczęłam programować miesiące w roku. Efekty są różne, ale to wszystko zależy od mojego zaangażowania w sprawę. Jak widać na załączonym powyżej obrazku, mam dwie wersje tej samej afirmacji. Powód prozaiczny – w wersji, która jest po lewej spisane frazy są zazwyczaj „na chybił trafił”. Kiedy projektowałam, co ma być w poszczególnych miesiącach nie myślałam, czego potrzebuję i co jest dla mnie ważne. Dziś zdałam sobie sprawę, że to błąd! Może i fajny – ale na teraz zależy mi na poukładaniu sobie w życiu. Żeby do tego dojść, trzeba działać, a bez odwagi nie dojdę tam. Więc zrobiłam nową wersję, w której występuje słowo ODWAGA.

Afirmacje są umieszczone w ramce, tuż przed nosem. Ponieważ mamy kwiecień, jest tylko już osiem miesięcy do końca roku, a więc – osiem karteczek, które są odsłaniane co miesiąc. Teraz programuję maj (i już dałam sobie prawo do dokończenia tej projekcji), ale potem przyjdzie czas na CZERWIEC, w którym ma być WIELE ODWAŻNYCH CZYNÓW. I tak – wraz z miesiącem zmienia się również afirmacja (no chyba, że nie chcę). W pierwszej wersji szło to tak:

maj – (pełen) obfitości
czerwiec – kobiecości
lipiec – radości
sierpień – kreatywności
wrzesień – pozytywnych przygód
październik – miłości
listopad – zdrowia
grudzień – przyjaźni
optymizmu

To są tylko propozycje. Czy się zmienią w nowej kartce? Nie wiem, bo postanowiłam, że będę patrzyła na swoje potrzeby i projektowała kolejny miesiąc z tym, czego akurat potrzebuję. I tak chyba będzie lepiej, bo to będzie robione na bieżąco.

Wyzwania

OK – mam już w ramce afirmację na nowy miesiąc. Czy to koniec pracy? Ewidentnie nie, to dopiero początek! Mało tego: pracujemy cały czas, na bieżąco z danym miesiącem, nawet wtedy, kiedy ON JUŻ SIĘ STAJE.

Któryś z poprzednich miesięcy był zaprogramowany na obfitość. I co? I trochę pstro, bo nie stało się nic więcej ponad to, co miało się stać. Niestety, ale to trochę wyglądało tak, jakbym nie tyle zaprogramowała, a poszła po najmniejszej linii oporu… pozwoliłam sobie napisać – „miesiąc x pełen obfitości” i na tym moje działanie się skończyło. Myślałam, że Wszechświat da mi jakiś bonus do bycia w obfitości, że „samo się wydarzy” i że będzie więcej pieniędzy, niż w ramach socjalu. Tak się jednak nie stało i teraz chcę wiedzieć, dlaczego.

Ano – bo zabrakło energii i słoika.

Wszystko się dzieje zgodnie z naszymi wibracjami. I to jest fakt. W związku z tym, nie robiąc nic ponad odbieraniem socjalu, by być w obfitości… tak naprawdę nie znajdowałam się w trybie obfitości. Gdybym była przynajmniej na nią nastawiona, to bym znalazła turbo dużo rzeczy, które świadczyłyby o tym, że żyję w obfitości. Ale zabrakło słoiczka.

Słoiczka, dzienniczka – czegokolwiek, w czym mogłabym zapisywać dowody, że obfitość jest we mnie i że mnie otacza.

Kwiecień to miesiąc pełen radości i tak jakoś… może nie w połowie miesiąca, ale niedługo przed nią doszło do mnie, że przecież ja się nie skupiam na radości! Dlatego też wzięłam pierwszy lepszy słoiczek i zaczęłam tam wrzucać wszystko, co świadczy o tym, że jest radośnie. No, może nie wszystko. Wszystko, co sprawia mi radość. No, może nie wszystko. Bo widzisz – problemem jest tu ODCZUCIE.

I jak pierwszy raz zapisywałam faktyczną radość, tak później było mi coraz trudniej wydobyć tę właśnie radość z serca. Bo z czego tu się cieszyć? Ale właśnie zaczęłam dostrzegać kilkanaście miłych akcentów dnia. Akcentów, z których mogę się cieszyć! I kiedy je sobie tak zapisuję, to czasami radość się we mnie uruchamia, a czasem nie.

Te dwa zeszyty miały mi służyć. Wiecie, miały się w nim znaleźć zapiski ze szkoleń rozwojowych czy wszelkie uwagi na temat „co poprawić, jak się czuję, itd., itp.”. I nawet to robię, ale jest jeden, OGROMNY PROBLEM. Praktycznie NIGDY nie zaglądam do tego, co napisałam. Śmieszne? Nie – normalne. Po prostu rzeczy traktuję jako „wypisane” i już. Trochę takie na zasadzie… Zakuć, Zdać, Zapomnieć, czyli znana wszystkim studentom zasada ZZZ. I faktycznie, to jest ZZZ, skoro nic z tym fantem nie robię. Tylko wiecie… ja chyba znalazłam styl.

SŁOIKI!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!11111111111111111111

Jedyną możliwością, by sprawdzić użyteczność słoików jest… sprawdzenie tychże. Zobaczymy, co z tego wyniknie, ale jestem pewna, że prędzej zajrzę do przepełnionego słoika „bo miejsca już nie ma”, niż do zeszytu, który zawsze mogę zastąpić kolejnym. Tak czy siak, warto spróbować.

Co mogłabym jeszcze wprowadzić?

Programowanie miesiąca to też wdrażanie pozytywnych nawyków. I co by było, gdybym miała pozytywne nawyki? Na przykład:

  • słuchałabym codziennie subla tematycznego – w maju byłby to subel na obfitość;
  • wieczorami robiłabym poprawki do dnia dzisiejszego, czyli przeżywałabym pewne wybrane chwile na nowo, tym razem z lepszymi emocjami, a nawet wydarzeniami;
  • już w trakcie zapisywania obfitości (ciągle przykładem jest maj) wywoływałabym w sobie poczucie obfitości;
  • robiłabym tematyczne ćwiczenia z tego zakresu :),
  • wprowadzałabym w czyn nowe nawyki, które byłyby wnioskami z wcześniej zapisanych uwag.

Jak widzisz, jest tego trochę, ale… to wszystko jest warte pracy. W końcu – czymże by była samomiłość bez ulepszania rzeczywistości? Czym w końcu by było życie bez ciągłego odkrywania siebie?

[Podsumowanie: 8T] Prawda zawsze wyjdzie

Kasi, która pierwsza zauważyła jajeczny problem

Dieta keto jest wymagająca, szczególnie jak samemu sobie układasz menu. I lubisz jajka.
– Zaraz, zaraz przecież akurat na brak jaj nie możesz w niej narzekać! – zakrzykniesz zaraz.
Ano, nie – ludzie na tej diecie dodają jajek jak pojebani, za przeproszeniem. Sera również. To niestety powoduje, że nie wszystkie organizmy zechcą tak współpracować. Jednak myślę, że tu bardziej grają dwie zasady. Pierwsza – co za dużo to niezdrowo, choć to może się wydawać dziwne, jeśli keto uwielbia jajeczne sprawy. Ale druga jest już trudniejsza, bo okazuje się, że jakościowe jedzenie nie zawsze jest jakościowe. Przez wiele lat myślałam, że kupuję jajeczka od WESOŁYCH KURWA KUREK, KTÓRE SE LATAJĄ JAK POPADNIE PO PODWÓRKACH I SĄ WESOŁE. A tu figa z makiem. Okazuje się, że kurki z wolnego wybiegu wcale nie muszą być takie szczęśliwe… Więc doradzono mi kupić jajka albo z numerkiem „0” – czyli całkowicie bio, albo jaja przepiórcze, które z zasady są dobre i antyuczuleniowe. Cóż, kupię oba typy, ale w maju. Dlaczego tak? Eee, to może o tym na końcu.

Widzicie, temat jaj wziął się stąd, że coś mi na twarzy wyskoczyło. Na początku myślałam, że to jest konflikt i to mógł być konflikt, ponieważ proces energetyczny, jaki ostatnio robiłam to był na uzdrowienie relacji. Wszelkich. Nie mniej zauważyłam, że jak odstawiam jaja, to skóra na twarzy ma się lepiej. I nie tylko dlatego, że smaruję tym:

Także w maju kupuję przepiórcze i bio, i walę białek ile wlezie. W ten sposób sprawdzimy, o co biega ze skórą, ale jestem dobrej myśli i raczej po prostu kwestia złej diety „szczęśliwych kurek”. Dziękuję Kasi, która zauważyła problem i prawdopodobnie trafnie go opisała oraz doradziła. I Asi, która także wtrąciła swoje cenne uwagi.

To ma cholernie dużo węglowodanów i raczej nie powinnam przesadzać z takimi rzeczami. 30 g ma 72 węglowodany (sic!). Dobrze o tyle, że to są w stu procentach suszone jabłka i były pyszne. Co prawda można na nich zbankrutować, ale czułam, że po prostu nie idzie wytrzymać bez nich. W maju kupuję suszarkę, co ułatwi wiele spraw, także robienie mąk. Nie mniej… biorąc pod uwagę to, że na keto nie powinno się jeść dużo węglowodanów, stwierdziłam, że tak – przydałby mi się jakiś notes, w którym mogłabym rozplanowywać posiłki. Chociażby dlatego, żeby jakoś tak sharmonizować. Jak masz na przykład siemię lniane z omega-3, to dla harmonii warto podjeść jakieś dobre, bezrtęciowe rybeczki. Albo zadbać o tym, by mieć więcej nieprzetworzonego jedzenia.

Zaczynają się kryzysy.

I nie, nie chodzi o słodkie rzeczy.

Pierwsza rzecz jest taka, że ja bardzo lubię pieczywo – oczywiście dobrej jakości. Nie mniej, na keto czy paleo to jest bardzo trudne. Raz, że keto nie bardzo pozwala na pszeniczne produkty i to może jest dobre, skoro one zawierają gluten. A dwa, że wszelkie chleby czy bułki, jakie dotychczas robiłam, wymagają pirdyliarda białek, niesamowitych nasion, i jeszcze innych cudów na kiju. Oczywiście można robić to wsio na serze, ale ja po prostu stwierdziłam, że NIE MAM SIŁY SIĘ Z TYM BAWIĆ. Po prostu mam dość eksperymentowania z szukaniem idealnego pieczywa na keto. To chyba jest po prostu NIEMOŻLIWE. Ale to nie znaczy, że zdrowe jedzenie wyklucza jedzenie chleba. Bo po pierwsze, istnieją bio mąki. A po drugie, istnieje orkisz. Z tego, co wyczytałam, to zawiera jeden z najzdrowszych glutenów – bardziej przyswajalny dla organizmu i jest go mniej, niż w pszennym chlebie. Ponadto orkisz zawiera kilkanaście fajnych, zacnych witaminek, więc jest jakiś plus dla organizmu. Dlatego zamówiłam mąkę orkiszową na bio babalskich i będę robiła chleb. Oczywiście jak przyjdzie, bo się na zamówienie czeka do siedmiu dni. No cóż, zdrowie…

Druga rzecz, to ćwiczenia. Od soboty nie robię pompek na ścianie, a powinnam. Dla zdrowia. To i tak jest No i niewiele ruchu, jak na potrzeby mojego ciała :(. Muszę się wziąć w końcu w garść, eh… hm…

No i obiecałam Wam napisać coś o procesie energetycznym, który robię, ale może po prostu wstawię tylko mantrę Gayatri… oczyszcza. Polecam serdecznie!

PROJEKT 33 DNI POWRÓCIŁ!

A właściwie to nie do końca, bo żaden miesiąc nie ma 33 dni, ale… chodzi o wibrację mistrzowską, wibrację miłości. Zadziwiające: wczoraj przesłałam Krzysiowi zdjęcia, by móc je zachować na dysku. Nic niezwykłego, ale było ich pięć. A potem dorobiłam drugie tyle, i dziś dopiero je zachowałam na kompie. Co w tym niezwykłego i czemu to jest ważne? Bo pięć to liczba miłości :). Mnie się bardzo kojarzy z taką planetą, zwaną Wenus. 😀 Ale dobra, nie będę wchodzić w tematy mangu i animu, bo to nie na temat, chociaż…

W zeszłym roku po zakończeniu projektu „33 dni z” chciałam do niego wrócić. Miesiąc przerwy minął i – dupa. Z dwóch powodów. Nadal nie czułam się na siłach, a na dodatek czułam, że sama dla siebie powinnam praktykować. Po co mam się z tym wszystkim dzielić z innymi? To przecież nieważne, co inni mówią na ten temat, nieważne jest, że inspiruję… w tamtej chwili liczyłam się JA – to ja, dla siebie miałam przeca praktykować.

No i rezultat był taki, że nadal odpoczywałam od projektu.

I w tym roku zaskoczył.

Cały czas manifestujemy. A odkąd zaczęłam jeść zdrowo (choć pewno skromnie), jakoś tak bardziej otworzyłam się na praktykowanie. I nowe wyzwania, rzeczy. Energia Smoka, jaka towarzyszy temu roku mi służy, bo jestem zodiakalnym smokiem. Ale to nie wszystko, bo to tylko pewien skromny szczegół.

TO JA USTAWIAM SWOJĄ RZECZYWISTOŚĆ TAK, BY MI PASOWAŁA.

A im wyższe wibracje, tym lepiej to robię. Dlatego też postanowiłam zacząć praktykować. Bo widzicie, dla mnie Prawo Założenia (przyciągania/itd.) jest bardzo ważne, bo mi się niesamowicie sprawdza. Od początku roku mam przed sobą obrazek, który programuje podświadomość. W sensie – jak masz styczeń, to ja widzę napis „luty jest sympatyczny”. Jednakże dopiero w kwietniu postanowiłam coś z tym fantem zrobić.

Bo widzicie – marzec miał być obfity. I był. Ale… miałam wrażenie, że za mało obfitości w nim było, gdyż mój mózg jest otwarty na MAŁE kwoty, a nie duże. I może nie powinnam się tym przejmować, więc się nie przejęłam.

Ale tak patrzę na kwiecień… hmmm, miał być pełen radości, prawda?

A co będzie, jeśli dzień w dzień będę zapisywała rzeczy, z których się cieszę, które sprawiają mi radość, jeśli NA RADOŚCI SIĘ SKUPIĘ? Koniec końców, ten miesiąc miał być radosny xD.

Jest dopiero 11-ty. Ja przez zdrową dietę czuję się zajebiście, ale co więcej mam wrażenie, że skupianie się na radości jest drogą do… obfitości. I obfitości właśnie życzę sobie i Wam :*

PS.: Oczywiście, to są prywatne moje sprawy, z czego się cieszę itd., dlatego nie będzie codziennych notatek z tego. Bo notatki mam – w słoiczku :D.

[PODSUMOWANIE: 7t] Świadomość buduje rzeczywistość

Od siedmiu tygodni jestem na diecie keto/low carb/paleo, z naciskiem na to ostatnie. I jest coraz lepiej! Czuję się jak nowo narodzona i szykuję zmiany w swoim życiu. Mam wrażenie, że otworzyłam się na zmiany i wystarczy teraz zmontować przepis na Poznań. Ale może po kolei?

Gotowanie

Przede wszystkim hitem okazało się ciasto migdałowe – w smaku było jak niebo. Oczywiście, nie brakowało też porażek, a niestety: Czarnulka v. 1.0. okazała się takim właśnie projektem. Cóż, samo życie. Nie mniej przez doświadczenie wiem, jakich błędów nie popełniać :D. Ostatnio mało co konkretnego gotowałam, zazwyczaj jechałam na jajkach lub świątecznych daniach (w bardzo skąpej ilości). Dlatego też nie bardzo jest, czym się pochwalić. Obecnie robię fast (głodówkę) i powiem szczerze – od wtorku wracam do gotowania, szczególnie, że okres mi się zbliża i jako kobieta muszę na to uważać :). Generalnie widać, że hormony bardzo ładnie pracują i wszystko się znakomicie harmonizuje. W tym cyklu robię ostatniego fasta (od piątku wieczorem do wtorku rano) i mam niesamowicie dobry humor!

Powiem jedno – ta dieta pomaga w zmianie stanu świadomości! Tzn. z mojego doświadczenia wynika, że praktycznie dieta-świadomość są ze sobą połączone, bo np. na witarianizmie dość mocno widać, że ludzie idą w rejony duchowe, ale mniejsza. Tak czy siak, mam wrażenie, że jestem wypełniona niesamowitą energią i prawie zapomniałam, co to są stany depresyjne! To potęga!

W tygodniu miałam stan takiego marazmu, ale uwaga – pojechałam do Poznania i tam poczułam się lepiej. Ba… nawet zauważyłam piątkowy wschód słońca, który był piękny i kliknęłam mu fotkę. Pozwólcie, że to zachowam dla siebie. W każdym razie, gdy zjadłam mięso, gdy zaczęłam fast, to mój stan, moja radość z życia automatycznie wróciła! To jest jak narodziny. Wow. Kurde, nawet na wyborach byłam i z radością powiedziałam randomce „miłego dnia” haha :). Bo of course na „dzień dobry” nikt już nie zwraca uwagi.

Jestem teraz na 39 godzinie fastu i zastanawiam się, co ja mam z tą energią zrobić? A tak – pomedytować. I zastanowić się nad Poznaniem, do którego chcę się przeprowadzić. Bo w Gorzowie niestety warunki są ciężkie, a ja mam zajebiste przekonania o Poznaniu.

W Poznaniu dowiedziałam się, że schudłam. Nie liczę kilogramów na wadze, ale faktycznie – niektóre ubrania zdały mi się luźniejsze. Cóż, oczywiście, bardzo mnie to zmotywowało do dalszej pracy nad sobą.

W międzyczasie pracuję energetycznie nad sobą, teraz mocno nad żeńską energią i rodem, więc… kurczę. Akurat była praktyka, żeby fizycznie wywalić gniew, złość, a że brat ma super orbitreka, to poszłam na niego, po czym ciało uznało, że się zajebiście cieszy i że chce więcej.

To zrobiłam jeszcze 30 pompek na ścianie, po czym dowiedziałam się, jak prawidłowo zrobić rozciąganie, jaka opcja jest najlepsza i to robię. To ważne, bo inaczej można się zgarbić. Dobra, w każdym razie po powrocie do Poznania myślisz, że zaprzestałam? Of course, nie! To ważne, ruch jest ważny, a skoro powiedziało się A, to i można powiedzieć B? W końcu jednym z zadań od Rodu jest to, bym dbała o swoje zdrowie xD. I ja sobie też tego życzę – żeby zdrowie było zadbane :).

Stąd na przykład bardzo mocna decyzja, by prawie zbankrutować, bo widzisz, kochana/kochany, zakupiłam robota kuchennego za 200 złotych. Wow, czułam się zajebiście dokonując tego zakupu i przestałam się martwić tym, że mam parę zeta na koncie.

Chcesz mnie wesprzeć, walnij TU. Dziękuję ^_^. Pójdzie pewno na filmy, ale co, trzeba chodzić do kina i recenzować, co to za życie bez tego by było lol.

W Poznaniu dorwałam książkę o paleo i bardzo mi się spodobało, jak facet się nabija z wegusów, ale robi to głównie dlatego, że sam nim był przez 10 lat i cierpiał bardzo z tego powodu. Dobra, zmotywowałam się. Kończę książkę i walę Wam recenzję! Ha!

Do końca kwietnia chcę sobie zrobić plan Poznania, taki super przepis. Ale wszystko mi przypomina o tym, że to, co przeżyję w Poznaniu, czy to, czy mi się uda, zależy ode mnie, od mojego stanu świadomości. 😀

Kurde, muszę z kimś na ten temat pogadać, z kimś mądrzejszym ode mnie, haha.

Eee… to, co? Od wtorku mam nadzieję zamieszczać nowe przepisy, nowe odkrycia kulinarne, a ja idę czytać paleo. Bo czemu nie, to jest ciekawsze od durnego serialu z Netflixa, który ledwo jest oglądalny (tzn. jak masz chujowy nastrój to jest oglądalny, jak masz zajebisty, to nieoglądalny).

Słodkie wspomnienie lat 80′ [ROAD HOUSE]

Ten film jest sympatyczny.

Kiczowate dialogi, najgorsze Tai Chi pod słońcem oraz dziwnie nie pasująca do ochroniarza postać Patricka Swayze’a – czyli film tak zły, że aż dobry. Oto „Road House” z 1989 roku, gdzie wybrzmiewają nuty z lat 80. Sam obraz zarobił tylko 30 milionów* na budżet 15, ale to były czasy, kiedy trudno się było wybić. W kinach królowały Batmany i inne cuda, które – podobnie jak „Wykidajło” – stały się później klasykami. Jednak powód, dla którego film ze Swayzem takim się stał jest inny, niż pozostałych blockbusterów.

Właściwie po seansie miałam problem ze zrozumieniem, dlaczego dziś „Wykidajła” uważa się za obraz kultowy. Bo, zobacz: mamy tu do czynienia z Daltonem (Swayze), który pilnuje porządku we wszelkiej maści barach. Pewnego dnia otrzymuje zlecenie, by zrobić porządek w innym barze. Koleś przyjmuje je i zaczyna wprowadzać na miejscu porządki, jednak pech chciał, że robi to w nieodpowiednim miejscu: otóż, miasteczkiem rządzi pewien milioner, który wszystkich trzyma za mordy i każe płacić haracze. To komplikuje sprawy, ale na miłość nigdy nie jest za późno: Dalton z miejsca zakochuje się w pięknej seks-bombie lat 80′, czyli Clay granej przez Kelly Lynch. Ich miłość jest pokazana w taki łagodny, dobry sposób…

Tyle, jeśli idzie o fabułę. Prosta jak budowa cepa i dość przyjemna. Ostrzegam, że w dalszej części tekstu pojawią się spojlery, ale w sumie… są one bez znaczenia dla historii, gdyż na pierwszy rzut oka mamy tu do czynienia z kinem klasy B, z gatunku akcyjniaka. Co ciekawe, mniej więcej do połowy filmu jakoś tego akcyjniaka nie widać, bowiem akcja skupia się na przedstawieniu bohaterów, głównie Swayze’a, który ma pewną mroczną tajemnicę z przeszłości. I kiedy w połowie zaczyna się coś dziać, to widać przede wszystkim dobrze skonstruowane wybuchy. W ogóle, mimo fabuły ten film jest bardzo zrealizowany.

Bądź miły

I nie da się ukryć, że przez cały film widzimy, jak Dalton stara się hołdować swoim zasadom. Niestety, ze względu na wspomnianego milionera Brada Wesleya (Ben Gazzara) nie do końca jest to możliwe. Mimo to wyważenie Swayze’a, jakieś takie poczucie harmonijności w jego byciu przeważa, wpływa na rzeczywistość. Zresztą Dalton sam jest absolwentem filozofii – co czyni go ciekawszą postacią od zwykłego wikidajły. Niektórzy twierdzą, że aktor miał w sobie żeńską energetykę, ale – to ciekawe – nie do końca to można dostrzec na ekranie, ponieważ widać tutaj zrównoważoną męskość. Moim zdaniem, Swayze w jakiś sposób harmonizował oba typy energii i nie jest to niczym nadzwyczajnym, ponieważ on naprawdę praktykował sztuki walki.

Co do samych sztuk walki, to nie da się ukryć, że „Road House” to taki trochę hołd dla nich. Z jednej strony mamy tu liczne bójki, ale z drugiej nawiązania do filmów sztuk walki są widoczne, jak na przykład cios, który potrafi rozrywać szyję. Są to może i łatwe do odkrycia tropy, nie mniej właśnie on, właśnie ten motyw był na tyle mocno zapamiętywalny, że jest to jeden z powodów, dla którego film stał się kultowy. A dla feministek także się coś znajdzie: tu wszyscy się leją po równo, nieważne, czy kobiety, czy mężczyźni. „Road House” to prekursor w tego typu akcjach. 😉

Drugą kwestią jest to, że gra w nim Patrick Swayze. Hmm, jak sobie tak teraz myślę, to dochodzę do wniosku, że wszystkie filmy, w których on występował są właśnie takie: kultowe. Że część z nich stała się taka dzięki jego postaci. Warto może jeszcze zauważyć, że aktor zagrał w Donnie Darko, gdzie był zniszczonym przez życie mówcą motywacyjnym i był tam dialog, który stoi w kontrofensywie do Daltona.

Mówca (Swayze): Synu, przemoc wynika z strachu. Naucz się naprawdę kochać siebie.
Donnie Darko (Jake Gyllenhaal): Myślę, że jesteś pieprzonym Antychrystem.**

To są tylko dwa powody, dla których warto obejrzeć „Road House”, ale dam Ci jeszcze kilka.

Muzyka

To, co daje się we znaki od pierwszych momentów filmu to muzyka. I jest to w pełni zamierzone, bowiem mamy w produkcji aż trzy gwiazdy branży. Pierwsza – Jimmy Iovine, uważany za jednego z najlepszych producentów muzycznych tamtych czasów. To on kierował właśnie muzycznymi kwestiami, jeśli chodzi o „Road House”. I być może wydaje się to bez znaczenia, ale jak się pomyśli, że ten facet był producentem płyt dla U2, Steviego Nicksa, czy The Pretenders, to zaczyna to robić wrażenie. Druga – Jeff Healey, który był gwiazdą bluesa i był też niewidomy. Kto zna tę postać, ten dialog w filmie – w którym Cody (Jeff właśnie) i Dalton „żartują” sobie nabiera znacznie głębszego sensu. I wreszcie trzecią gwiazdą jest John Doe, który założył punkrockowy zespół X, a który w filmie gra siostrzeńca Wesleya.

Zespół Cruzados dostarczył do filmu trzy utwory, chociaż nie znalazły się one na ścieżce dźwiękowej. Swayze z kolei napisał jedną piosenkę, a zaśpiewał dwie. Kompozycją dźwiękową do filmu zajął się Michael Kamen.
W 2012 roku Intrada Records wydała kolekcjonerską płytę z czternastoma utworami. Znajdowały się na niej takie hity jak:

Kilka lat później – bo w 2019 roku – wyszła ścieżka rozszerzona, zawierająca aż 31 utworów (!).

Ponieważ coś mi nie idzie ze wstawianiem jutuba na stronę, to macie tu soundtrack :).

Na zakończenie

Ostatecznie, „Road House” z 1989 to film kultowy i myślę, że nowa wersja go tak łatwo nie przebije (już zbiera słabsze oceny). W istocie, jak zauważyła moja przyjaciółka: to dziwny film, ma w sobie zajebiste momenty, ale i ma w sobie zajebisty kicz. No cóż – witamy w latach 80′ XX wieku.


* Źródła podają od 30 do 61 mln. w box office.
* * Donnie Darko jest dostępny w wypożyczalniach VOD, wobec czego na razie nie ma tu screenów z filmu.


Jeśli Ci się tekst spodobał, wesprzyj mnie TU. Dziękuję!

Źródła:

  1. https://wikimili.com/en/Road_House_(1989_film)
  2. https://www.denofgeek.com/movies/road-house-reboot-martial-arts-cult-classic/
  3. https://variety.com/2024/film/news/jake-gyllenhaal-road-house-50-million-worldwide-viewers-amazon-prime-video-1235956624/
  4. https://www.denofgeek.com/movies/why-road-house-remains-an-action-movie-classic/
  5. https://screenrant.com/road-house-patrick-swayze-movie-good-underrated-why/
  6. https://www.newyorker.com/magazine/2024/04/01/road-house-movie-review

Code 8 [recenzja]

W 2016 roku świat mógł zapoznać się z 10-minutowym filmem Code 8, który z miejsca otrzymał wysokie noty. Historia opowiadała o zdesperowanym kolesiu, Connerze Reedzie (Robbie Amell), który chce zdobyć pieniądze na leczenie matki. Ale, ale – żeby to nie było aż tak amerykańskie, jasnym jest dla widza, że tu problem mają przede wszystkim ci, co posiadają moce. Nasz bohater jest jednym z nich – wykluczony, żyjący w niemal skrajnej biedzie, nie mający wielu perspektyw życiowych. To chyba sprawiło, że ludzie pokochali tę historię i chcieli ciąg dalszy. By go zrobić, reżyser Jeff Chan musiał założyć zrzutkę. Przy wsparciu 28-35 tys. osób* (!) udało się zebrać 2,5 miliona dolarów. Efekt? Widzowie mogli się zapoznać z obrazem w 2019 roku.

Connor Reed – jak już wspomniałam – nie ma zbyt ciekawej sytuacji, a na dodatek złego choroba matki postępuje. Zdesperowany, wkręca się do złego towarzystwa i próbuje to jakoś ogarnąć. Początkowo szczęśliwy, potem nieszczęśliwy, bo sytuacja bardzo się komplikuje. Nie będę może Wam zdradzać fabuły, myślę, że ona jest taka… może i przewidywalna, a może i nie. Samemu trzeba się dowiedzieć, bo z jednej strony widz zna te wszystkie meandry, koncepcje, po których Code 8 chce się poruszać, ale z drugiej strony widać w tym świeżość. Jest w tym obrazie serducho, przez które widz wbija się w klimat i chce go obejrzeć do końca. Ale czy mu się uda?

Cóż – mnie się udało, choć w połowie seansu zrobiłam sobie przerwę. Wiecie, może to nie jest Blade Runner, ale jednak czuć tę przyciężkawość, ten mroczny nimb, to osaczenie, w jakim znaleźli się bohaterowie. A w tej historii jest ich wielu i być może – zbyt wielu. Generalnie, zgadzam się z twierdzeniem, że pewne wątki mogły być bardziej rozbudowane, czy też przyciśnięte tak, żeby widz otworzył gębę z wrażenia. W końcu jednak tego nie robi, choć – w dalszym ciągu – historia pozostawia po sobie jakieś odczucia. Myślę, że to dlatego, że ten dystopijny pomysł sam w sobie jest intrygujący i ciekawy, i można z nim współpracować na wiele sposobów. I chyba kluczem jest serce.

Właściwie nie wiem, jak ocenić jedynkę ze względu na to odczucie. Wiecie, to nie jest odkrywcze kino; ale też ocena 6/10 nie do końca mi pasuje. Może to taki film, który trochę się wymyka standardom, a więc i standardowym ocenom…

Jak poleciałam z jedynką, to z automatu włączyłam dwójkę. Tu już jednak było trudniej zatrzymać się na historii, bo fabularnie była ona nieco… może nie tandetna, ale nieco za prosta, nieco za bardzo idąca w stronę kryminału. Żeby było jasne: bardzo lubię kryminały. Chodzi o to, że potencjały w drugiej części nie zostały w ogóle wykorzystane i wkradły się lekkie bzdurki. To znaczy, mamy tu do czynienia z przesunięciem czasu, Reed po pięciu latach wychodzi z więzienia – czego dowiadujemy się z dialogu, co w sumie jest bardzo dobrym wyjściem – i… no właśnie, chce na nowo ułożyć sobie życie, ale w tym brudnym świecie nie do końca może to wyjść. Szczególnie, że tarapaty same do niego przychodzą – w tym przypadku w postaci dziewczynki Pavani (Sirena Gulamgaus), która jest świadkiem tragedii i która musi uciekać przed skorumpowanym policjantem.

Z jednej strony pomysł, na który wpada bohater, by rozwiązać problem podoba mi się. Głównie dlatego, że świadczy o tym, że Connor nie jest jakiś wyjątkowo szlachetny i trochę go system przetrzepał, a więc pytanie – czy można walczyć z systemem? Czy warto się poddać? Niestety, film nie wchodzi w to zagadnienie głębiej. Ale podobnie jest z innymi sprawami. Jest sieczka, wszystko znowu wymyka się spod kontroli, ale czułam, że w tej historii czegoś brakuje. O nie, nie jest to serducho. Właśnie może dlatego obejrzałam Code 8: part two do końca, gdyż nie chciałam robić przykrości panu reżyserowi. Ale niestety, w połowie seansu zdecydowałam się na przyśpieszenie 1,5. Tak, film był dla mnie trochę męczący, bo nie przedstawiał mi jakiś odkrywczych rzeczy, a zresztą nie musiał. Jedyne, co musiał to wejść głębiej w mroczny klimat swojego świata i mroczne zagadnienia. Coś takiego było w jedynce – ale właśnie… nie w dwójce.

Słaby film, jednak na szczęście nie paździerz. Szkoda tylko twórców, którzy przyznają, że są dumni z projektu i mają nadzieję, że widzowie pokochają Code 8. Cóż: ja nie pokochałam dwójki.


  • dane są rozbieżne.