Code 8 to dziwny przypadek. Z jednej strony czuć, że twórcy włożyli w film serducho, a z drugiej strony dla widza seans może być ciężki, ale – każda część z innego powodu.
W 2016 roku świat mógł zapoznać się z 10-minutowym filmem Code 8, który z miejsca otrzymał wysokie noty. Historia opowiadała o zdesperowanym kolesiu, Connerze Reedzie (Robbie Amell), który chce zdobyć pieniądze na leczenie matki. Ale, ale – żeby to nie było aż tak amerykańskie, jasnym jest dla widza, że tu problem mają przede wszystkim ci, co posiadają moce. Nasz bohater jest jednym z nich – wykluczony, żyjący w niemal skrajnej biedzie, nie mający wielu perspektyw życiowych. To chyba sprawiło, że ludzie pokochali tę historię i chcieli ciąg dalszy. By go zrobić, reżyser Jeff Chan musiał założyć zrzutkę. Przy wsparciu 28-35 tys. osób* (!) udało się zebrać 2,5 miliona dolarów. Efekt? Widzowie mogli się zapoznać z obrazem w 2019 roku.
Code 8: part I
Connor Reed – jak już wspomniałam – nie ma zbyt ciekawej sytuacji, a na dodatek złego choroba matki postępuje. Zdesperowany, wkręca się do złego towarzystwa i próbuje to jakoś ogarnąć. Początkowo szczęśliwy, potem nieszczęśliwy, bo sytuacja bardzo się komplikuje. Nie będę może Wam zdradzać fabuły, myślę, że ona jest taka… może i przewidywalna, a może i nie. Samemu trzeba się dowiedzieć, bo z jednej strony widz zna te wszystkie meandry, koncepcje, po których Code 8 chce się poruszać, ale z drugiej strony widać w tym świeżość. Jest w tym obrazie serducho, przez które widz wbija się w klimat i chce go obejrzeć do końca. Ale czy mu się uda?
Cóż – mnie się udało, choć w połowie seansu zrobiłam sobie przerwę. Wiecie, może to nie jest Blade Runner, ale jednak czuć tę przyciężkawość, ten mroczny nimb, to osaczenie, w jakim znaleźli się bohaterowie. A w tej historii jest ich wielu i być może – zbyt wielu. Generalnie, zgadzam się z twierdzeniem, że pewne wątki mogły być bardziej rozbudowane, czy też przyciśnięte tak, żeby widz otworzył gębę z wrażenia. W końcu jednak tego nie robi, choć – w dalszym ciągu – historia pozostawia po sobie jakieś odczucia. Myślę, że to dlatego, że ten dystopijny pomysł sam w sobie jest intrygujący i ciekawy, i można z nim współpracować na wiele sposobów. I chyba kluczem jest serce.
Właściwie nie wiem, jak ocenić jedynkę ze względu na to odczucie. Wiecie, to nie jest odkrywcze kino; ale też ocena 6/10 nie do końca mi pasuje. Może to taki film, który trochę się wymyka standardom, a więc i standardowym ocenom…
Code 8: part two
Jak poleciałam z jedynką, to z automatu włączyłam dwójkę. Tu już jednak było trudniej zatrzymać się na historii, bo fabularnie była ona nieco… może nie tandetna, ale nieco za prosta, nieco za bardzo idąca w stronę kryminału. Żeby było jasne: bardzo lubię kryminały. Chodzi o to, że potencjały w drugiej części nie zostały w ogóle wykorzystane i wkradły się lekkie bzdurki. To znaczy, mamy tu do czynienia z przesunięciem czasu, Reed po pięciu latach wychodzi z więzienia – czego dowiadujemy się z dialogu, co w sumie jest bardzo dobrym wyjściem – i… no właśnie, chce na nowo ułożyć sobie życie, ale w tym brudnym świecie nie do końca może to wyjść. Szczególnie, że tarapaty same do niego przychodzą – w tym przypadku w postaci dziewczynki Pavani (Sirena Gulamgaus), która jest świadkiem tragedii i która musi uciekać przed skorumpowanym policjantem.
Z jednej strony pomysł, na który wpada bohater, by rozwiązać problem podoba mi się. Głównie dlatego, że świadczy o tym, że Connor nie jest jakiś wyjątkowo szlachetny i trochę go system przetrzepał, a więc pytanie – czy można walczyć z systemem? Czy warto się poddać? Niestety, film nie wchodzi w to zagadnienie głębiej. Ale podobnie jest z innymi sprawami. Jest sieczka, wszystko znowu wymyka się spod kontroli, ale czułam, że w tej historii czegoś brakuje. O nie, nie jest to serducho. Właśnie może dlatego obejrzałam Code 8: part two do końca, gdyż nie chciałam robić przykrości panu reżyserowi. Ale niestety, w połowie seansu zdecydowałam się na przyśpieszenie 1,5. Tak, film był dla mnie trochę męczący, bo nie przedstawiał mi jakiś odkrywczych rzeczy, a zresztą nie musiał. Jedyne, co musiał to wejść głębiej w mroczny klimat swojego świata i mroczne zagadnienia. Coś takiego było w jedynce – ale właśnie… nie w dwójce.
Słaby film, jednak na szczęście nie paździerz. Szkoda tylko twórców, którzy przyznają, że są dumni z projektu i mają nadzieję, że widzowie pokochają Code 8. Cóż: ja nie pokochałam dwójki.
dane są rozbieżne.
Jeśli czujesz, że moje teksty są wartościowe, wesprzyj mnie TU. Dziękuję!
Większość recenzentów napisze, że nowy „Znachor” jest zaskakująco dobry. I zastanawiam się teraz, z czego to wynika. To, że „każde pokolenie ma swojego Znachora”, jak to stwierdził Onet, czy to, że 99% społeczeństwa zna tylko film Jerzego Hoffmana, a książki nigdy nie czytało?
Na seans zdecydowałam się w środę, nie znając powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. I dla filmu było to zbawienne, ponieważ mogłam wtedy zanurzyć się w pełni w seans.
Mi film płynął. Nie był zły – oglądało mi się go bardzo przyjemnie, ale zwracałam uwagę na kilka dziwnych rzeczy. Na przykład to, że im bliżej końca, tym więcej było cięć. Albo, że całość jest masakrycznie wręcz uwspółcześniona. Dlaczego nie zrobili tego w obecnych czasach, tego nie wiem, a szkoda, bo byłoby z tego więcej pożytku, niż z netflixowej adaptacji. A tak, wiem już – film byłby niepoprawnie polityczny. Wszak musimy pamiętać, że obecnie medycyna akademicka bardzo nie lubi medycyny alternatywnej, a przecież szacunek wobec znachorstwa w takim przypadku jest nie na miejscu.
To, co mi się spodobało w Netflixowej adaptacji to dwie rzeczy. No, może trzy. Pierwsza to muzyka – instrumentalna i ludowa, całkiem nieźle budowały klimacik. Ja takie rzeczy lubię, więc mi tam nie przeszkadzało, ale to kwestia gustu. Druga zaś to aktorka odgrywająca rolę Zofii (Anna Szymańczyk), ale o niej w tej chwili zrobiło się głośno. Przyznać trzeba jednak, że zwracała uwagę na siebie i chyba ze wszystkich najbardziej lśniła. Trzecia zaś – rzecz najważniejsza – to próba zachowania szacunku wobec pierwowzorów. Aż dziwnie to może brzmieć, ale mam wrażenie, że twórcy starali się go zachować, rzucając być może oczko do kinomanów, w sensie nawiązań do wersji z 1937 roku.
I na tym plusy się właściwie kończą.
Z filmu zapamiętałam to jedynie, że młody Czyński – w książce dorosły facet, bo trzydziestolatek – wygląda jak gimnazjalista, jest seks, Marysia pracuje w knajpie u Żydów i to z widoczną fizjonomią żydowską (fryzury, ubiór), a na końcu wszyscy się żenią.
Trzeba było mi nowego seansu filmu Netflixowego, na szczęście w tym VODzie jest przyśpieszenie 1,5x i można jeszcze strzałką w lewo robić, z czego skorzystałam z ukontentowaniem.
Ale teraz – po namyśle – stwierdzam, że „Znachor” 2023 nie wytrzymuje egzaminu. Gdyby to była historia, której nie robiono by w ramach uniwersum Znachora, to może filmidło nadawałoby się do czegoś. Ale niestety, to chce być adaptacją powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. I ma czelność chcieć być Znachorem nowego pokolenia, ale czy to źle?
Złe jest to, że 99% odbiorców tego filmu nie będzie chciało wrzucić sobie literackiego „Znachora”. Aczkolwiek mnie ta adaptacja do tego zachęciła ze względu na pisanie recenzji. Porządna zaś powinna być oparta na znajomości książki. I tak, wiem, że sama często piszę bez oparcia się oryginałem, bo chodzi o to, czy film sam się potrafi obronić. Nie mniej jednak, widząc, jak Marysia pracuje w żydowskiej knajpie, poczułam wkurwa. To jest zakamuflowana poprawność polityczna. A przy napisach końcowych widzimy jeszcze to:
Powiedzmy sobie jasno: II RP to była kraina biedą i rasizmem płynąca. Ale nie takim zwyczajnym rasizmem, ponieważ Żydzi, którzy uważali się za Polaków, którzy żyli jak Polacy, którzy kochali ten kraj byli uznawani za Polaków i dobrze żyli. Ortodoksi zaś byli nienawidzeni. I jak myślicie, czy typowa fizjonomia żydowska, typu fryzura i ubiór, i jidysz, była cechą charakterystyczną dla Polaków-Żydów, czy jednak cechą ortodoksów? Oczywiście, mnie tam nie było. Dziwię się tylko, że tu jest takie pomieszanie z poplątaniem. Zresztą, nie tylko w tej materii. Ach – dodam od siebie jeszcze jedną rzecz. Gdy sięgniesz po powieść Dołęgi-Mostowicza w jednym akapicie znajdziesz złośliwą uwagę wobec Żydów. Pytanie więc, czy autor byłby zadowolony z takiego obrotu spraw w kolejnej ekranizacji Znachora. Może by go to nie obchodziło, wszak ostatecznie wyszliśmy na plus w oczach zagranicznych odbiorców. Jak zwykle wychodzimy na buców i rasistów (patrz: „Zielona Granica”, Holland 2023), tak tu wyszliśmy raczej na społeczeństwo, które chętnie ze sobą współpracuje pomimo różnic kulturowych.
I o ile Dołęga-Mostowicz mógł pisać powieści z seksem, tak raczej nie sądzę, by w II RP seks przedślubny był powszechny, tak jak to widzieliśmy na ekranie netflixowej ekranizacji. Ale seks to tam jeszcze pal licho. Ba! Pal licho nazi-feminizm Marysi, która w tej wersji jest jakaś taka pyskata. W ogóle wszystkie baby tu są nazi-feministyczne, a mam wrażenie, że panowie Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski (scenariusz) po prostu nie umieją przedstawiać silnych kobiet bez agresji. Aha, i jeszcze pal licho to, że bohaterowie mówią współczesną polszczyzną, ale są fragmenty, kiedy jednak mówią bardziej literacko. Zupełnie jakby nie mogli się zdecydować na konkret. No, ale przecież to można wybaczyć, wszak chcemy dotrzeć do młodzieży polskiej, prawda?
Ale zdaje się, że nie do wybaczenia jest pewna rzecz, zlekceważenie FUNDAMENTALNEJ DLA HISTORII MYŚLI.
W filmie zaś widzimy wprost sceny, które mówią, że znachorstwo jest ściemą, jest czymś złym. Przykład? Ot – jedna z pierwszych scen, kiedy Wilczur włazi do jakiejś chałupy, gdzie matka modli się za syna, któremu nogi i inne takie się połamały w wypadku. Profesor chamsko przerywa znachorce i każe – to już moje słowo – wypierdalać.
Otóż, czytając powieść Dołęgi-Mostowicza można by się zastanawiać nad tym, czy on jest za, czy przeciw znachorstwu. Czy chce wspierać lekarzy, czy nie. Wiemy bowiem, że w 1936 roku miała miejsce pewna historia, która mogła zainspirować autora do stworzenia „Znachora”. Na pewnej wsi mieszkał sobie lekarz, który… ukrywał to, że skończył studia medyczne. Powód bardzo prosty: ludzie nie chcieli do lekarzy, woleli znachorów, więc opisywanie się jako znachor przysparzało temu panu klientów.
Wiemy również, że Dołęga-Mostowicz wpadł z wizytą do pewnego bardzo znanego znachora, poprzeglądał jego pracownię i pogadał z nim.
A ten, kto czytał powieść wie również, że pisarz – a właściwie narrator – nie wydaje sądów w sprawie znachorstwa. I o ile można się przyczepić do kwestii, że Kosiba daje różne napary, zioła i inne takie typowe dla znachorstwa rzeczy, a jest chirurgiem, o tyle miałam wrażenie, że Dołędze-Mostowiczowi chodziło zupełnie o coś innego, niż podważanie autorytetu tychże. Ba! W jednym zdaniu przyznaje nawet, że zwrócenie się do tajemnych sił może pomóc – i było to zdanie, które wyrażał nie tyle narrator jako narrator, a ludność, która żyła na tych terenach. I uratowanie Marysi z wypadku było właśnie takim dowodem dla niego.
Myślę, że Dołęga-Mostowicz chciał zadać pytanie o jakość medycyny, o etykę lekarzy.
No i właśnie… Gdzie tu, w filmie A.D. 2023 „Znachor” jest zachowana myśl utworu? Jedna z jej podstawowych, jak nie podstawowa. Wszak Dołęga-Mostowicz nikogo – nawet oprawców – nie osądza. On jedynie opisuje ich pogląd na sprawę.
W „Znachorze” Dołęgi-Mostowicza widać niesamowitą siłę historii: nieważne, ile byśmy do niej nie wracali, zawsze znajdujemy coś więcej. Głębię. To jest atut wybitnych powieści czy filmów. Takie rzeczy dają się interpretować na różne sposoby, nawet takie, na które autor nie wpadł. I to jest bardzo dobre, to tylko dowodzi kolorytu historii i na tym między innymi polega sztuka.
Problem w tym, że adaptacja Netflixa sztuką nie jest. W sensie – nie jest niczym wybitnym. Ten film nie posiada żadnej sceny, którą widz chciałby zapisać sobie w sercu. Ja już dwa dni po seansie mam problem z zapamiętaniem o czym w ogóle on był, a przecież wiem dokładnie, co to za opowieść.
Ale podkreślam – ta adaptacja, bardzo luźno zresztą skonstruowana – może się spodobać tym, którzy książki nie tknęli.
Sama reżyseria też nie jest pozbawiona wad. Im bliżej końca, tym bardziej widać, jak ten film został poszatkowany. Ale, fabularnie jest jeszcze jedna rzecz, która mnie gryzie. A mianowicie to, w jaki sposób Marysia stwierdziła, że Antoni Kosiba to jej ojciec. Sorry, ale tu się kupy trochę nie trzyma. Owszem, młodzi myślą nad tym, dlaczego facet tak a tak się zachowuje i czemu zna się tak zajebiście na chirurgii. Nie mniej problem w tym, że nie mają żadnego dowodu, fabuła niezbyt daje mocne sceny, żeby ich wnioski czymś uzasadnić, więc to wygląda trochę jak wyciąganie wniosków przez 13-14-latka na podstawie błahych powodów.
A i jeszcze jest szczegół, który mnie bardzo obecnie przeszkadza. A to głównie dlatego, że znam powieść. I tak, będę to podkreślała aż do bólu, bo jest to niezwykle ważne. Nie znając kontekstu, czyli twórczości Dołęgi-Mostowicza możemy ocenić pozytywnie film. Ale znając… jakże to? No, także że znając „Znachora” literackiego nie jestem w stanie zostawić suchej nitki na nowej adaptacji.
Mamy Czyńskich, tak? Czyńscy są tu przedstawieni jako buce. I nawet młody. Ja rozumiem, że z młodym trochę o to chodziło, zresztą w książce niby też; ale… na litość boską, nadal mamy do czynienia z trzydziestolatkiem! A aktor, który gra Leszka Czyńskiego – Ignacy Liss – wygląda jak gimnazjalista i zachowuje się w ten sposób. Tymczasem w powieści starając się o rękę Marysi odznaczył się sporą inteligencją, knując niezły plan przekabacenia rodziców pracą w fabryce XD. Sorry za spojler, ale pewnie albo już czytaliście „Znachora”, albo potrzebujecie zachęty do tej pięknej literatury. Więc tak, miejcie inteligencję Czyńskiego jako zachętę do sięgnięcia po tę powieść. Ale ja nie o Leszku chciałam opowiedzieć. Otóż, Leszek – jak każdy z nas zresztą – ma rodziców. Bogatych, z fabryką i w ogóle. I uważam, że cholernie skrzywdzono postać, jaką jest Eleonora Czyńska (Izabela Kuna). Ja rozumiem, że w poprzednich adaptacjach również to wybrzmiewało, jej zimny charakter. Wątek z pieniędzmi dla Marysi (żeby rzuciła Leszka) był w którejś wersji, o ile pamiętam, ale to nieważne. Bo tak, Czyńska wymyśliła, by nie mówić młodemu, że Marysia żyje. Ale… to, co zrobił Dołęga-Mostowicz ze sceną godzenia się rodzice-Leszek, to jest bardzo wzruszająca scena. Taka, że się popłakałam. Serio.
A tymczasem w filmie mamy kobietę-buca i bardzo słabego ojca, który sprawia wrażenie, jakby oddawał rządzenie życiem swojej żonie. To jest tak płytkie, że aż niesmaczne.
Wielu recenzentów będzie się zachwycać nową adaptacją Netflixa. Pytanie tylko, czy znają oryginał. Bo jeśli nie – to nie jestem zdziwiona. Jeśli zaś tak, to jestem zdziwiona, że tak dobrze ocenili nową adaptację. Wszak młodzi to nie idioci, fantastykę i to bardzo skomplikowaną też potrafią czytać. Więc jeśli „Znachora” – głęboką, piękną historię – trzeba było w tendencyjny sposób uwspółcześnić, to przyszłość inteligencji naszego społeczeństwa nie rysuje się za dobrze.
Tekst powstał ok. godziny 14:00, gdy znaczna większość seriali tureckich na CDA.pl (nie w ramach premium) była niedostępna. Obecnie produkcje te można spokojnie oglądać.
Jestem wkurwiona.
Chciałam napisać tekst – uszczypliwy, niemiły – na fanpeju. Jednak pomyślałam sobie: to niebezpieczne. Dla innych. W końcu NIKT NIE POPIERA PIRACTWA, PRAWDA? PRAWDA?!
„Chcesz piracić?” – pod spodem loga pindyliona VOD. Pod tym mężczyzna, a na nim napis: „Ponieważ w ten sposób powstaje piractwo”.
Dziś już chyba wszyscy zauważyli jeden problem – że mamy za dużą ilość VOD. Nawet na rynku polskim: HBO, Skyshowmax, Netflix, Apple+, Amazon, Disney… Pewnie dałoby się wymienić jeszcze więcej, ale nie mam ochoty. Zresztą – nie tym tematem w tym tekście chcę się zająć. Ludziom wydaje się, że piractwo jest tylko z tego powodu, ale to nieprawda.
Czasami piractwo jest kamieniem milowym w dostępie do kultury.
I tak niestety, albo stety było zawsze. Widzieliśmy to w latach 90′, kiedy nie brakowało jeszcze dobrych i dużych dystrybutorów. A tu trza się zaamerykanizować, poznać Zachód, więc wszyscy walili na ryneczki, gdzie od groma sprzedawano pirackich płyt… a nie, czekaj, to były kasety. I póki internetu nie było i nie nastał 1994 rok, to wszystko jakoś funkcjonowało. Potem to zdjęto – bo Polska doczekała się konkretnej ustawy o prawach autorskich, która wbijała nóż w plecy piratom.
Nie mniej – piraci wtedy zapewnili dostęp do wszelkiej maści kultury, poczynając od amerykańskiej, a kończąc na japońskiej. Tłumaczenia były obcesowe, wprost i może nie zawsze poprawne, ale za to „Nikita” to było coś, co warto było obczaić, ponieważ nie wyobrażam sobie, by słownictwo było łagodniejsze (co ma teraz często miejsce w telewizjach).
Ach – słodkie telewizje. Właśnie one się rozwinęły i zaczęły masowo puszczać amerykańskie głównie seriale. Czasem też meksykańskie, brazylijskie, ogólnie takie z Ameryki Południowej. Wyśmiewano się z babć albo z młodzieży, które to oglądały „Zbuntowanego Anioła” z Natalią Oreiro. Właśnie, pamięta to ktoś?
Jednakże ludzie zauważyli, że tak naprawdę mamy dostęp ograniczony. Piractwo więc dalej się rozwijało – a to przez torrenty, które dawały dostęp do nowych filmów, a to przez strony typu kreskowki.pl, które dawały dostęp do kreskówek, które… no właśnie.
Część z nich faktycznie była dostępna w TV – wiadomo, w TV pory se nie wybierasz, musisz czekać. Ale część z nich była taka, że nigdzie indziej jej nie było. A to stare kreskówki, których już nie było na RTL7 (bo to np. zmieniło właściciela), albo kiedyś leciały, dawno temu, na TVP2. Na przykład – „Gumisie”. Tak, TERAZ są dostępne na Disney+. Ale wtedy? Nope. A że licencja Disneyowska, to także nie było szans, by na VOD państwowej telewizji je zobaczyć. Żeby pokazać swoim dzieciom, co się oglądało za dzieciaka, trzeba było się wbić albo na dziwne strony, albo na torrenty.
(Obecnie stare seriale również możesz zobaczyć tylko dzięki pirackim wersjom. Nie wszystkie, bo np. „Renegata” nigdzie nie obczaisz – no chyba że kupisz sprzęt do kaset wideo i kasety z tym serialem).
Stąd na przykład popularność serwisu Pirate Bay. Czy jakoś tak – dawno tam nie wchodziłam, ale ludzie dzięki temu serwisowi uzyskiwali dostęp także do azjatyckich horrorów i anime. Przez to ta społeczność mogła się rozwijać w Polsce i rzecz stawała się coraz popularniejsza.
Zauważyły to liczne VOD’y, które nagle wyrosły jak grzyby po deszczu. Na przykład taki Netflix zwłaszcza za granicą zaczął publikować dużo, bardzo dużo anime i k-dram. No właśnie. W Polsce nadal jest to mało, właściwie to… Polak ma się cieszyć głównie z oferty Ghibli oraz jakiś słabiutkich, bo słabiutkich dramek.
A mało tego, że słabiutkich – to jeszcze głównie produkowanych przez Netflixa. Pozostałe produkcje nie istnieją. I tak jest dla wszystkich VOD. Skupiamy się na tym, co sami produkujemy.
W tym momencie muszę bardzo pochwalić Skyshowtime – mimo że nie zamieszcza k-dram, ale ma jasną politykę. Skupiamy się na kinie europejskim, którego z zasady nie uświadczymy na większości VOD. Dobra – uświadczymy na Netflixie, ale znowu: będą to ich produkcje, dostępne w krajach-ojczyznach. Czyli takiego „Pana Samochodzika i Templariuszy” uświadczymy mieszkając w Polsce, ale przeprowadzając się na serwery argentyńskie już niekoniecznie, bo będą inne propozycje. Tymczasem Skyshowtime stara się, by produkcje z Węgier, z Polski, z Niemiec, itd. były dostępne dla wszystkich. I choć są produkowane bezpośrednio dla tego VOD, są oznaczone pewnym ryzykiem w stylu „znowu zaamerykanizowane”, to jednak oglądając „Ruxx” dostrzegasz pewne typowe dla tamtej społeczności rzeczy.
No dobrze – mamy k-dramy. Nie wszystkie są dostępne na rynku polskim. Co należy zrobić? Oczywiście – tłumaczyć! Tu całe na biało wchodzi DramaQueen. Zaczęli od publikowania na portalach typu cda.pl, cośtam.ru i podobnych. Użytkowników jednak nie obchodziło to, że puszczając stronę wywala im się pindylion reklam, a rzeczy głównie mają bardzo profesjonalne napisy. Oni po prostu chcieli zobaczyć kolejną chińską produkcję, kolejny tajski romans. No właśnie – bo społeczność ta nie lubi się ograniczać do jednego kraju. Zresztą, to widać po jednym z festiwali azjatyckich, jakie odbywają się w Polsce – Pięć Smaków. Tak się rozrosło, że w pewnym momencie musieli zrobić wersję on-line (uroki plandemii), dzięki czemu dotarli do znacznie większej ilości osób, niż zwykle. Krytycy filmowi zaczęli się specjalizować w tym zakresie.
Czy to wszystko byłoby, gdyby nie dostęp do pirackich wersji filmów, których nigdzie nie ma?
Oczywiście, że nie – bo jak inaczej zobaczyć inne kultury, kiedy nigdzie ich nie ma?
Nie promuję piractwa – ja po prostu zadaję trudne pytania.
Gdy Turcja wyprodukowała „Wspaniałe Stulecie” nagle się okazało, że Turcja produkuje wspaniałe rzeczy i trzeba tam zainwestować pieniądze. Netflix chyba pierwszy to zajarzył, natomiast Disney+ nie zdążył, bo właśnie oświadczył, że ogranicza wszelkie inwestycje poza USA. Tak czy inaczej, doczekaliśmy się parę tureckich seriali na VOD – tutaj głównymi bohaterami jest cda.pl, Netflix, jakaś platforma dedykowana tylko Turcji… ale no właśnie.
Płać za dostęp, a przecież w Turcji produkuje się na potęgę seriale. Co prawda, jest to rynek obarczony pewnym ryzykiem cenzury, ale to znowu inny temat. Tak czy siak, sporo fanów Turcja zebrała, porobiły się na fejsie liczne grupy i chcemy więcej.
Więc zaczęli tłumaczyć.
Tymczasem społeczność od produkcji azjatyckich zauważyła pewien nieprzyjemny problem. Otóż – ich prace były często gęsto kasowane, a dziwne serwisy nierzadko sprawiały więcej problemów, niż to warte. Co zatem zrobiono? Otóż, DramaQueen postanowiła zainwestować we własny odtwarzacz. To oznacza, że nie muszą już uciekać się do dziwnych serwisów i mają względny spokój z cda.pl. Niestety, to wymaga inwestycji, ale z tego, co zauważyłam – społeczność jest chętna wspierać projekt. Dali się namówić na zbieranie dotacji. Trwało to rok, ale przyznajcie – dostęp do azjatyckich produkcji, których nigdzie indziej nie ma to piękna inicjatywa. Sama właśnie wsparłam projekt :).
Jednak Turcja chce być w Europie. Znaczy – ma swoją własną społeczność, dedykowaną tylko tureckim sprawom. I OK. Niech się dzieje, skoro tam produkcje rosną jak na grzybach i jest w czym wybierać, to właściwie nic, tylko tłumaczyć i oglądać.
Mało tego – dzięki tłumaczom miałam okazję obejrzeć dwa odcinki wspaniałego serialu historycznego o Rumim. To było tak głębokie i tak piękne, tak trudne miejscami do ogarnięcia. Ale ten serial podbił moje serduszko i czekałam na trzeci odcinek. Nie obchodził mnie czas oczekiwania – ja po prostu chciałam ciąg dalszy. I szykowałam się do obejrzenia psychologicznych seriali.
Jednak na dzień 29.06.2023 nie jest mi dane zaznać tej przyjemności, ponieważ serwis cda.pl usunął wszystkie widea z kont fanów tureckiego kina. I nie byłoby w tym nic kontrowersyjnego, gdyby nie pewien szczegół. Te konta były prywatne. Oznacza to, że oglądać mogły tylko te osoby, które dostawały link. Mało tego – admini pilnowali bardzo, by linki nie przedostawały się dalej, poza grupę. Prawda jest jednak taka, że kto chciał bardzo, bardzo obejrzeć, ten znalazł dostęp. No, ale teraz tak. Konto prywatne oznacza, że wstawiasz tam co chceta – np. filmy. I niestety, ale wraz z zawartością tureckich filmów właścicielce konta zniknęły również inne filmy, także takie stricte blogowe. Czyste chamstwo, prawda? Jestem ciekawa, czy skasowano wszystko od razu „bo widać na pierwszy rzut”, czy zrobił to algorytm. Tak czy siak, mieszać się w prywatne konto to nie ten teges. I jeszcze jedna rzecz – tutaj wchodzimy powoli w prawo autorskie. Udostępniać coś można swoim znajomym, to nic złego. No i właśnie, prywatne konto udostępniało na grupie, pytanie, czy miałoby szansę wygrać w sądzie z taką narracją. W końcu fandomy to często koleżeńskość, bliskość i wzajemne wspieranie się.
Ale adwokatem nie jestem.
Być może inne konta – nie związane z tureckim fandomem – także zostały zaatakowane masową czystką plików. Co ciekawe „Lot smoków” z 1982 wydawał się być, ale potem jak chciałam to puścić, to mi urwało i poinformowano, że „plik został skasowany”. Jednak godzinę później patrzę – znów jest.
To trochę zmniejszyło mój gniew na dzielnych usuwaczy z cda.pl.
„Dzielna pani Brisby”, „Ostatni Jednorożec”, „Lot smoków” i inne animacje to naprawdę produkcje, których nigdzie, na żadnych legalach nie ma. Z tego też powodu nie zgadzam się na to, by zostały skasowane, bo to jest ograniczanie dostępu do kultury. Kultury, która chciała coś mądrego przekazać i kultury, która nie jest obarczona tęczą.
Jeśli oglądałeś/aś „Dark Crystal: The Age of Resistance” na Netflixie, to prawdopodobnie brak kontynuacji wciąż Cię boli. I nic dziwnego – bo jest to jedno z najpiękniejszych dzieł kinematografii, w dodatku obsypane licznymi nagrodami oraz uznaniem zarówno widzów, jak i krytyków.
Według powszechnej opinii „Dark Crystal: The Age of Resistance” został anulowany przez zbyt wysoki budżet. Z początku firma Henson – często gęsto zajmująca się efektami specjalnymi – chciała zrobić zwyczajny film animowany. Na to Netflix: nie, zrobicie tak, jak oryginał. Z lalkami. Tyle że takie efekty, jakie widzimy w „Dark Crystal: The Age of Resistance” są niezmiernie kosztowne, więc przedstawicielka firmy, Lisa Henson, kazała Netflixowi dodać kolejne zera do budżetu produkcji.
Sęk w tym, że gigant patrzy na ręce twórców – czy budżety i oglądalność idą ze sobą w parze? W przypadku tego projektu chyba coś poszło nie tak. A i tak czekali rok z decyzją na to, czy przedłużyć program, czy nie.
No i widzicie – „Dark Crystal: The Age of Resistance” na Netflixie pojawiło się w 2019. W 2020 przyszła koronkoza i jest przypuszczenie, że niemożliwym byłoby zrealizowanie tak wybitnego, pięknego projektu przestrzegając restrykcji koronkowych. Tak, pamiętajmy, branża filmowa starała się ich przestrzegać, ale to inny temat. Nie mniej, jeśli plandemia miała wpływ na los „Dark Crystal: The Age of Resistance”, to nie jest to jedyny serial, który znajdzie się w tej przykrej grupie.
Przyjrzyjmy się jednak kosztom produkcji, bo to może dać odpowiedź „czy na pewno poszło o budżet”.
Oprócz wybitnych głosów podkładających pod lalki, trzeba było jeszcze wielu osób, które te lalki by zaanimowały. Javier Grillo-Marxuach – producent serialu – stwierdził, że produkcja „Dark Crystal: The Age of Resistance” była jedną z najdłuższych, jeśli chodzi o zdjęcia. I nic dziwnego, w serialu wykorzystano 170 lalek, 75 różnych planów zdjęciowych, przy czym pracowało 83 lalkarzy.
Robi wrażenie?
Sam serial również!
– Cały świat jest bogaty, bo wszystko stworzyliśmy od podstaw – powiedział Louis Leterrier w wywiadzie dla radiotimes.com.
Niestety, w 2020 roku Netflix nie zdecydował się na publikację statystyk względem serialu, więc nie wiemy, o jakich liczbach mówimy.
Ale za to Lisa Henson w sierpniu 2020 zdecydowała się nieco bardziej rozwinąć wypowiedź na temat anulowania serialu. – …obawy związane z COVID-19 są może jeszcze większe, ponieważ mamy tak duże ekipy. To interesujące, ponieważ lubimy mówić, że „Dark Crystal: The Age of Resistance” była największą produkcją kukiełkową w historii. Wygląda delikatnie, wygląda pięknie, ale to niezwykle wielkie przedsięwzięcie. Nie masz pojęcia, oglądając skończony serial, jak duże to było. Aby to tylko ponownie wznowić, to byłoby ogromne zadanie.
Lisa podaje przykład kukły skaczącej z powozu – w wykonaniu aktorskim byłby to zwykły wyczyn kaskaderski, natomiast to nie jest aż tak łatwe, gdy aktorem jest lalka.
Przy pracy nad serialem pracowało ok. 2500 osób, i chociaż zrealizowano dużo projektów, które byłyby wykorzystane w drugim sezonie, na niewiele się to zdało. Według What’s on Netflix, to było jak inwazja nieszczęść na produkcję: – Ostatecznie, z powodu COVID-19, słabych wyników oglądalności według osób z branży, odwołania ze stanowiska osoby odpowiedzialnej za duże wsparcie dla serialu oraz prawdopodobnie wielu innych czynników (głównie finansowych), serial został anulowany.
The Hollywood Reporter w sierpniu 2020 dotarło do informacji, że w Netflixie następuje restrukturyzacja. Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, z czym to się może wiązać. Niestety, w przypadku branży filmowej może się to wiązać z anulowaniem projektów – co obecnie widzimy na przykładzie Marvela, na przykład (stan na 2023 rok). Skutek? Jeden z głównych CEO firmy, Ted Sarandos, zwolnił Cindy Holland, a na jej stanowisko awansował Beli Bajari. No i wypowiedział się na temat serialu: – Dark Crystal: Age of Resistance był kosztownym rozczarowaniem dla platformy streamingowej.
Bo koszta produkcji nie przekładały się na liczbę widowni. Oczywiście – firmy mają prawo myśleć o zyskach i inwestycjach, które im się zwrócą. Restrukturyzacja firmy teoretycznie przyniosła pożądane efekty. Ale za anulowanie „Dark Crystal: The Age of Resistance” odpowiada Bela Bajaria, a jej ruchy były dobrze oceniane przez niektórych pracowników Netflixa. – Prawdziwa siła Netflixa nie tkwi w tym, o czym mówimy [np. Stranger Things]; to The Witche, Money Heist, Dark i cała międzynarodowa zawartość – nie w produkcji kolejnego Ozarka. (…).
The Witcher. W tym tkwi prawdziwa siła Netflixa. Jeśli nie śmiechliście w tym momencie, to serdeczne gratulacje.
Niestety – dla wielu produkcji – opinia społeczności się nie liczy, jeśli chodzi o decyzje w ich sprawie. To z jednej strony nie dziwi; wszak „Dark Crystal: The Age of Resistance” miał naprawdę wysoki budżet i to jest widoczne, choć – nie wiemy, jaki on był. Więc względy finansowe mogą być tu argumentem, ale czyżby? Przecież taka „Velma” od HBO została kompletnie zrugana, a otrzymała kolejny sezon. I to prawdopodobnie dlatego, że jest pojebana jak stado murzynów LGBT hasających po łące, bo się naćpali LSD. Ale to przecież HBO. Choć… Netflix produkuje „The Witcher”. Serial ma coraz gorsze wyniki, jeden spin-off został uznany za totalną porażkę, ale korpo nie przeszkadza to, żeby robić kolejne jego spin-offy. Zastanówmy się zatem, czy naprawdę chodzi o pieniądze, czy o ideologię? To pytanie wydaje się być dziwne, ale w „Dark Crystal” nie ma poprawności politycznej. To jest piękna, uduchowiona historia. Natomiast w „The Witcher” mamy kompletne olanie pierwowzoru i Jaskra, który jest biseksualny.
Jak społeczność zareagowała na anulowanie „Dark Crystal”? Cóż – fani tegoż nie byli zaskoczeni, a nawet można powiedzieć, są przyzwyczajeni do takiego stanu rzeczy. Film z 1982 – który był równie kosztowny i niezwykły – również został uznany za klapę, ale wraz z upływem czasu przeszedł do historii kinematografii.
Oto kilka reakcji na wieść o zamknięciu „Dark Crystal: The Age of Resistance”:
Oczywiście fani nie byliby fanami, gdyby nie stworzyli petycji – po trzech latach ma ona 4,749 z zamierzonych 5000 podpisów. Przybywa ich powoli, ale chyba każdy, kto się o niej dowiaduje, daje swój głos. Będę wdzięczna, jeśli i Wy dołożycie się do tego interesu, choć – niestety – prawdopodobnie to nic nie da. Petycja tutaj.
I choć Lisa Henson powiedziała, że firma będzie szukała jakiegoś sposobu na kontynuację produkcji, to… na razie nie słychać o tym, by ta miała ją mieć. A nawet jeśli stanie się to w postaci książek czy komiksów, to dla polskiego odbiorcy prawdopodobnie te rzeczy nie będą łatwo dostępne. Tak czy inaczej, po tak długim czasie nadal jest mi niezmiernie przykro, że Netflix anulował „Dark Crystal: The Age of Resistance”. I to tym bardziej przykro, gdy widzi się, jakie gówna są wspierane przez korpo.
Jeśli włączysz dowolny odcinek – nawet pierwszy – poczujesz… to coś. Wolność. Przyjemność. Coś takiego, że przyjemnie jest oglądać „Farscape”. To produkcja australijsko-amerykańska, większość aktorów do dziś jest na chodzie.
Opowiada o naukowcu-astronaucie, który chce zbadać, czy jego teoria ma sens. Ogólnie chodzi o to, że jak masz pewne ustawienia w pojeździe, to możesz wpaść na taką szybkość, że przemieszczasz się po kosmosie, latając se swobodnie. Niestety, w trakcie nasz bohater trafia na kulę energetyczną, przez co zostaje przeniesiony chuj wie gdzie, na dodatek trafia prosto w kosmiczną bitwę.
Serial miał mieć pięć sezonów – powstały cztery i dwa specjalne odcinki, dokręcone zresztą po latach. Nic – naprawdę nic – nie wskazywało na to, że „Farscape” zostanie anulowany. Jeszcze w trakcie czwartego sezonu stacja cieszyła się, że produkcja ma wysoki stopień oglądalności. A jednak, gdy tworzyli finałowy odcinek przyszli do nich ludzie z wiadomością „serial anulowany”. CAŁA EKIPA – włącznie z kostiumografami – płakała.
Co się stało?
Rockne O’Bannon – osoba producencka od serialu – powiedział, że firma produkcyjna, The Henson Company została sprzedana Niemcom. Tym nie zależało na sztuce – tylko na tym, by słupki w tabelkach były przyjemne, nie wykazywały żadnych wielkich strat. A „Farscape” niestety wymagał pieniędzy choćby i na samą charakteryzację przez dużą ilość różnorodnych kosmicznych ras. Sci-fi – stacja, dla której serial produkowano – starała się jak mogła, by wywalczyć kontynuację serialu. Najpierw chcieli kupić licencję – ale ta chyba wymagała zbyt dużo zachodu i papierkowego, i finansowego. Potem stacja chciała inaczej do tego podejść, ale było już za późno. „Nie bądźmy zbyt pochopni” – powiedziała, ale Niemcy stwierdzili: NIE. Anulujemy serial!
Oczywiście, to nie jest cała historia, bo niemieccy właściciele – czytaj prezesi – nawet nie zdawali sobie sprawy, że coś takiego, jak „Farscape” istnieje. Stacja w Niemczech przodowała w produkcjach dla dzieci, na przykład wprowadzając na tamtejszy rynek… Pokemona. Tak, też myśleliście, że to RTL2 wprowadziło? Anyway, niemiecki właściciel był pełen optymizmu i postanowił zainwestować w dwie rzeczy. Pierwsza – to Formuła 1, ale żeby to zrobić, to trzeba wejść na giełdę. Więc druga – to właśnie giełda. I tu zaczynają się jaja, ponieważ zakupy firmy poważnie ją zadłużyły, więc nie mogli oni pooddawać obiecanych pieniędzy. W związku z tym firma znana nam jako Henson znowu miała być sprzedana z powrotem do starej rodziny, ale… wtedy zdecydowanie było już za późno na ratunek dla serialu.
Jednak wściekli fani mają dodatkową teorię – choć mniej prawdopodobną. Otóż, SciFi emitowało „Farscape” o godzinie 21. Przed leciał „Stargate”. W pewnym momencie kolejność została odwrócona, co oczywiście zakłóciło nieco spokój widzom, ale dobra, „Farscape” nagle miało mniejsze oceny (z 2 do 1.8). Mało tego, czasami zamiast nowych odcinków puszczali stare, a to też nie wspierało produkcji.
Nie jest to zapewne jedyna teoria spiskowa, nie mniej – zapewne nigdy nie przestaną być one na czasie. Czasem powód prozaiczny – autor artykułu na temat problemów firmy produkcyjnej ma podpis jako np. SBS, zamiast Stanisław Boh Sędziszewski, taki przykład z dupy tu podałam, ale wiecie, o co kaman. A przecież, o ile mi wiadomo, podpisy typu SBS są normalną praktyką i ma to nawet nazwę w dziennikarstwie. Zabijcie, ale już nie pamiętam jaką, choć – no właśnie, fanom nie chce się często sprawdzać faktów. A w tym przypadku wystarczyłoby poszukać artykułów na temat wspomnianej niemieckiej awantury. Ale że to ciężka praca, to stwierdzenie „skoro przez to anulowali, to niech dadzą dokumentację awantury” będzie na topie.
Ostatnio głośno się zrobiło o Amazonie, który skasował kilka dobrych produkcji w imię tych blockbusterowych, super znanych i często gęsto głupich. Na przykład, sezon drugi „Carnival Row” – owszem, mieli producenci problem z koronkozą, ale ogólnie i tak produkcję tworzono w Czechach. Czyli koszty były tańsze, niż w USA. Z jednej strony mnie to ucieszyło, bo nie zobaczymy LGBT w tak pięknym, barwnym świecie, a z drugiej… widać, że musieli kończyć na szybko. Sezon był przez to trochę trudny do oglądania, ale jednak się dało. Z kolei „Wspaniała pani Maisel” miała trochę więcej szczęścia, lecz nie uniknęła problemów wynikających z koronkozy. W momencie jednak, gdy Amazon zaczął inwestować w „Pierścienie Władzy” firma zdecydowała również, że piąty sezon będzie ostatnim. To trochę zepsuło plany scenarzystów, musieli lekko pewne wątki skrócić, inne wywalić, ale mimo wszystko – mieli za sobą cztery dobre sezony. W dodatku ostatni odcinek czwartej serii kończy się tak, że piąty aż się prosił o bycie ostatnim. Cóż – dla widza nic się nie stało, ale gdy przeczytał, że tak dobre seriale zostały usunięte, bo Amazon wolał ładować pieniądze w paździerze, to mógł się zdziwić i wkurzyć. No bo jak to? To za co on płaci?
Tymczasem nie jest tajemnicą, że streaming staje się drugą kablówką, tylko mniej wygodną i trochę może bardziej wkurzającą. Tak czy inaczej, problemy, które teraz dotykają VODy nie są niczym nowym.
Na przykład – kasowanie seriali jest stare jak świat. I to kasowanie nie z powodu słabej oglądalności, a z innych. Na przykład, Straczynski – możecie go kojarzyć z Sense8 – chciał stworzyć wspaniały serial, „Krucjatę”. I nawet powstał prolog, i nawet powstał sezon. No, ale pojawił się pewien problem.
Producenci.
Straczynski jako scenarzysta ma osiągnięcia – wystarczy wejść na jego fanpeja, by się o tym przekonać.
Myślę jednak, że jego największym osiągnięciem jest „Babilon 5” i to widać. To świat, który zebrał tysiące fanów na całym świecie i nie bez przyczyny – po prostu zawiera niesamowite rzeczy w treści. Jasne, wiele dziś nie można wymagać od efektów specjalnych wykonanych w latach 1993-1998, nie mniej: i tak jak na tamte czasy robiły wrażenie. Co więcej, muzyka jest wciąż niesamowita, a problemy, z którymi mają do czynienia bohaterowie są ludzkie.
Po zakończeniu serii było kilka prób spin-offów – stąd filmy, które mają jakiś pomysł, ale praktycznie zostały bez kontynuacji. „Alarm dla Ziemi” jest oceniany jako jeden z lepszych, no i doczekał się kontynuacji w postaci jednego sezonu „Krucjaty”. Awantura w tym serialu polega na tym, że Ziemię zaatakowali Drakhowie – rasa, która ewidentnie lubi rozjebywać inne rasy. Na skutek tego powietrze na Ziemi zostało zatrute, przez co wystąpiła wielka zaraza i Ziemia znalazła się w kwarantannie. Ale żeby nie było tak koszmarnie: naukowcy i inne mądre głowy mają 5 lat na wynalezienie szczepionki, odtrutki. W tym celu misja badawcza udaje się w kosmos, by znaleźć coś, co jednak uratuje ojczystą planetę.
I powiem tak.
Chyba popełniłam błąd, czytając najpierw o serialu. Powód jest piekielnie prosty: czuję, że Straczynski chciał inną historię. Ale z butami do historii weszli producenci i kazali mu dodać nie tylko więcej akcji (to pół biedy), ale również seksu i parę głupot.
Straczynski zrobił tak, jak większość jego protagonistów. Otóż, powiedział producentom: „spierdalajcie”. Dlatego z historii, która była planowana na 5 sezonów, został tylko film i trzynaście odcinków.
Wiecie – ja uważam, że dobrze zrobił. Świat Babilonu 5 nie jest światem, w którym rozpusta i głupota są na porządku dziennym. To uniwersum jest pełne duchowości, niepoprawności politycznej i czegoś takiego, że energie są szanowane. Innymi słowy, sytuacja, w której jedna z bohaterek pieprzy się z kim popadnie w uniwersum Straczynskiego nigdy by nie zaszła.
Niestety, albo stety: prawa do Babilonu 5 ma Warner Bros. Więc może poza jednym filmem (który chyba jest przygotowywany), Straczynski nie bardzo może rozwinąć to uniwersum. I wcale bym się nie zdziwiła, gdyby WB nie chciało, by było rozwijane.
Dlaczego? Odpowiedź prosta – obejrzyjcie „Babilon 5”, a zrozumiecie.
Ostatecznie „Krucjatę” można obczaić w wersji książkowej, w trzech tomach i są to wersje scenariuszy takie, jakie miały być, gdyby WB pozwolił Straczynskiemu robić, co chceta.
W międzyczasie, jak pracowano nad „Krucjatą”, telewizja miała inny projekt SF, który stawał się hitem. Mowa o „Farscape”, znanego w Polsce jako „Ucieczkę w kosmos” i emitowanego przez POLSAT. Dlatego też nikt się nie martwił buntem Straczynskiego. On sam też nie – bo miał pindylion innych propozycji współprac.
W momencie więc, w którym stacja miała rozdany już budżet na rok, „Krucjata” przyciągała głównie fanów „Babilonu 5”, a Straczynski nie chciał robić głupot w swoim uniwersum, rzecz po prostu anulowano, zostawiając sprawę niedokończoną.
– skomentował moje rozważania jeden z fanów Babilonu 5. Tak, teraz już wiem, dlaczego tyle lat po skończeniu serii – 1997 – ludzie wciąż i wciąż się nią zachwycają. I łakną nowych rzeczy. I mimo że oglądali już, to wciąż do Babilonu 5 wracają. A ja nie wiem, co powiedzieć. Zwyczajna recenzja nie wchodzi w grę.
Sezon 1
Zaczyna się normalnie – jest sobie stacja, są sobie przygody, jest ekipa, a my wlepiamy ślepia, by poznać ich losy. Kiedy wszystko się zaczyna, w naszym uniwersum jest rok 1993. W ich – 2167/8, już nie pamiętam. Ale to nie ma wielkiego znaczenia, bo widz wchodzi w przyszłość, gdzie istnieje sobie stacja, która ma na celu zjednoczyć całą galaktykę, by mogła ona funkcjonować pokojowo. To takie marzenie ludzkości po wyniszczającej wojnie ziemsko-minbarskiej.
Poznajemy Sinclaira, poznajemy Ivanową, Garibaldiego i parę jeszcze innych postaci, które mniej lub bardziej wpiszą się w historię Babilonu 5. Początkowo nie lubiłam kapitana – Sinclaira właśnie – bo wydawał mi się taki miałki, papierowy, bez charakteru, idealny. Męska Mary Sue. Dopiero jego odejście sprawiło, że Sinclair stał się czymś ciekawszym. Ale pierwszy sezon ma wady swoich czasów. Odcinek – przygoda, i tyle. Co prawda Straczynskiemu zależało na tym, by widz jednocześnie wiedział, o co chodzi, i jednocześnie miał do czynienia z grubszą historią, łączącą wszystkie odcinki w jedną całość. Sezon pierwszy więc to taki rodzaj przewodnika, który wprowadza nas do nieznanego przecież świata science fiction. Poznajemy otoczenie, rasy, a nawet potencjalnych nieprzyjaciół. Tworzy się lekka atmosfera niepokoju. I z perspektywy czasu widać, jak przemiana jednej z Minbari w półczłowieka, w półminbarkę była udanym pomysłem. Jestem ciekawa, na ile to początkowe zamierzenie, a na ile improwizacja, bo aktorka poprosiła o zmianę ubrania, gdyż to co miała wokół głowy robiło jej trochę problemów z włosami. Ale z tego, co wiem, to Straczynski od początku zamierzał mieć nagranych pięć sezonów i był przygotowany na niemal każdą opcję „jeśli aktor zechce zrezygnować”.
Można nie doceniać sezonu pierwszego, bo wydaje się on taki… nijaki? Ale w 1993 efekty specjalne, które oni wtedy zaprezentowali to była jakaś bomba. I to widać. Poza tym, serial od początku ma doskonałą muzykę. Robi to taką robotę, że naprawdę – bez niej serial nie byłby tym, czym jest dziś. Po prostu zachwyca, a ja kilkukrotnie słuchałam w kółko openingu sezonu 4.
No i to, co pokazuje nam serial zaraz na początku to nie tylko różnorodność rasowa, ale również i duchowość. Tak, można się doczepić, że rasa Minbari to taka ezoteryczna stajnia – jedni się dopatrzą w ich symbolice masonów, inni powiedzą, że „ooo, buddyści”, ale sprawa nie jest taka prosta. Minbari z jednej strony jest bardzo uduchowioną rasą, a z drugiej – bardzo niebezpieczną. I wreszcie: WSZYSTKIE RASY mają duchowość! I to widać pięknie, gdy się ogląda wszystkie sezony. Tak, nawet takie głupie (?) Centauri nie jest pozbawione duchowości.
Sezon 2
Akcja zaczyna się rozkręcać, ale w tej chwili pamiętam tylko tyle, że od połowy drugiego sezonu to jest jazda bez trzymanki. Serial po prostu układa wszystkie klocki pod to, by w trzecim i czwartym sezonie wybuchnąć i to w sposób spektakularny. Ale ogólnie – dobrze się to ogląda, bo dużo się dzieje.
Sezon 3 i 4
Jeżeli chcecie zobaczyć niesamowite bitwy w kosmosie, to włączcie te sezony. Prawdopodobnie z seriali z tamtego czasu nie zobaczycie lepszych bitew. Dorównywać może już tylko „Battlestar Galactica”, a i tak widać, że nie byłoby „Battlestar Galactica”, gdyby nie Babilon 5. Nie mogłam się oderwać. Coś niesamowitego.
Sezon 5
Sezon piąty jest krytykowany – ale postawmy sobie sprawę jasno: jeśli tak ma wyglądać słabszy sezon, to życzę wszystkim serialom, by miały tak słabe sezony!
I z jednej strony – wszystkie wojny się skończyły, więc o czym tu opowiadać? Ale stacja Babilon 5 jest, wciąż jest w kosmosie, między gwiazdami i czeka na gości. A sojusz międzyplanetarny to jeszcze malutkie dziecko, któremu trzeba pomóc, przejść przez pierwsze przeciwności. I mamy tu taki trochę powrót do trybu „jeden odcinek, jedna przygoda”, ale to nie przeszkadza. Chcemy zobaczyć dalsze losy bohaterów.
To, co zrobiono z Londo Mollarim było wybitne. 16 odcinek był wybitny. A opowieść o Lennierze… och, to było coś.
Ten sezon bardzo mocno pokazuje duchowość. Niektóre z treści są tak głębokie, że och. Oczywiście, zawiera mroczniejsze warstwy, ale bardziej pod kątem czarnego humoru. I tragedii greckiej.
W ogóle dużo tu poczucia humoru i to jest bardzo dobre rozwiązanie, bo trochę schodzi z widza to napięcie, które wytworzyło się w poprzednich sezonach.
Trzeba też pamiętać o kilku rzeczach. Ostatni odcinek serialu miał iść w sezonie czwartym, ale w ostatniej chwili stacja zdecydowała się na sezon piąty. I chwała im za to, bo historia godnie się skończyła.
Warto też pamiętać, że mimo wszystko były wąty między Straczynskim (scenarzystą), a producentami o budżet. Za dużo szło na serial, co dziś wydaje się śmieszne. Jak to za dużo? Przecież seriale są dotowane jak filmy pełnometrażowe! Ano, właśnie – takie to były czasy.
Dodatkowo, jakiś geniusz z firmy sprzątającej wyrzucił projekt piątego sezonu, bo myślał, że już niepotrzebny. Straczynski więc musiał niejako od nowa go pisać, odtwarzać. Stąd może się brać kilka niedoróbek, nieścisłości, ale okej, to jest okej. Nic nie jest doskonałe.
I ja nie wiem.
Ostatni odcinek był tak ckliwy, jechał na takich znanych wszystkim kliszach, a i tak płakałam. I po seansie czułam w sobie autentyczną ciszę. Jakby już nic nie było do opowiedzenia, jakby cisza znaczyła, jak bardzo zajebisty jest to serial.
I… chyba dam sobie odsapnąć jeszcze chwilę, no i stworzę dwa teksty. Z grubymi spojlerami.
I nie będę się rozdrabniać na treści duchowe – ponieważ niemal każdy odcinek ma je. I poczucie humoru także, bo twórcy potrafią się nabijać z duchowości.
To było piękne przeżycie. Chciałabym przejść przez nie jeszcze raz, ale to niemożliwe. Po prostu, kto pierwszy raz wejdzie na pokład Babilonu 5, ten już na zawsze się z nim łączy. Bo jest taki niesamowity.
Dziękuję.
I za to, że przeczytałeś/aś ten tekst, i dziękuję dla twórców – bo bez nich ta historia byłaby niczym.
Kiedy włączasz pilot serialu „Babylon 5” dostajesz coś, co obecnie bliskie jest kinie klasy C. Niestety, fabularnie nie jest za ciekawie, ale przynajmniej poznajemy środowisko. A tu już jest lepiej.
Babylon 5 to stacja kosmiczna, na której wszystkie rasy świata mogą ze sobą współpracować w różnych konfiguracjach. Celem tego projektu był światowy pokój, ponieważ ostatnia wojna wszystkich – a właściwie wszystkie pięć federacji – wykończyła i to ostro.
Przyznajcie, idea zacna, ale poważne science fiction, jakim jest Babylon 5 to nie naiwna bajeczka dla dzieci. Dlatego nie zawsze jest bezpiecznie, a im dalej w głąb serii, tym bardziej konflikty, interesy poszczególnych ras się uwidaczniają.
Pierwszy sezon jest prowadzony standardowo – jeden epizod, jeden motyw. W akcji obserwujemy kilka postaci i muszę przyznać, że najbardziej papierową z nich był komendant Sinclair. Co prawda, ten ma ciekawą historię, ale już z osobowością coś nie wyszło. Tak czy inaczej, znacznie lepsze charaktery mają Garibaldi – szef ochrony – i porucznik, która pilnuje sterowni, Ivanowa. Tak, tak, tak! Nazwisko nieprzypadkowe, ponieważ jest ona Rosjanką i bardzo podkreśla cechy tychże, na przykład: „kiedy mamy zrobić coś głupiego, uświadamiamy sobie, dlaczego tego nie robić”. Im późniejsze odcinki, tym humor jest lepszy, a humorystyczny wątek dotyczy głównie rasy Centauri.
Mam wrażenie, że jest tu założenie, iż wszystkie rasy posiadają duchowość. Brzmi jak oczywista oczywistość, ale jednak trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: wszyscy oni potrafią być bardzo brutalni w razie potrzeby, a w przypadku niektórych historia jest historią podboju wszechświata.
Serial posiada rewelacyjną muzykę i efekty specjalne – ale o nich opowiem w osobnym tekście. Przez swoje lata był nagradzany, lecz niestety, trochę Star Trek prześcignął popularnością. Zresztą, temat Star Treka również jest tematem na oddzielny wpis, bo łączy się to z pewnym skandalem.
Oficjalnie oświadczam, że jestem fanką Babylonu 5.
Drugi sezon zaczęłam niefortunnie, bo od drugiego odcinka, ale był tak ciekawy, że postanowiłam nie wracać do pierwszego.
Minbari to rasa obcych. Oni są specyficzni, ponieważ przedstawiają sobą nie tylko bardzo zaawansowaną technologię, przewyższającą wszystkich o kilka tysięcy lat rozwoju, ale także i bardzo wysoką świadomość. Jak się teraz to ogląda, to to widać.
Minbari prowadziło z Ziemianami wojnę i wygrywało, ale w pewnym momencie poddało się. Wszystko przez Sincaira i to jest naprawdę skomplikowana kwestia, która nie jest wyjaśniona w pierwszym sezonie, dlatego na razie będę o niej milczała.
Dobrze, ponieważ chcę sama odkrywać różne smaczki, przejdę teraz do cytatów.
Taka refleksja mnie nawiedziła: chyba będę musiała na bieżąco pisać, który odcinek jest jaki, ponieważ każdy sezon liczy sobie ok. 22 odcinki. Przyznajcie, to sporo. Nie mniej: odcinek 21 pierwszego sezonu jest chyba najlepszy. Poniżej spojlery, więc jeśli macie zamiar nadrobić serial, to możecie już wyłączyć stronę.
Są tu trzy wątki, a każdy z nich jest dobry. Jeden to sprawa humorystyczna, drugi natomiast to wątek znachorki, która nielegalnie leczy na stacji. I wiecie, co? Zagryzałam opuszki palców w oczekiwaniu na finał tej sprawy: czy będzie tu zwyczajna propaganda lekarzy?
Propaganda czyli – tylko lekarze wiedzą najlepiej.
Okazało się jednak, że nie. Lekarz, który we wcześniejszym odcinku wsławił się zbyt wybujałym ego sprawdził, czy znachorka szkodzi swoim pacjentom. Miał nawet takie założenie: „musimy tylko udowodnić, że choroby pacjentów wracają”. Bo oczywiście – znachorka ich leczyła tak, że ci nie odczuwali żadnych komplikacji chorobowych. Robiła to przez urządzenie obcych.
Okazało się jednak, że znachorka faktycznie i prawdziwie leczy. W tym momencie krzyknęłam jobczo: „yes! yes! yes!”. A potem się okazało, że przez tę maszynę przesyła swoją energię pacjentowi.
Jakby tego było mało, trzeci wątek dotyczy seryjnego mordercy. Jak myślicie, w jaki sposób go przedstawiono? Także znakomicie. Telepatka sprawdziła jego umysł i okazał się on typowym dla pojebanego gościa, który zabija. W sensie, chwalił się swoimi morderstwami i opowiadał, że zabijał niezliczone żywoty. Psychiatria i psychologia w tym momencie dają kciuk w górę, bo stwierdzają, że to jest bardzo prawdopodobna wizja.
Dobrze, idę oglądać dalej, bo umieram z ciekawości.
To debiut reżyserski Eriki Wasserman. Film w swojej ojczyźnie został dobrze przyjęty, Szwedów to śmieszyło, ale… zauważyli, że w filmie zabrakło czegoś jeszcze. – Jedyną wadą w nim jest to, że nigdy nie zapłonął na dobre. Trochę brakowało emocjonalnej głębi w tym szaleństwie – napisał Henric Brandt z sensens.se. Jan Olof-Andersson z „Aftonbladet” zauważa, że to jest jeden z tych filmów, które w 99% tworzyły kobiety. No, ale dobra – Janowie i Henricowie sobie, a ja sobie. Osobiście uważam, że rzeczywiście czegoś bardziej duchowego w tym zabrakło i może chodzić właśnie o tę emocjonalną więź z bohaterami, bo gdy ich poznajemy, to ich nie lubimy. Hana (Katia Winter) jest pracoholiczką, przez co cierpi jej związek i dziecko. Wszystko się wali w najlepsze, aż do spotkania Liv. Ta jej wprost wyjaśnia: „cipka rządzi”. Dosłownie, nie ma tu żadnej dodatkowej symboliki. Ach, no tak: pierwsze ujęcie masturbacji jest z lekka kiczowate, ale z drugiej strony trudno przedstawić to w jakiś taki intymny sposób w filmie, który ma być ciepły i komediowy, no i nie pójść jeszcze w film erotyczny. No i wyszło coś, co warto obejrzeć z córką wchodzącą w wiek dojrzewania. Naprawdę. I to wszystko. Określiłabym „Rok, w którym zaczęłam się masturbować” jako ładny, ale właśnie… ten czynnik, którego zabrakło . Nie mniej, polecam. Linki po szwedzku do źródeł w komentarzu.
Nie wiem, czy ta część „Na noże” jest zabawniejsza od jedynki, bo może mam przesyt komediowy. Z drugiej jednak strony, trzeba przyznać się do tego, że ostatnie 2 wieczory to ostre wciąganie wesołych filmików i zamierzam jeszcze przynajmniej dwa w niedalekim czasie obczaić. Z innej strony sam Rian mówił, że film powinien się bronić jako film, a nie kontynuacja jakiejś serii. Plus twierdził, że w swoich dziełach zamieszcza przemyślenia. I właśnie to stanowi największy atut „Glass onion”. Bo jeśli nie znajdziecie śmiesznotek – ale znajdziecie z pewnością, bo na przykład pierwsze 15 minut może wręcz zabić śmiechem – to znajdziecie ciekawe spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości. Tym razem detektyw Blanc ma do rozszyfrowania zagadkę zabójstwa milionera na greckiej wyspie, a przynajmniej na to się z początku zanosi. Ogromnym plusem – wbrew pozorom, bo jest to szczegół – jest zaznaczenie czasu akcji, czyli nieszczęsny rok 2020. Tak czy inaczej, Rian Johnson dalej doskonale bawi się formułą kryminałów a’la Agatha Christie. I to widać, o rany, jak to widać! Dlatego myślę, że największą frajdę z filmu będą czerpać przede wszyscy jej wielbiciele, fani klasycznych kryminałów. I tak, specjalnie nie powiem, z jakimi jej powieściami ta historia mi się kojarzy, by nie psuć zabawy. Nie mniej, nawet jeśli nie znacie pisarki, to i tak macie do ugrania wspaniałą zabawę. Przede wszystkim dlatego, że bohaterowie są żywi. Tak, to oni robią ten film. Sama zagadka może i jest prosta jak budowa cepa, nie mniej to w jaki sposób reżyser to wszystko rozegrał, to wow. Powiem szczerze, że momentami była mocno widoczna gra świateł, gra tym, co otacza bohaterów. Teren niby mały, ale jakże ciekawy. I znacznie lepiej, niż w jedynce, w „Glass Onion” prezentuje się muzyka. To ja się może i na niej nie znam, ale z pewnością dźwięki zapadają w ucho, są takim naturalnym środowiskiem niektórych scen. Sposób opowiadania tej historii jest zacny, więc każdy, kto lubi kryminały i każdy, kto ma Netflixa może doskonale spędzić wieczór przy tym filmie. Polecam serdecznie .