– Myślę, że to milczenie było gorsze od g.w.ał.tu – powiedział Tom Wingo (Nick Nolte – ta rola jest uznawana za jedną z jego najlepszych, jak nie najlepszą) w „Księciu przypływów”, ekranizacji słynnej powieści Pata Conroya z 1986 roku. Dlaczego słynnej? Bo historia ta weszła na stałe do amerykańskiej kultury, czego przykładem jest kilka nawiązań w znanych serialach. To „The Simpsons” z 1993 roku, to „Rodzina Soprano” z 2004, to „The Office”, to w drugim sezonie „Atlanty” mamy wyraźne do tego nawiązanie i wreszcie także w drugim sezonie „Ted Lasso” znajduje się wspominka o książce. Nic dziwnego – kiedy Pat Conroy wydawał swoją powieść, były lata 80′ XX wieku. A rzecz, którą opisywał mogła wtedy nieźle zaszokować. I być może przeanalizował całą sytuację od A do Z, ponieważ historia ma 568 stron. Niestety – nie czytałam jej, ale po obejrzeniu filmu wnioskuję, że to musi być bardzo zacna historia. Czego – niestety 2 także – możemy nie zauważyć w filmie.
Z opisu wynika, że mamy do czynienia z romansem i dramatem. Na pierwszy rzut oka kojarzy nam się „Nagi instynkt”, bo w końcu bohater, Tom, zaczyna się spotykać z psychiatrą, Susan Lowenstein (Barbra Streisand). Powód niezbyt miły – jego siostra, Sally (Blythe Danner) chciała popełnić samobójstwo. Dzielna lekarka chce odkryć przyczynę, więc przez cały film mamy do czynienia z opowieściami i retrospekcjami Toma.
Przez 1,5 h (film trwa 2h 11 minut włącznie z napisami) nie widziałam w tym obrazie NICZEGO, za co Akademia mogłaby przyznać w SIEDMIU kategoriach nominacje oskarowe. A tak się wydarzyło w 1992 roku. Nie wiem, być może w tamtych czasach pejzaże robiły wrażenie, ale najbardziej robił temat.
I teraz tak: jeśli uważacie, że warto obejrzeć ten film, to pomińcie kolejny akapit. Moim zdaniem NIE WARTO, ale głównie dlatego, że treść, jak i forma mocno się zestarzały do naszych czasów. Ba, nawet jasne, ckliwe kolory w kamerce nie pasują do mrocznej – mimo wszystko – opowieści. Ja rozumiem, że Streisand ma taki styl, nie mniej jednak gotyk byłby tu znacznie milej widziany. A tak?
Przez cały film śledzimy retrospekcje Toma. Widać, że jego rodzina jest lekko pojebana, ale dopiero pod koniec odkrywamy, dlaczego jego siostra chciała popełnić samobójstwo i dlaczego on jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Chodziło o zbiorowy gwałt. Na nich.
Barbra Streisand przez CZTERY LATA zabiegała o swoją wizję artystyczną. Mimo że jest Żydówką, mimo że wcześniej też miała uznane już filmy w Hollywoodzie, to akurat „Książę przypływów” spotykał się z realizacyjną ścianą.
Powodem były pieniądze. A może i płeć? Zdaniem Davida Harrisa ze Spectrum Culture, mężczyźni bezproblemowo dostawali duże hajsy na swoje podobne dzieła. Tymczasem Streisand musiała postawić się wyraźnie wobec tuz Hollywoodu. Ba, nawet o swoją wizję artystyczną musiała walczyć, bo ona chciała zrobić nie tyle romans, co film psychologiczny, prawdziwe studium przypadku.
I – ekhem – jej to nie wychodzi.
To znaczy, trochę wychodzi, ale o tym później. Dla współczesnego widza ważne jest to, że w całej historii widzi tanią psychologię, w dodatku naszpikowaną kulturą lat 80-90′. Na przykład, mężczyzna z trojgiem dzieci i żoną, która go zdradza. Jak myślicie, co dziś by zrobił, gdyby spotkał miłość swego życia? Właśnie – a on tymczasem wraca do swej żony, by oddać hołd swoim kobietom życia. Co? Ale jak to?
Wprawdzie widzimy, że na końcu jedzie drogą do Nowego Jorku, gdzie spotykał się z Barbrą, znaczy z panią psychiatrą, ale… nie wiem, jakoś całość mi się nie wbija w dobrą, smaczną i zdrową kupę.
Jednakże, w 1994 roku Roger Eder – jeden z twórców Criterion Collection – zaryzykował stwierdzenie, że to właśnie Streisand zrobiła krok naprzód dla narracji w Hollywoodzie. Jak napisał: – „Prince of Tides” potwierdził Streisand jako potrójnie niebezpieczną producentkę filmową [reżyseria, aktorstwo, scenariusz], ale – co być może jeszcze istotniejsze – otworzył nowe, ważne obszary dla amerykańskiego mainstreamowego kina, ukazując nowy teren, bardziej wymagający emocjonalnie i moralny krajobraz, niż Hollywood dotychczas eksplorował. Widzowie filmowi, którzy nigdy nie przekroczyliby progu domu kinowego, nagle tłumnie zaczęli przychodzić do kina, by obejrzeć rodzaj filmowego mistrzostwa, zwykle kojarzonego z Wellesem czy Marcelem Carné.
Jak wspomniałam, Streisand walczyła o ten film. Dwie wytwórnie filmowe: CBS i MGM widziały w tym utworze średniobudżetowy, mało inspirujący film, typowy dramat. Ostatecznie „Książę przypływu” dostał 30 milionów, a zarobił – bagatela – 135 milionów dolarów. Prawdopodobnie było to spowodowane tym, że Streisand naprawdę chciała zbudować psychologiczną dramę, co zresztą Conroy, współtwórca filmu, uszanował i nie tylko skrócił historię, ale też bardziej unaocznił psychologiczne wątki. Cóż, dziś one trochę śmiesznie wybrzmiewają, ale w dalszym ciągu moment, gdy Tom wypłakuje się w ramionach Susan, robi wrażenie.
Well…
Powinnam już skończyć pisać o tym filmie. No więc: nie polecam. Spędziłam co prawda miłe dwie godziny, ale dupy nie urwało. Ani zabawne scenki* nie spowodowały, że się uśmiechałam, ani ładne dekoracje nie robiły na mnie wrażenia, ani nic. Oglądając ten film czułam się trochę, jakbym oglądała rozrywkę w TV. Wiem, wiem – może to trochę niesprawiedliwe dla „Księcia przypływów”, ale szczerze? Nie, nie oglądajcie. Poczekajcie na współcześniejszą wersję, bo być może będzie lepsza.
* (moment, kiedy niby nabijają się z bycia Żydówką przez Streisand to tak naprawdę element większej całości, bo tu temat Żydów tak czy inaczej się przewija)