Legenda głosi, że ktoś przy „Małej Syrence II” dobrze się bawił. To tylko legenda, jest w niej odrobina nutki prawdy, ale niestety – to nadal nie wygląda dobrze. Zacznijmy od tego, że 2000 rok – czyli kiedy powstała nasza animacja – to wysyp gównofilmów od Disneya na DVD. Dosłownie każda słynna animacja doczekiwała się sequeli, które ekhem, niekoniecznie chyba przez fanów są uznawane. „Mała Syrenka II: powrót do morza” to efekt właśnie tego zjawiska. Gorzej, że przez tych, co te cosie oglądali, film ten jest uznawany za jeden z lepszych XD.
Jeśli tak, to słabo widzę recenzowanie trzeciej części, bo tak – historia o Ariel to trylogia. Choć może lepiej szybko zapomnieć o kontynuacjach, no może poza serialem, bo wieści głoszą, że ten się przyjemnie oglądało.
Do brzegu.
To był dziwny seans, ponieważ animacja jest… z jednej strony sztampowa: mamy tu odwróconą fabułę. Teraz to córka Ariel, Melody, chce wrócić do morza, bo jej rodzice się wystraszyli siostry Urszuli – Morgany. A że rodzice postanowili trzymać młodą pod kloszem, no to… Melody się buntuje i ucieka do Morgany, by ta powiedziała jej, o co chodzi, dlaczego tak ciągnie ją do wody.
I wiecie, na poziomie koncepcji fabuły ta historia ma duży potencjał. Bo tak: z jednej strony jest to opowieść o korzeniach, z drugiej o rodzicielstwie, a z trzeciej o dojrzewaniu. Problem w tym, że kompletnie się tym nie przejęto i postanowiono zrobić coś na odczepkę. Bo ja ani z bohaterami się nie zaprzyjaźniłam, ani też fabuła mnie nie zainteresowała. Film krótki jednak, to pozwoliłam mu się skończyć, choć jeszcze trochę, a wyłączyłabym. I jeszcze jedno: oglądanie takiej normalności bez LGBTów dzisiaj sprawiło, że czułam lekki powiew świeżości. Trochę WTF, bo raczej film nie jest wart świeczki.
Nie jest to paździerz, ale jeśli masoński symbol czyni scenę sensowniejszą, to jest tu coś nie tak XD.