Większość recenzentów napisze, że nowy „Znachor” jest zaskakująco dobry. I zastanawiam się teraz, z czego to wynika. To, że „każde pokolenie ma swojego Znachora”, jak to stwierdził Onet, czy to, że 99% społeczeństwa zna tylko film Jerzego Hoffmana, a książki nigdy nie czytało?
Na seans zdecydowałam się w środę, nie znając powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. I dla filmu było to zbawienne, ponieważ mogłam wtedy zanurzyć się w pełni w seans.
Mi film płynął. Nie był zły – oglądało mi się go bardzo przyjemnie, ale zwracałam uwagę na kilka dziwnych rzeczy. Na przykład to, że im bliżej końca, tym więcej było cięć. Albo, że całość jest masakrycznie wręcz uwspółcześniona. Dlaczego nie zrobili tego w obecnych czasach, tego nie wiem, a szkoda, bo byłoby z tego więcej pożytku, niż z netflixowej adaptacji. A tak, wiem już – film byłby niepoprawnie polityczny. Wszak musimy pamiętać, że obecnie medycyna akademicka bardzo nie lubi medycyny alternatywnej, a przecież szacunek wobec znachorstwa w takim przypadku jest nie na miejscu.
To, co mi się spodobało w Netflixowej adaptacji to dwie rzeczy. No, może trzy. Pierwsza to muzyka – instrumentalna i ludowa, całkiem nieźle budowały klimacik. Ja takie rzeczy lubię, więc mi tam nie przeszkadzało, ale to kwestia gustu.
Druga zaś to aktorka odgrywająca rolę Zofii (Anna Szymańczyk), ale o niej w tej chwili zrobiło się głośno. Przyznać trzeba jednak, że zwracała uwagę na siebie i chyba ze wszystkich najbardziej lśniła.
Trzecia zaś – rzecz najważniejsza – to próba zachowania szacunku wobec pierwowzorów. Aż dziwnie to może brzmieć, ale mam wrażenie, że twórcy starali się go zachować, rzucając być może oczko do kinomanów, w sensie nawiązań do wersji z 1937 roku.
I na tym plusy się właściwie kończą.
Z filmu zapamiętałam to jedynie, że młody Czyński – w książce dorosły facet, bo trzydziestolatek – wygląda jak gimnazjalista, jest seks, Marysia pracuje w knajpie u Żydów i to z widoczną fizjonomią żydowską (fryzury, ubiór), a na końcu wszyscy się żenią.
Trzeba było mi nowego seansu filmu Netflixowego, na szczęście w tym VODzie jest przyśpieszenie 1,5x i można jeszcze strzałką w lewo robić, z czego skorzystałam z ukontentowaniem.
Ale teraz – po namyśle – stwierdzam, że „Znachor” 2023 nie wytrzymuje egzaminu. Gdyby to była historia, której nie robiono by w ramach uniwersum Znachora, to może filmidło nadawałoby się do czegoś. Ale niestety, to chce być adaptacją powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. I ma czelność chcieć być Znachorem nowego pokolenia, ale czy to źle?
Złe jest to, że 99% odbiorców tego filmu nie będzie chciało wrzucić sobie literackiego „Znachora”. Aczkolwiek mnie ta adaptacja do tego zachęciła ze względu na pisanie recenzji. Porządna zaś powinna być oparta na znajomości książki. I tak, wiem, że sama często piszę bez oparcia się oryginałem, bo chodzi o to, czy film sam się potrafi obronić. Nie mniej jednak, widząc, jak Marysia pracuje w żydowskiej knajpie, poczułam wkurwa. To jest zakamuflowana poprawność polityczna. A przy napisach końcowych widzimy jeszcze to:
Powiedzmy sobie jasno: II RP to była kraina biedą i rasizmem płynąca. Ale nie takim zwyczajnym rasizmem, ponieważ Żydzi, którzy uważali się za Polaków, którzy żyli jak Polacy, którzy kochali ten kraj byli uznawani za Polaków i dobrze żyli. Ortodoksi zaś byli nienawidzeni. I jak myślicie, czy typowa fizjonomia żydowska, typu fryzura i ubiór, i jidysz, była cechą charakterystyczną dla Polaków-Żydów, czy jednak cechą ortodoksów? Oczywiście, mnie tam nie było. Dziwię się tylko, że tu jest takie pomieszanie z poplątaniem. Zresztą, nie tylko w tej materii. Ach – dodam od siebie jeszcze jedną rzecz. Gdy sięgniesz po powieść Dołęgi-Mostowicza w jednym akapicie znajdziesz złośliwą uwagę wobec Żydów. Pytanie więc, czy autor byłby zadowolony z takiego obrotu spraw w kolejnej ekranizacji Znachora. Może by go to nie obchodziło, wszak ostatecznie wyszliśmy na plus w oczach zagranicznych odbiorców. Jak zwykle wychodzimy na buców i rasistów (patrz: „Zielona Granica”, Holland 2023), tak tu wyszliśmy raczej na społeczeństwo, które chętnie ze sobą współpracuje pomimo różnic kulturowych.
I o ile Dołęga-Mostowicz mógł pisać powieści z seksem, tak raczej nie sądzę, by w II RP seks przedślubny był powszechny, tak jak to widzieliśmy na ekranie netflixowej ekranizacji. Ale seks to tam jeszcze pal licho. Ba! Pal licho nazi-feminizm Marysi, która w tej wersji jest jakaś taka pyskata. W ogóle wszystkie baby tu są nazi-feministyczne, a mam wrażenie, że panowie Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski (scenariusz) po prostu nie umieją przedstawiać silnych kobiet bez agresji. Aha, i jeszcze pal licho to, że bohaterowie mówią współczesną polszczyzną, ale są fragmenty, kiedy jednak mówią bardziej literacko. Zupełnie jakby nie mogli się zdecydować na konkret. No, ale przecież to można wybaczyć, wszak chcemy dotrzeć do młodzieży polskiej, prawda?
Ale zdaje się, że nie do wybaczenia jest pewna rzecz, zlekceważenie FUNDAMENTALNEJ DLA HISTORII MYŚLI.
W filmie zaś widzimy wprost sceny, które mówią, że znachorstwo jest ściemą, jest czymś złym. Przykład? Ot – jedna z pierwszych scen, kiedy Wilczur włazi do jakiejś chałupy, gdzie matka modli się za syna, któremu nogi i inne takie się połamały w wypadku. Profesor chamsko przerywa znachorce i każe – to już moje słowo – wypierdalać.
Otóż, czytając powieść Dołęgi-Mostowicza można by się zastanawiać nad tym, czy on jest za, czy przeciw znachorstwu. Czy chce wspierać lekarzy, czy nie. Wiemy bowiem, że w 1936 roku miała miejsce pewna historia, która mogła zainspirować autora do stworzenia „Znachora”. Na pewnej wsi mieszkał sobie lekarz, który… ukrywał to, że skończył studia medyczne. Powód bardzo prosty: ludzie nie chcieli do lekarzy, woleli znachorów, więc opisywanie się jako znachor przysparzało temu panu klientów.
Wiemy również, że Dołęga-Mostowicz wpadł z wizytą do pewnego bardzo znanego znachora, poprzeglądał jego pracownię i pogadał z nim.
A ten, kto czytał powieść wie również, że pisarz – a właściwie narrator – nie wydaje sądów w sprawie znachorstwa. I o ile można się przyczepić do kwestii, że Kosiba daje różne napary, zioła i inne takie typowe dla znachorstwa rzeczy, a jest chirurgiem, o tyle miałam wrażenie, że Dołędze-Mostowiczowi chodziło zupełnie o coś innego, niż podważanie autorytetu tychże. Ba! W jednym zdaniu przyznaje nawet, że zwrócenie się do tajemnych sił może pomóc – i było to zdanie, które wyrażał nie tyle narrator jako narrator, a ludność, która żyła na tych terenach. I uratowanie Marysi z wypadku było właśnie takim dowodem dla niego.
Myślę, że Dołęga-Mostowicz chciał zadać pytanie o jakość medycyny, o etykę lekarzy.
No i właśnie… Gdzie tu, w filmie A.D. 2023 „Znachor” jest zachowana myśl utworu? Jedna z jej podstawowych, jak nie podstawowa. Wszak Dołęga-Mostowicz nikogo – nawet oprawców – nie osądza. On jedynie opisuje ich pogląd na sprawę.
W „Znachorze” Dołęgi-Mostowicza widać niesamowitą siłę historii: nieważne, ile byśmy do niej nie wracali, zawsze znajdujemy coś więcej. Głębię. To jest atut wybitnych powieści czy filmów. Takie rzeczy dają się interpretować na różne sposoby, nawet takie, na które autor nie wpadł. I to jest bardzo dobre, to tylko dowodzi kolorytu historii i na tym między innymi polega sztuka.
Problem w tym, że adaptacja Netflixa sztuką nie jest. W sensie – nie jest niczym wybitnym. Ten film nie posiada żadnej sceny, którą widz chciałby zapisać sobie w sercu. Ja już dwa dni po seansie mam problem z zapamiętaniem o czym w ogóle on był, a przecież wiem dokładnie, co to za opowieść.
Ale podkreślam – ta adaptacja, bardzo luźno zresztą skonstruowana – może się spodobać tym, którzy książki nie tknęli.
Sama reżyseria też nie jest pozbawiona wad. Im bliżej końca, tym bardziej widać, jak ten film został poszatkowany. Ale, fabularnie jest jeszcze jedna rzecz, która mnie gryzie. A mianowicie to, w jaki sposób Marysia stwierdziła, że Antoni Kosiba to jej ojciec. Sorry, ale tu się kupy trochę nie trzyma. Owszem, młodzi myślą nad tym, dlaczego facet tak a tak się zachowuje i czemu zna się tak zajebiście na chirurgii. Nie mniej problem w tym, że nie mają żadnego dowodu, fabuła niezbyt daje mocne sceny, żeby ich wnioski czymś uzasadnić, więc to wygląda trochę jak wyciąganie wniosków przez 13-14-latka na podstawie błahych powodów.
A i jeszcze jest szczegół, który mnie bardzo obecnie przeszkadza. A to głównie dlatego, że znam powieść. I tak, będę to podkreślała aż do bólu, bo jest to niezwykle ważne. Nie znając kontekstu, czyli twórczości Dołęgi-Mostowicza możemy ocenić pozytywnie film. Ale znając… jakże to? No, także że znając „Znachora” literackiego nie jestem w stanie zostawić suchej nitki na nowej adaptacji.
Mamy Czyńskich, tak? Czyńscy są tu przedstawieni jako buce. I nawet młody. Ja rozumiem, że z młodym trochę o to chodziło, zresztą w książce niby też; ale… na litość boską, nadal mamy do czynienia z trzydziestolatkiem! A aktor, który gra Leszka Czyńskiego – Ignacy Liss – wygląda jak gimnazjalista i zachowuje się w ten sposób. Tymczasem w powieści starając się o rękę Marysi odznaczył się sporą inteligencją, knując niezły plan przekabacenia rodziców pracą w fabryce XD. Sorry za spojler, ale pewnie albo już czytaliście „Znachora”, albo potrzebujecie zachęty do tej pięknej literatury. Więc tak, miejcie inteligencję Czyńskiego jako zachętę do sięgnięcia po tę powieść.
Ale ja nie o Leszku chciałam opowiedzieć.
Otóż, Leszek – jak każdy z nas zresztą – ma rodziców. Bogatych, z fabryką i w ogóle.
I uważam, że cholernie skrzywdzono postać, jaką jest Eleonora Czyńska (Izabela Kuna). Ja rozumiem, że w poprzednich adaptacjach również to wybrzmiewało, jej zimny charakter. Wątek z pieniędzmi dla Marysi (żeby rzuciła Leszka) był w którejś wersji, o ile pamiętam, ale to nieważne. Bo tak, Czyńska wymyśliła, by nie mówić młodemu, że Marysia żyje. Ale… to, co zrobił Dołęga-Mostowicz ze sceną godzenia się rodzice-Leszek, to jest bardzo wzruszająca scena. Taka, że się popłakałam. Serio.
A tymczasem w filmie mamy kobietę-buca i bardzo słabego ojca, który sprawia wrażenie, jakby oddawał rządzenie życiem swojej żonie. To jest tak płytkie, że aż niesmaczne.
Wielu recenzentów będzie się zachwycać nową adaptacją Netflixa. Pytanie tylko, czy znają oryginał. Bo jeśli nie – to nie jestem zdziwiona. Jeśli zaś tak, to jestem zdziwiona, że tak dobrze ocenili nową adaptację. Wszak młodzi to nie idioci, fantastykę i to bardzo skomplikowaną też potrafią czytać. Więc jeśli „Znachora” – głęboką, piękną historię – trzeba było w tendencyjny sposób uwspółcześnić, to przyszłość inteligencji naszego społeczeństwa nie rysuje się za dobrze.