Dzień dobereł, postaram się przedzielać akapity znacznikami, ale to nowy nawyk, więc… do rzeczy. „The Fisher” dostał 5 nominacji do Oskarów w 1992 roku: najlepsza muzyka (George Fenton), najlepsze dekoracje (Cindy Carr, Mel Bourne), najlepszy scenariusz (Richard LaGravenese), najlepsza aktorka (Mercedes Ruehl) i najlepszy aktor drugoplanowy (? – Robin Williams). Z tego zestawu zwyciężyła tylko Ruehl i to zasłużenie. Nie mniej, z powodu pozostałych przegranych można powiedzieć: to film wielki, ale przegrany. Tak, „Fisher King” Terry’ego Gilliama to niewątpliwie perełka, wręcz ARCYDZIEŁO w swoim gatunku. Niestety, wszystko wskazuje na to, że to film nie tylko zapomniany, ale także i krytykowany za to, że Gilliam odszedł tu znacznie od swojego znanego stylu. A przecież, to nie zmienia faktu, że jest to komediodramat wyjątkowy tak, jak żaden inny.
*
Jack Lucas (Jeff Bridges) jest niedoszłą gwiazdą małego ekranu, która pewnego feralnego wieczoru zapija się niemalże w trupa. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w takim menelskim stanie spotyka na swej drodze Parry’ego (Robin Williams), który dosłownie ratuje mu dupę i który jest szalonym bezdomnym.
*
Tych dwoje się spotyka, przez co ich życia się zmieniają. Poprzez masę dziwacznych perypetii widz obserwuje niezwykły spektakl – ma w sobie magię, romans, ma w sobie wiele głębi.
O, tak – ten film ma GŁĘBIĘ.
Z jednej strony wynika to z samego scenariusza: ponieważ są tu poruszane problemy społeczne (biedni niewidoczni w NY), traumy, tęsknota za miłością… A z drugiej strony zarówno aktorzy, jak i reżyser dają z siebie 110%.
*
Jeśli chodzi o aktorstwo, to tu słabi są jedynie ci, którzy lądują na ekranie przez jedną sekundę. Pozostali robią swoje i to w najwyższej klasie. No dobra, może trochę przesadzam, bo pokazanie „śmiesznej” miny w szpitalu psychiatrycznym przez randomowego statystę nie powinno być jakimś wyzwaniem dla aktora. Nie mniej, od pierwszej sceny miałam wrażenie, że Bridges, Williams i Ruehl ustawiają poprzeczkę bardzo wysoko, jest to aktorstwo ocierające się o wybitność. No dobra, może przesadzam, bo nie jestem obiektywna wobec tego filmu. Ale, na przykład, dziewczyna Jacka – Anne – którą zagrała Ruehl do dziś uchodzi za jedną z najlepszych romantycznych i kobiecych ról w kinie. Nie trzeba być geniuszem, żeby się skapnąć, że Anne kocha Jacka. On jest idiotą, ale widz nie ma wątpliwości, co do jej uczuć. Ba!, scenariusz sam w sobie niekoniecznie mówi o tym, jak bardzo ona jest mu oddana. Owszem, są pewne potem sceny, nie mniej gdyby nie rewelacyjna praca Ruehl, ten film straciłby wiele ze swej magii.
Ponadto wiele scen było ponoć improwizowanych, a na szczególną uwagę zasługuje Michael Jeter, który odwala taką scenę, że wszystkie współczesne filmy z tematyką LGBT mogą przed nim paść na kolana.
*
Wreszcie Terry Gilliam. W jego filmografii jest to ponoć wyjątkowy obraz właśnie dlatego, że Gilliam nigdy wcześniej i nigdy później nie nakręcił czegoś tak… uroczego? W każdym razie, na planie wykonał niesamowitą pracę.
*
Po pierwsze – wkręcamy się w historię chaotyczną, nie, historię romantyczną, a nie przepraszam, to historia szalona. Tak, Gilliam doskonale odnajduje się w takich obrazach, gdzie rzeczywistość miesza się z fikcją literacką. Tu mamy zafiksowanego na punkcie Świętego Graala Parry’ego. I powiem tak: wyjątkowości obrazowi nadaje to, że wszelkie szaleństwo widoczne w nim jest tu… urocze? Coś w ten deseń.
*
Po drugie wreszcie – momenty… niektóre sceny mogą na zawsze zapaść w mózgu. Wyróżniają się pomysłem na siebie. Oto jest Czerwony Jeździec. Ale… oto jest hala w NY, gdzie ludzie idą w swoje strony, niepomni na to, co się dzieje. I nagle – tańczą walca! Jest to coś niesamowitego i zarazem prostego, a robi wrażenie. Oto jest wreszcie Jeter, ale to przecież nie jedyna scena, którą widz zapamięta. Właściwie, większość „Fisher King” nadaje się do spamiętania, gdyż to jest po prostu absolutnie szalony i ujmujący obraz, pełen absurdów.
Ponadto, wydaje się, że niemalże każda scena była niesamowicie przemyślana w swych szczegółach.
*
I właśnie trzecia rzecz: komediowość. Owszem, „Fisher King” zawiera mroczniejsze nuty – zwłaszcza pod koniec – ale… ogólnie, rzecz wspaniała: oglądam tego filma po 40 latach od jego powstania, a ten mnie dalej śmieszy! Tak, może nie każdemu przypadnie do gustu jako taki, ale rany… te sceny są lekko w czarnym humorze, są po prostu ponadczasowo komiczne. A że pod koniec widz może się wzruszyć, cóż – to tylko pokazuje siłę „Fisher King”.
*
Tak, jestem przekonana, że „Fisher King” było, jest i będzie arcydziełem z wielu powodów. Głębia scenariusza to jedno – tu można wciąż odnajdywać nowe walory smakowe. Ale druga rzecz to komediowość. Humor szybko się starzeje, a tu tak się nie dzieje, przynajmniej moim zdaniem. Szaleństwo widoczne w poszczególnych scenach tylko dodaje komediowości wyrazu, przez co film staje się jeszcze bardziej ikoniczny w swym gatunku.
Dlatego wielka szkoda, że to perełka praktycznie zapomniana. Polecam serdecznie!
Ps.: Tropiąc masońską symbolikę w „Fisher King” stwierdziłam, że to jest bez sensu, bo film sam w sobie jest szalony.
Jeden komentarz do “The Fisher King”