[RECENZJA] Kajko i Kokosz [2021]

Na ten dzień czekali chyba wszyscy fani polskiego komiksu i animacji. Oto bowiem na Netflix wszedł Kajko i Kokosz, produkcja oparta na legendarnych komiksach Janusza Christy. Tylko właśnie: czy twórcy stanęli na wysokości zadania?

Fabuła

Produkt jest przeznaczony dla dzieci, więc nie powinno dziwić, że zamiast piwa mamy miód*.
Epizody są dość krótkie, bo 13 minut. To jest niby mało, ale okazuje się, że w tak niewielkim czasie antenowym da się stworzyć ciekawą, wartką przygodę, której niczego nie brakuje.

Animacja i muzyka

Czołówka wydaje mi się zbyt szybka, ale podobne wrażenie odniosłam przy „Hildzie”, więc nie wiem, czy jest ono słuszne. Za to muzyka! Bardzo mi się spodobała, bo jest dynamiczna, wpada do ucha. W każdym razie, wracając do animacji, to widać, że wykonano z pomocą komputera. To oczywiście nie psuje zabawy, bo choć kreska jest dość prosta, to wartka akcja, humor w stylu „lelum polelum, o ja biedny” i ogólnie przygody, wciągają. A nawet, rzekłabym, poprawiają humor.

Dużo. Dużo osób przy tym pracowało

Uważam, że Netflix, czy też raczej wykonawcy zlecenia, stanęli na wysokości zadania. I nic dziwnego, bo po pierwsze – czuwała nad tym Fundacja Janusza Christy. Po drugie, pracowało nad tym polskie studio EGoFILM, więc mamy w czymś polskim polskość :).

Polecam serdecznie!

PS.: A tu macie całkiem dobry artykuł o produkcji.

PS.2: Jeśli spodobała Ci się ta recenzja lub masz ochotę mnie wesprzeć, to tu możesz to zrobić. Bardzo dziękuję <3

* ale porozmawiajcie o tym z dziećmi, bo miód jest bardzo zdrowy przecież.

[RECENZJA] Do wszystkich chłopaków, których kochałam

Mieliście ciężki dzień? Albo inaczej – jesteście po takim seansie filmowym/książkowym i chcecie odpocząć. Tak psychicznie, zupełnie. A przy tym nie oglądać totalnych głupot. No to macie – „Do wszystkich chłopaków, których kochałam”.

Film to ekranizacja jakiejś powieści młodzieżowej. Nie mam pojęcia, czy zadowolił fanów, ale „Do wszystkich chłopaków, których kochałam” to przyjemny seans. Dlaczego? No bo…

Bohaterka pisze listy do chłopaków, do których coś czuła. Właśnie – CZUŁA. Czyli PRZESZŁO. Pewnego jednak dnia okazuje się, że listy te dostają się w ręce adresatów. To – wiadomo – tworzy trochę problemów.

Nie wiem, czego to była wina, ale przez pierwszą godzinę tak oglądałam w sumie na zasadzie „aby coś leciało”. Raz się zaśmiałam, ale ogólnie to historia jakoś tak średnio mnie jarała. Tyle że gdyby nie jarała w ogóle, to bym ją wyłączyła na starcie. Tymczasem ta GIMBAZA leciała. Sobie. A ja oglądałam perypetie młodej pary, która dopiero się uczy życia. I im dłużej się im przyglądałam, tym mogłam wyciągnąć więcej nauki, że tak powiem. A to, że trzeba ze sobą rozmawiać, a to, że nie watro uciekać i tak dalej. Takie, no wiecie, sprawy szesnastolatków. I pewnie to im się film najbardziej spodoba.

Ostatecznie jestem dość zadowolona z obejrzenia tego filmu, dlatego przy okazji kolejnego zmęczenia ciężkimi tematami chętnie nadrobię dwie pozostałe części.

A – i chyba najważniejsze. TAK, WIDAĆ, ŻE BOHATEROWIE MAJĄ NAŚCIE LAT.

TUTAJ możesz mnie wesprzeć, jeśli podoba Ci się to, co wyprawiam na blogu / moje recenzje / chcesz, by były filmy spoza Netflixa. Dziękuję!

[RECENZJA] Przygody Merlina

Pięć sezonów, 65 odcinków. Tyle liczą sobie „Przygody Merlina”, które lata temu mogliśmy oglądać na Polsacie w sobotnie południe. Teraz jest to możliwe dzięki Netflixowi i to była dla mnie czysta frajda, móc oglądać 43543423544325 interpretację legend o królu Arturze.

Jest to młodzieżowa produkcja, choć ogląda się ją bardzo dobrze. W głównych rolach obsadzono Colina Morgana (Merlina) i Bradleya Jamesa (Artur). Bohaterowie poboczni, którzy odgrywali i tak znaczącą rolę to Richard Wilson (Gajusz) czy Anthony Head (Uther Pendragon). Zapytacie, co z tego? Ano, nie wiem. Przejdźmy zatem do fabuły.

Na dwór Uthera Pendragona, króla Camelotu, przybywa pewien chłopak. Jest młody i nie znający świata, ale jego mama przyjaźni się z nadwornym medykiem, pod którego pieczę trafia. Merlin, bo tak się człek nazywa, nie zaskarbia sobie sympatii Artura, syna Uthera, ponieważ… no, ponieważ zachowuje się nierozważnie. Koniec końców jednak, pod wpływem innych wydarzeń, Uther łaskawie czyni z Merlina giermkiem swego syna. I tak zaczyna się wielka przyjaźń pomiędzy czarownikiem, a Arturem. No, tyle że następca tronu nie ma zielonego pojęcia o potędze swego giermka. I nic w tym dziwnego – czary są zakazane, co tworzy liczne problemy w postaci licznych wrogów Camelotu.

Męska przyjaźń?

Wiadomo – giermek to tylko giermek. Pokojowy to tylko pokojowy. Asystent nadwornego medyka to tylko asystent nadwornego medyka. Nie umywa się do władzy Artura. Nic więc dziwnego, że królewski potomek nie okazuje zbyt wiele szacunku innym. Z czasem się jednak to zmienia i twórcy serialu naprawdę dobrze zaznaczyli tę „przemianę”. No właśnie – „przemianę”. Bo o ile widać, że bohaterowie zachowują się znacznie dojrzalej i już nie wierzą z miejsca wszystkim naokoło, tak w kwestii przyjaźni pomiędzy Merlinem a Arturem mam bardzo mieszane uczucia. Możliwe, że to dlatego, że kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa. A możliwe też, że twórcy chcieli budować napięcie i dramatyzm. Sama nie wiem, bo podobno w męskiej przyjaźni przedrzeźnianie się na kilkanaście różnych sposobów to normalka. I mogłam to ogarnąć w pierwszym czy drugim sezonie – w końcu Artur to jeszcze bubek, nadęty pan tronu. Jednak te wszystkie przygody mają na niego wpływ. Tak więc… w trzecim sezonie co prawda widać, że Merlin może sobie pozwalać na trochę więcej słów, niż zwykły sługa, ale to nadal sługa. I miałam wrażenie, że w tej relacji jest coś toksycznego. Ciągle określali swoją relację jako „przyjaźń”, ale czy aby na pewno? Niektóre gesty czy nawet mimika twarzy Merlina wskazywały na to, że nie jest zadowolony z tego, że Artur włożył mu wiadro na głowę. Ale nadal – wiedząc, że magia jest zakazana – odgrywał rolę przybocznego idioty. Pomimo właśnie tego, że wielokrotnie ratował tyłek Arturowi. Ba – wątek ten i przyjaźni jest poruszany w ostatnich odcinkach przez samego Artura, już wówczas siedzącego na tronie. I te sceny mogą kroić serce, zwłaszcza, jak się ma te naście lat.

Poprawność polityczna

Jeśli myślicie, że dopiero Netflix wymyślił czarnoskórą królową na tronie Anglii, to się mylicie. Pierwszymi byli twórcy „Przygód Merlina”.

Mogli być również pionierami w obsadzeniu czarnoskórych rycerzy z Okrągłego Stołu.

Ale w kwestii silnych kobiet jest tu sprawa co najmniej ciekawa. Dlaczego? Bo same w sobie legendy o króle Arturze nie przedstawiają pozytywnie roli niewiast, raczej obrazują je jako złe i niebezpieczne. I o ile w pierwszych dwóch sezonach łatwo było to przełknąć, bo przecież czarnoskóra służka poszła walczyć, a w atakowanej wiosce walczą również kobiety, to jednak im dalej, tym trudniej było zachowywać pro-feministyczny charakter produkcji. Może i twórcy by chcieli, ale jednak nie bardzo mogą coś zrobić ze złą czarownicą Morganą, skoro tak było w legendzie. Ba, kryzys w związku Artura tylko wspomaga jakieś takie wrażenie „kobiety są złe”. Na szczęście to serial, więc poboczni bohaterowie mogą być płci męskiej i na równi spiskować z białogłowymi. Ale może jestem zbyt przewrażliwiona – no wiecie, za dużo treści pro-feministycznych na uczelni.

Zagrywki reżyserskie

Pewnie to nic nadzwyczajnego, ale jest różnica w kręceniu pierwszych a ostatnich sezonów. Spójrzmy na kolory – w beztroskich przygodach są nasycone, ale gdy sytuacja staje się nadzwyczaj poważna, to już dodano pewnego rodzaju szarość. Przykład:

Nie jest to może kadr specjalnie tęczowy, ale jest różnica z ich intensywnością – na przykład do tego:

Dobrze też wychodzi realizacja pro-horrorowych zagrywek, gdy odcinek tego wymaga. Tutaj szczególnie polubili zabawę z crumperami (czy jak to się pisze – chodzi o wyskakiwanie duchów z nagła) czy postacie z których leje się woda.

Czy wszystko zgrane?

Ogólnie, serial nawet po latach dobrze się ogląda. To zasługa muzyki i również tego, że im dalej, tym ciekawej. No, poza pewnymi wątkami w stylu „dźgnięta i uratowana, ale potem znowu tak samo dźgnięta i już umarła”. Ostatecznie można na to przymknąć oko, bo po co psuć sobie zabawę.

Na szczęście w dwóch innych kwestiach twórcy się spisali.

O ile w pierwszych odcinkach morał jest wręcz mówiony, o tyle im w głąb lasu, tym jest on mniej wypisany czarno-na białym. Innymi słowy, bohaterowie dorastają wraz z widzami.

No i logika pewnych oddziaływań – to było szczególnie ważne w ostatnich dwóch odcinkach. Z początku wydaje się, że skoro taki silny i mocny, to czemu Artura nie uratuje? Ano właśnie temu – za chwilę pada odpowiedź.

Całość ma wydźwięk w stylu „uwierz w siebie”. Ciekawe też było dla mnie zobaczenie, jak bardzo ten serial poszedł mi w dekiel, ale to może zostawię dla siebie.

PS.: OST z serialu tutaj :).

Jeśli Ci się recenzja spodobała
lub chciałbyś/łabyś, bym zrecenzowała coś spoza Netflixa
lub po prostu masz na to ochotę, to możesz mnie wesprzeć tutaj.

Dziękuję, za wszelkie wsparcie jestem wdzięczna! <3

[ŚWIADOMOŚĆ] Światowy Dzień Walki z Depresją

Dobra, jak co roku, nadszedł TEN DZIEŃ. Dzień w którym wmawia się ludziom, że depresja jest nieuleczalna i zostanie z tobą na zawsze. A wszyscy ci, którzy mówią „weź się w garść” czy „zjedz czekoladę” to źli, nierozumni ludzie.

KOCHANI

Polecę banałem – masz moc, by sobie pomóc. Nie ktoś, ale TY. SOBIE. DECYZJĄ. Tak, wystarczy JEDNA DECYZJA, by zacząć zmieniać swoje życie. Nie mówię, że będzie łatwo. Nie twierdzę, że światełka i inne dziwne rzeczy, i cuda na kiju i wierzbie to ratunek. Wszystko zależy od Twojej i tylko Twojej świadomości.

Jesteś gotowy na zmiany? To one nastąpią. Tak po prostu, bez filozofii.

TWÓJ STAN ZALEŻY OD CIEBIE.
Oczywiście, jest kilka rzeczy, które bardzo Ci w tym pomogą. Po pierwsze – dieta. Po drugie – miejsce (choć to temat na kiedy indziej). Po trzecie – ŚWIADOMOŚĆ, ŻE Z TEGO MOŻNA WYJŚĆ. Po czwarte – zadbanie o energię. Po piąte i bardzo ważne – zdrowie fizyczne.

Nie powiem Ci, że po dzisiejszej nocy jutro już będziesz w pełni zdrowym, pełnym życia człowiekiem. Takich czarów nigdzie nie ma i nie będzie. No, chyba że wypowiesz rozkaz „WYP….” do swoich demonów z całą swoją mocą, to wtedy może.

Kiedyś miałam stany depresyjne. Ktoś mi poradził, bym poszła zobaczyć na cierpiących ludzi w szpitalu. Ta porada była bez sensu.Co z tego, że zobaczysz innych cierpiących, jak sam jesteś w czarnej dupie? Poza tym mroczne stany naszego umysłu nie pójdą sobie ot, tak, bo zobaczyłeś w szpitalu coś bardzo smutnego. Dobra, zobrazuję to trochę.Jest taki film – „Grobowiec świetlików”. Opowiada o ogromnej tragedii i chyba nie ma normalnego człowieka, który by się na tym filmie nie popłakał. A teraz weź człowieka ze stanami depresyjnymi i powiedz mu, by dla pocieszenia obejrzał ten dramat.

Będzie jeszcze większy dramat, bo jeśli jesteś normalną osobą, to na 100% będziesz na końcu ryczał jak bóbr.To może jednak sztuczka z czekoladą? Nie, to prowadzi do tego, co ja miałam – kompulsywnego zajadania się cukrem (no wiecie, słodyczami).

Czy to znaczy, że jesteś w czarnej dupie, bo masz stany depresyjne, a porada „weź się w garść” nie działa, a lekarze mówią „ta choroba zostanie z tobą na zawsze”?

NIE.

Wychodzenie z grajdołka może zająć mnóstwo czasu – nawet kilka lat. Ale, jeśli powiesz sobie dwie rzeczy: TA CHOROBA JEST ULECZALNA oraz, JA TO POTRAFIĘ, to już wygrałeś życie. Na początku drogi wystarczą nawet afirmacje „ja to potrafię” i nakierowanie myślenia na pozytywy.

BA, na sali mamy człowieka, który amatorsko co prawda para się astrologią, ale się para. Ma do tego jakiś program i potrafi odczytywać skomplikowane wykresy. Zawsze są przynajmniej dwa: negatywy i pozytywy. Poprosiłam, by robił dla mnie co miesiąc wykresik TYLKO z pozytywnymi wpływami. Ta drobnostka zmuszała umysł do lepszego myślenia.

Nawet, jeśli pozytywny wykres był maleńki, to chwytałam się tego jak deski ratunku i w miesiącu się pocieszałam, że jest coś dobrego. Pracowaliśmy tak kilka miesięcy, umysł przestawił się w końcu na lepsze tory, ale to jeszcze nie był koniec imprezy.

A koniec imprezy…

NASTĄPIŁ W TYM ROKU.

Prawdopodobnie żaden psycholog czy psychiatra nie wystawiłby mi łatki osoby z zaburzeniami od co najmniej kilku lat. Ufff, chwała Bogu, że porwałam ten papierek ze szpitala, jestę wolna od diagnozy.

– Niemożliwe, ty zawsze coś robisz – usłyszałam kiedyś wypowiedź koleżanki, która się zdziwiła na to, że nic mi się nie chce i niczego nie robię. Koleżanka pamiętała mnie jeszcze z gimnazjum.

Stany depresyjne są apatyczne. I jak tak posiedzi z nimi człowiek kilka lat, to potem nie potrafi normalnie funkcjonować. Trzeba wyrobić sobie nowe nawyki.

W zeszłym roku podjęłam jedną z najlepszych decyzji w życiu.To znaczy – wzięłam udział w procesie harmonizacji czakr. I od samego początku wywalało z tą apatią.

Ale teraz koniec.

KONIEC, BO KUŹWA MAM TYLE ŻYCIA W SOBIE I CHCĘ, BY SIĘ TO WOKÓŁ PRZEJAWIAŁO.

Wiem, że wprowadzenie nowych nawyków wymaga pewnego rodzaju wysiłku. Wiem, że nie o to chodzi, by się narobić bez sensu, ale siedzenie cały dzień w piwnicy to też nie jest wyjście.

Koniec z muleniem, bo ja tak zdecydowałam. TY też możesz podjąć tą jedną decyzję. Nie, nie obiecuję gruszek na wierzbie. Nie, nie wiem, jaki będzie dla Ciebie najlepszy sposób, bo wszystko zależy od Twojej świadomości. Ale najważniejsze, byś wiedział, żeTAK, Z TEGO MOŻNA WYJŚĆ.

Mało tego, niektórzy twierdzą, że stany depresyjne to początek przebudzenia, I wiem, że powiedzenie „wstań” do osoby, która absolutnie nie ma sił do wstania jest bez sensu, tak wiem, że jeśli ta osoba będzie chciała wyjść z pościeli, to wyjdzie.

BO TAK ZADECYDOWAŁA.

Życzę, by wszystkim nam w tym roku dopisywało zdrowie psychiczne i fizyczne. Życzę, byśmy w tym roku mieli bardzo dobrze, by zmiany w nas dawały kopa do cieszenia się życiem. I tradycyjnie, życzę nam wszystkim

WSZYSTKIEGO DOBREGO!

PS.: Napisz pod tym postem jak się czujesz, czy czegoś potrzebujesz, co czułeś jak czytałeś ten tekst… dziękuję. Kocham Cię ❤

[ŚWIADOMOŚĆ] Kreatorka

Nie wiem, czy jestem gotowa na ten wpis. Zobaczę jednak, co z tego wyjdzie.

Tak wygląda człowiek po harmonizacji czakr. Tak wygląda człowiek, który zaczyna wreszcie rozumieć, kto tu rządzi. Tak wyglądam ja, próbując ogarnąć, co się właśnie wydarzyło.

A właściwie wydarza.

Wiecie, mogłabym Was czarować frazesami: TY RZĄDZISZ. TO TWÓJ ŚWIAT. BLA BLA BLA. Tylko że to będzie 458342983489 tekst w Internecie o tym samym. Jak stara taśma, nieprzerwanie nawijająca o tym samym.

A to nie jest sztuka.

Sztuką jest SOBIE UŚWIADOMIĆ, ŻE TAK JEST.

Czy mam tego świadomość?

Nie wiem, to się raczej zadziewa we mnie.

Wiecie, ile razy było tak: ja: w problemie; guru: ok, pomogę; ja: supeer, po sesji jest wyrąbiście; guru: cieszę się; ja: eee… kuźwa.

(ze specjalną dedykacją dla Kamila Kotowicza).

Wiecie, korzystanie z usług przewodnika nie jest złe, kiedy jest on naprawdę przewodnikiem. Bo w pewnym momencie puszcza rękę i idzie w swoją stronę, zostawiając cię na środku ulicy. A ty co? Właściwie to, co zawsze – musisz podjąć decyzję. Dla siebie.

Kiedyś kompletnie nie rozumiałam transferingu. Czytałam pierwszy tom Zelanda i co? I pstro – ciężko było. Moja świadomość po prostu nie była na takie rewelacje gotowa. Jednak w tym roku wróciłam do tej sprawy i odkryłam, że właściwie rozumiem, że wiem, o co chodzi i mogę to praktykować.

Bo to moje życie i ja chcę być główną jego realizatorką.

Tylko czy mam tego świadomość?

Oto jest pytanie.

[CIEKAWE] Serial za milion

Kto jeszcze pamięta czasy, kiedy serial miał śmieszne efekty specjalne, a epizody można było oglądać losowo?

O tym, że seriale kiedyś były prostsze, a efekty komputerowe mniej ważne przypomniały mi „Przygody Merlina”. Recenzja będzie później, teraz zaś chciałam opowiedzieć, jak to drzewiej bywało, bo hobbici nie pamiętają.

Jak to drzewiej bywało

Jeszcze w latach 90′ XX wieku sytuacja była prosta. Mamy bohaterów. Mamy jakiś konflikt – prosty, niech będzie na przykładzie „Merlina” właśnie. Oto Nimue ma postanowienie, by zniszczyć Camelot. No i teraz przysyła wrogów, którzy są różni, ale zwykle ich żywot ogranicza się do jednego odcinka. Poza tym wątki, które łączy wszystkie 13 epizodów pierwszego sezonu to głównie relacje bohaterów. I na tym oś komplikacji w zasadzie się kończy. Który teraz serial ma takie podejście? No nie licząc kreskówek, bo te pewnie rządzą się innymi prawami. Ale wygląda na to, że prostota fabularna przestała być passe.

Od czego się zaczęło?

Trudno powiedzieć, ale chyba chodzi o końcówkę lat 90′. A wtedy miliony oglądały „Przyjaciół”. Twórcy startowali od niskiego poziomu, bo przecież to był sitcom. Z czasem serial podbijał kolejne serca, aż dorobił się 10 sezonów, a aktorzy w nim biorący czterocyfrowych sum za odcinek. Ba, w ostatnim sezonie twórcy na jeden musieli wykładać po 9 milionów dolarów, bo gaże aktorów ich do tego zmuszały.

A potem nastąpiło coś ciekawego – stacje zaczęły walczyć o widza niekoniecznie jakością, a wysokością budżetu serialu. Najstarszy artykuł z tej kategorii znalazłam z roku 2010. Był to „Transporter” i była to francuska produkcja i opierała się właśnie na tych filmach Luca Bessona. Koszt całkowity 13-odcinkowej serii miał liczyć 48 milionów dolarów. Jednak Stary Kontynent na tym nie skończył, w 2011 roku widzowie mieli doświadczyć „Artura i Muminków”, która to produkcja miała kosztować 13 milionów. Śmieszne kwoty?

Wszystko przez Netflixa

Netflix to taka trochę historia Kopciuszka streamingów. Zaczęli od wypożyczalni kaset, a skończyli na… no, każdy widzi, jak. Po drodze byli wyśmiewani i ignorowani, bo przecież KTO OGLĄDA SERIALE W INTERNETACH PRZECIEŻ MODEM NIE WYTRZYMA ONEOENEONENE!!!!111

Dziś wszyscy chcą mieć VOD. Nie dość, że namnożyło się tego jak grzybów po deszczu, to jeszcze zaczyna się ostra konkurencja w kwestii jakości. A to HBO przywalił ostatnio N, bo przecież premiery kinowe będą teraz dostępne w ich VOD, a to Disney dał prawego sierpowego, zapowiadając pindyliony produkcji StarWarsowych itd. Ale teraz ich by nie było, ba – nie byłoby obecnego konceptu serialu – gdyby nie Netflix. Gdyby nie oglądanie seriali w Sieci i to w sposób ciągły. Takie zjawisko przecież obserwowane jest przynajmniej od dwudziestu lat, a najsilniej: od dekady. Więc seriale musiały się zmienić. Jak?

Jak to teraz bywa

Chyba najlepiej porównać to na produkcji Sabriny. Lata 90′ – takie proste, jak wyżej. No i mniej mroczniej! Ha, to też jest pewna zmiana, zmiana targetu nawet. Bo przecież „Sabrina, nastoletnia czarownica”, która leciała w Polsacie była produkcją młodzieżową, zabawną i przede wszystkim lekką. Pamiętam, jak się siadało o 12 i….

Dobra, bo zaczynam gadać jak stary piernik.

Współczesna, netflixowa produkcja o Sabrinie wygląda tak: nadal mamy czarownicę, ale wkładamy 3-4 wątki naraz. A to kwestia szkoły, a to ktoś coś zrobił zaskakującego, a to wróg jeszcze przyjdzie, a to jakiś wewnętrzny wątek bohaterów i też długość odcinka nie wynosi z pół godziny (bo pewnie kolejne pół godziny w Polsacie to były reklamy), ale około godziny. Więc w zasadzie, mamy tu intrygę, która jest budowana na…

SPOSÓB KSIĄŻKOWY.

Oczywiście, inaczej się buduje seriale fantasy/fantastyczne, a inaczej seriale obyczajowe. Podejrzewam, że w tych drugich od bardzo dawna wątki są budowane mniej więcej tak właśnie, jak teraz wszędzie jest to modne. To też zresztą cecha charakterystyczna telenoweli, ale to zupełnie inny temat XD.

A celem tego tekstu jest?

Cóż, nie chcę małpować innych tekstów „dlaczego seriale podbijają świat”, ani też robić kolejnego zestawu seriali, których zresztą w większości nie widziałam. Myślę więc, że najlepiej, jeśli zostawię Was z powyższymi refleksjami i… poczekam na Wasze.

Dlaczego tak chętnie się ogląda seriale? Podyskutujmy!

[RECENZJA] Capitani, co mam robić?

Na Netflix wszedł kolejny serial. Tym razem z Luksemburga. Dziś ma drugie miejsce w najpopularniejszych serwisu. Ale czy „Capitani” rzeczywiście na to zasługuje?

Więcej screenów tu

Moim zdaniem – nie. Co nie znaczy, że jest on kiepski; po prostu fani kryminału nie dostaną tu jakiejś wyjątkowo wartkiej akcji czy zaskakujących momentów. Ba – koneserzy gatunku będą mogli przewidzieć scenariuszowe „niespodzianki”. Co zatem skłoniło mnie do obejrzenia wszystkich 12 odcinków?

Tysiąc i jedno pytanie

Odpowiadając, to są następujące rzeczy:

  • język. Luksemburski mnie odrobinę zaciekawił, bo to jednak ani nie niemiecki, ani nie francuski, ani nawet nie włoski czy skandynawski. Sprawiał wrażenie, jakby wszystkie cechy z tych języków były wrzucone do jednego wora i tak to się toczy właśnie. Pogrzebałam i okazało się, że luksemburski przez dłuższy czas był uznawany za dialekt niemiecki, ale w 1984 się to zmieniło. Wtedy wpisano go do języków urzędowych kraju. Mimo to wieści głoszą, że francuski – drugi urzędowy – go wypiera.
  • Ale wróćmy do serialu. Jest tu wszystko przyzwoite, od montażu, oświetlenie, po grę aktorską. Ba, główny bohater – Luc Capitani – wyróżnia się na tle mieszkańców nie tylko tym, że przychodzi od zewnątrz. Także aktor się postarał i postawa tego policjanta jest taka kamienna, lekko gburowata czy lekceważąca. Zauważyłam to dopiero w ostatnim odcinku, ale tak – wszyscy pozostali bohaterowie byli grani tak bardziej miękko, co nie dziwi, skoro mieszkają w małej wioseczce, nieopodal stolicy. Wobec tego wszyscy się tu znają i są w jakiś sposób ze sobą zżyci.
Więcej screenów tu
  • Muzyka… powiedzmy sobie szczerze – nie zauważyłam, by wyróżniała się czymś nadzwyczajnym, ale spełnia swoje zadanie.
  • Intryga. Mamy morderstwo. Sprawa wydaje się dość prosta, ale właśnie nie. Oczywiście, mieszkańcy miasteczka zdają się wiedzieć doskonale, co zaszło, ale zdają się nie chcieć mówić. Typowe? Tak. Dobrym rozegraniem scenariuszowym było to, że Luc w hotelu poznaje… no właśnie raczej rozpoznaje starą znajomą, z którą łączy pewną tajemnicę. I szczerze mówiąc, wałki, jakie się wokół niej tworzą zdają się być odrobinę ciekawsze, niż rozwiązywanie śmierci nastolatki, jednej z bliźniąt (spod znaku bliźniąt).
  • Wątki poważne. Jest tam sprawa pewnego pana, który ma niepełnosprawność umysłową i najprawdopodobniej coś widział. Mieszkańcy starają się go kryć, bo jest łatwym celem. Zbyt wielkie obawy? No, niekoniecznie, bo przypomina się taka sprawa Tomka Komendy…
  • …a propos polskiego wątku. To jest tam nawiązanie, tyle że dość niejasne. No bo mamy takiego delikwenta, który nazywa się Jerry Kowalska. Nazwisko znajome, prawda? No to – niezaprzeczalnie Polak! Tyle że nie. W serialu stwierdzono, że gościu pochodzi z Białorusi i musiał stamtąd spadać, bo reżim. Dajcie znać, czy są jacyś Kowalscy na Białorusi, kto wie, widział :).
Więcej screenów tu
  • Długość odcinków. Słowo daję, to była jedna z przyczyn, dla której łatwiej było mi oglądać ten serial. Mamy do czynienia z 25 minutami, a więc niecałe pół godziny. Znaczy, dla odcinka. Gdyby to było godzinne, to raczej trudniej byłoby mi się skupić na historii, wydawałaby się rozwleczona. A tak, mamy cięcie. To także zmusza scenarzystę/reżysera do cięć końcowych scen, które wymuszają „ej, ale co się tu stało? Chcę dalej!”.

Kotlet odgrzewany, ale dobrze przyprawiony

Więcej screenów tu

Szczerze, wciągnęłam się dopiero od czwartego odcinka. Chciałam zobaczyć, co się naprawdę stało, bo wyglądało na to, że z każdym kolejnym faktem dostajemy nie rozwiązanie, a pytanie.

Mimo wszystko, nie żałuję, że obejrzałam „Capitaniego”. To serial, który może zadowolić przede wszystkim świeżo upieczonych fanów gatunku. No i zawsze jest to historia, która… eee, no może odprężyć. W sensie, wiecie o co chodzi xD.

[OST’y] Ścigając marzenie

Już po lunarnej, noworocznej edycji Pięciu Smaków. Czas na zaprezentowanie paru najciekawszych utworów z dostępnych filmów. Na pierwszy rzut idzie „Ścigając marzenie”.

Wow, w trailerze dali muzę – tę rockową z filmu:

Ogólnie to jest para bohaterów, którzy się spotykają i zakochują, WIĘCEJ TU. A teraz trochę więcej o kolejnej, będącej głównym motywem muzycznym filmu.

Okazuje się, że chiński da się słuchać, jeśli jest śpiewany od serca. Serio, jak nigdy, utwory z tego filmu chwyciły mnie za serce! Czuło się to „coś”, jak z ekranu buchała ta piosenka.

  • w Chinach -podobnie do reszty świata – popularne są programy muzyczne a’la „Idol”. Tylko tu właśnie mamy horrendalną konkurencję, zapewne nieprzypadkowo wynikającą z liczby ludności w Kraju Środka.
  • Bardziej, niż standardowa papka popowa, Chińczycy lubią ballady. Spokojne utwory święcą u nich triumf, ale jak widać – wpływ Zachodu nie pozostaje obojętny.
  • Chiny wciąż się zmieniają, co widać po „Ścigając marzenie”. Ten obraz wyreżyserował Johnnie To, który kiedyś nie chciał z nimi współpracować, a teraz jakby machnął na to ręką… no wiecie, jakoś trzeba żyć, a problem Hong Kongu szybko się nie rozwiąże.

Piosenka wyrąbista. Jest o bohaterze, a ona bez niego nie może żyć, bo cośtam, cośtam i że oni razem przeżywali i tak dalej. Taka ballada o miłości właśnie, która była po kawałku prezentowana w filmie i dopiero na końcu wybuchła, w kulminacyjnej scenie, kiedy ON walczył na MMA (ponoć bardziej pokazowo zrobili, niż w realu), a ona… no cóż, ona postanowiła dla niego zrezygnować z konkursu, w którym bierze udział . Jakbyśmy tego nie oceniali przez feministyczne oko, tak i tak było to wzruszające.

[PODSUMOWANIE] Lunarny Nowy Rok

I po seansach. Do dyspozycji miałam 5 filmów. Który z nich najmniej, a który najbardziej sprawił mi frajdę? Zaczynam od najgorszego.

Tańcz, tańcz…

5. Żona dla Rip Van Winkle

Najgorszy film edycji. To znaczy ja rozumiem metaforę i nawet ładne zdjęcia, ale to za mało, by mnie zadowolić. Długość – trzy godziny – też nie pomaga, bo seans nuży. Generalnie bardzo wkurza mnie ta mentalność patriarchalnej Japonii. Film ponoć uznany za „film dekady”, ale jakoś nie uważam, że trzeba go koniecznie obejrzeć. -> WIĘCEJ TU

4. Ścigając marzenie

Najbardziej przeciętny i najbardziej komercyjny film. W zasadzie to nie mogę powiedzieć, by w toku romansów jakoś wybitnie się wyróżniał. To jednak, na co należy zwrócić uwagę, to muzyka. Moim zdaniem jest najlepsza (nie licząc „Song lang”) i w dodatku chińska.
-> WIĘCEJ TU

3. Wilgotna kobieta na wietrze

Miałam problem, czy dać miejsce 2 czy 3. Wygrała ostatnia opcja, ponieważ nie jest to jakiś super hiper duper rozbudowana historia. To najkrótszy film, ale zarazem najśmieszniejszy. Wszystko tu jest odwrócone do góry nogami, co mi osobiście sprawiło frajdę. I ochotkę… -> WIĘCEJ TU

2. Miłość obnażona

Najdłuższy i przez to najbardziej rozbudowany film. Pozytywne wrażenie sprawiła diagnoza japońskiego społeczeństwa. -> WIĘCEJ TU

ZWYCIĘZCA MOŻE BYĆ TYLKO JEDEN I JEST NIM

SONG LANG

Zaraz wyjdzie, że im mniej słów, tym lepszy film. Może i tak jest, bo po co opisywać piękno, jak lepiej je zobaczyć i poczuć?

[RECENZJA] Song lang

Zastanawiam się, co tu napisać. Szczerze? Piękna prostota – tyle wystarczy. Ale ten film zasługuje na kilka jeszcze słów jak żaden inny z lunarnej wersji Pięciu Smaków.

Niby nic się nie działo, a jednak zleciał najszybciej. Jakoś tak proza życia Sajgonu lat 80′ XX wieku po prostu wciągnęła, mimo że historia jest dość prosta. On – ściąga długi. On – gra w operze i to nie byle jakiej, bo tradycyjnej, wietnamskiej. Spotykają się i… popłakałam się. Nie wiem, kim trzeba by było być, żeby się nie wzruszyć. Jest to tak subtelnie, artystycznie ukazane, że chyba nie w sposób. Co więcej, to nie jest wymuszone, jak w „Żonie”, tylko jakoś tak wypływa naturalnie, z ciepła.

Chyba nie ma sensu opisywać gry świateł, bo to widać na powyższym screenie. Dodajmy do tego stylizację otoczenia retro. Upływ czasu, starzenie się i tak dalej.

Muzyka to jeden z największych atutów filmu, jest spokojna, operowa, nostalgiczna. Nic więcej nie umiem na ten temat powiedzieć, ale doskonale zgrywa się z tym, co widać na ekranie.

Żałuję, że w najbliższym czasie nie będę miała jak sobie odświeżyć tego filmu. To dzieło na przynajmniej dwa seansy.