Best in show

RECENZJA PATRONACKA, DEDYKUJĘ JĄ ANONIMOWEMU PIESŁOWI

Anonimowy piesł postanowił wesprzeć FilmS, dzięki czemu możecie obczaić recenzję „Best in show”, znanego w Polsce jako „Medal dla miss”. Za wsparcie bardzo dziękuję i przechodzę do rzeczy! ❤

Kilka osób bierze udział w wielkim wydarzeniu w Filadelfii – w konkursie dla psów. A film prowadzony jest w stylu dokumentu, co się w sumie sprawdza. Nie ma on poważnej tonacji – zawiera raczej wiele komediowych scenek z podtekstami. Są nawet geje i lesbijki, ale wiecie, co? Absolutnie nie czułam, że są wstawieni na siłę!

Tak, nasi bohaterowie rywalizują między sobą, chociaż tutaj nie ma przedstawionej takiej stricte rywalizacji. Jest raczej skupienie się na indywidualnych historiach i to także robi robotę. Zwłaszcza, gdy dochodzimy do konkursu i widzimy, ile psów bierze udział w imprezie. Oficjalnie – jak wynika z treści – do rywalizacji staje 3 tys. piesełów. Ale obserwujemy tylko kilka z nich i… czuć to napięcie, czuć to oczekiwanie, czy ON, TEN PIESEŁ WYGRA. Zdziwiłam się tym uczuciem, no ale kto by się oparł słodkim pieskom?

Pieski miały – powiedzmy – role drugoplanowe, ale z tego, co mówią nam napisy końcowe, to na planie pracowało od groma specjalistów, w tym trenerów i weterynarzy.

Ja z początku nie byłam pewna, czy ten film mi się podoba. Trochę przez to, że Rakuten oferuje tylko wersję z lektorem, więc nie mogłam sobie pomóc napisami. Ale był dobrze słyszalny ogólnie i żarty, które miały śmieszyć faktycznie umilały seans. Znaczy, no – dla mnie nie jest to jakaś wybitna komedia, ale jest to bardzo miły seans.

O, właśnie. „Medal dla miss” to jest bardzo miły seans. Taki słodki, taki, przez który robi się miło na sercu. I myślę, że szczególnie miło ogląda się go właścicielom psów 🙂.

Myślę też, że warto wspomnieć o muzyce. Tę naprawdę słychać w napisach końcowych, ale kurde – jest wspaniała. Taka skoczna i wesoła, i jakby ktoś szukał utworów, to ma je w screenach. Zestaw mały, ale wysokojakościowy 😉.

Jeszcze raz dziękuję Anonimowemu piesłowi, bo nie ukrywam, bardzo, bardzo chciałam obejrzeć ten film i właściwie zrobiłeś mi dzień, dziękuję 😊. ❤

Muzycznie 3

For the boys [RECENZJA]

To z jednej strony dość gorzka historia, a z drugiej dobra opowieść obyczajowa, która ma całkiem zgrabną muzykę. To nie jest musical, ale film muzyczny już jak najbardziej. Utwory prezentowane przez bohaterkę (graną przez Bette Midler) są często energetyczne, niekoniecznie wesołe, ale czuć z nich coś. Z tego też powodu ląduje na liście podsumowywującej.

Telefon [RECENZJA]

W „Telefonie” zamieszczono dwa świetne utwory – „Six days war” Colonela Bagshota:

i jest to muzyka otwierająca film; oraz muzykę, która go zamyka, czyli utwór „Operator” Nathana Larsona:

THE BLUES BROTHERS [RECENZJA]

Trudno ominąć film, który na muzyce stoi. I w sumie jest bardzo dobra, więc macie soundtrack:

CLIMAX [RECENZJA]

„Climax” to dość specyficzny twór, ale jedno trza mu przyznać – przy muzyce łatwo robić wygibasy, bo wkręca i ma tę, no, energię. Dlatego wrzucam soundtrack:

NEVERENDING STORY [RECENZJA]

„Niekończąca się opowieść” to dość ponura historia, ale jedno trzeba jej oddać: kultową ma piosenkę, którą wykonał Limahl.

BACKDRAFT (RECENZJA)

Film znakomity, a jego piosenki zostały nominowane do Oskarów. Zresztą, ścieżka dźwiękowa robi tu swoje i dlatego wrzucam soundtrack.

DIABEŁ UBIERA SIĘ U PRADY [RECENZJA]

Ten film zawiera jedną z najgenialniejszych scen otwarcia. „I Sudennly I See” robi taką robotę, że widz jest z miejsca uziemiony przez film.

The Neverending Story

– Po prostu wierzymy, że każde pokolenie zasługuje na swoją własną podróż do Fantazji – powiedział Ian Canning, komentując sprawę rebootu „Niekończącej się historii”. Jest jednym z producentów nowego filmu, być może serii (pozostali to: Emile Sherman, Roman Hocke oraz Ralph Gassmann i firma See-Saw Films). Na razie wiadomo tylko, że streamingi się zabijają o stworzenie nowej wersji. A że jestem świeżo po obejrzeniu „NeverEnding Story”, to nie bardzo mam dobre uczucia w sprawie. Dlaczego? A to już w recenzji.

NIEKOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ (1984)

to niemiecko-kanadyjski film na podstawie prozy Michaela Enda, niemieckiego autora literatury dziecięcej, zmarłego w 1995 roku. Jako, że film powstał w latach osiemdziesiątych, mamy w nim do czynienia z mnóstwem praktycznych efektów specjalnych, które mimo wszystko wydają się toporne. Ale być może ułatwiają ujrzenie głębi, tego mroku znajdującego się w historii.

Bastian (Barret Oliver) ma problemy. Na przykład takie, że jego koledzy go gnębią i wsadzają do śmietnika. Uciekając, trafia do księgarni, gdzie znajduje dziwnego pana siedzącego w książkach. Ten mu proponuje pójście do sklepu z grami – i ta wstawka mi się podobała. Ale chłopaczyna mówi, że lubi czytać i czytał już LOTR’a xD. To było piękne, natomiast starszy pan zaczyna mu opowiadać o bardzo dziwnej książce, która jest niebezpieczna i lepiej, żeby się do niej nie zbliżał. Dziecko jak to dziecko, wzięło zakazany owoc, polazło do szkoły na wagary i zaczęło czytać „Niekończącą się historię”.

Dalej Wam nie będę opowiadać, bo po pierwsze: samemu warto obejrzeć. Po drugie: to nie streszczenie, a można się bez spojlerów obejść. A po trzecie wreszcie: ta historia jest głębsza, niż myślicie. To nie jest tylko opowieść o chłopaku, który zmaga się z trudnościami.

W „Niekończącej się historii” mamy mrok i to bardzo wyraźny. Być może dlatego za dzieciaka nie przepadałam za tym filmem, ale teraz… to jest tak, jakby widz obserwował zmagania się z mroczniejszą stroną siebie – z tą słabszą, bojącą się, tą mniej szlachetną, pełnej wad. Ba, jest tu też widoczne, że historia może pełnić formę autoterapii (żałoba?), ale ja się skupiałam najbardziej na kontakcie z tą mniej jaśniejszą stroną człowieka. I zdaję sobie sprawę, że „Niekończąca się historia” to dla wielu opowieść o tym, że warto realizować marzenia.

A propos marzeń, gdy już docieramy do końcówki widzimy przesłanie, które jest bardzo ważne. A nawet ezoteryczne. W sumie jest ono wypowiedziane na głos, wprost, więc nie będę spojlerowała, żebyście sami je odkryli. Bo kto wie, może dla Was te słowa będą znaczyć co innego?

Dodam tu jeszcze dwie rzeczy.

Po pierwsze – film zawiera wiele myśli, które mogą być inspiracją. Na przykład smok mówi tak: – Nigdy się nie poddawaj, a szczęście cię znajdzie.

Po drugie, wydaje mi się, że „Niekończąca się historia” to jakieś niezwykłe dzieło, bo fabuła jest prosta jak budowa cepa, nawet wydaje się na dzień dzisiejszy zwyczajna, niezbyt odkrywcza. Ale… coś bardzo często kazało mi się wzruszać, płakać. No tak – scena ze zwierzątkiem była pewnie dla pokolenia lat 80′ jak scena z Mufasą dla pokolenia lat 90′. Tak czy inaczej, na obu były łzy, tyle że w przeciwieństwie do „Króla lwa” łez na „Niekończącej się historii” było dużo więcej.

Zapewne KlikRadio, Joanka98 i Matthias Music District wiedzieli, że Limahl nagrał piosenkę do tego filmu – link w komentarzu i dedykuję ją szczególnie Wam. Ja oczywiście pojęcia bladego nie mam, kto zacz Limahl, ale piosenkę rozpoznałam od pierwszej nuty i się ostro dość zdziwiłam, że ten wspaniały, bardzo zresztą klimatyczny utwór pochodzi z tego filmu,

Niestety, „Niekończąca się historia” padła ofiarą kontynuacji. Drugą część nakręcono w 1990 (IMDB: 5.1), a trzecią w 1994 i… to musi być film, który woła o pomstę do nieba, wywołuje ból głowy i jest paździerzem ponad miarę, bo otrzymał zawrotną ocenę 3.2 na IMDB. Boję się to coś recenzować xD. Na szczęście, dalej jest już trochę lepiej, bo w 2001 nakręcono 13-odcinkowy serial, który na IMDB uzyskał ocenę 5.0.

Dobra, boję się rebootu. Podejrzewam, że nie będzie to już tak głęboka historia, że rozmiękczą znaczenie tak, jak rozmiękczyli „Diunę” i że film zamiast 1,5 h będzie trwał jakieś 2h i połowa z tego będzie słabym, filozofi… a nie, sorry, przed chwilą mówiłam, że nie będzie filozofii. Ale tej głębokiej. Cóż, zobaczymy jak będzie, w końcu producenci dopiero toczą rozmowy nad powstaniem „Niekończącej się historii”. Tymczasem zapraszam Was do obejrzenia tej niesamowitej historii w wersji z 1984. Miłego oglądania!

Climax

– Co zrobiłem źle? – zastanawiał się Gaspar Noe, kiedy się okazało, że z jego nowego filmu „Climax” nikt nie wyszedł, a krytycy dali mu dobre oceny.

Otóż, ja wiem, co poszło nie tak i wcale nie jest to fabuła. To jest przeżycie, które każe siedzieć na pu.pie do końca seansu. To tylko półtora godziny, jeszcze zdążysz do kibelka.

Mamy tu grupę tancerzy, która robi film. W tej właśnie chwili trwa próba – jedyna wyreżyserowana w obrazie scena. I tak, w „Climax” udział wzięli nie tyle aktorzy, co tancerze. I jak na osobników, którzy improwizowali na podstawie filmów „jak być na haju”, to wyszło im to znakomicie. Bo widzicie, w trakcie imprezy okazuje się, że ktoś coś dosypał do sangrii. I dalej widzimy ludzi, którzy mają złego tripa. Tak, to cała fabuła. Czy to nudne? Nie – specyficzne.

Ale, porozmawiajmy o masonach. Bo w końcu recenzja się z tego wzięła, prawda? No więc… tak, „Climax” to masoński film, ale jeśli tak się prezentują filmy masońskie z Europy, to poproszę więcej xD. Wiem, ryzykuję, ale od razu czuć, że „Climax” jest tworzony z serca i że funduje nam niesamowite przeżycie z tańcem. Wprawdzie tylko na początku i tak naprawdę jest mniej tańca w obrazie, niż by się chciało, ale… świetne. Dobra, oznaczenie masońskich kolorków będzie na końcu, specjalnie dla Joanka98, bo pamiętam, że chciała.

Gdy film się zaczyna, widzimy przesłuchanie do filmu/spektaklu. Nasi tancerze są w telewizorze, obok którego stoją kasety z często horrorami. Szczególnie w oczy rzuca się „Suspiria”, „Zombie” i „Schizophrenia”, ale hej – nie oglądałam „Climaxu” na trzeźwo, bo stwierdziłam, że to nie jest dobry film na trzeźwo i miałam rację. Ale, co ja chciałam? A, tak. Chciałam powiedzieć, że żałuję, że nie widziałam „Suspirii” (obu), przez co mam wrażenie, że nie mogę dosadnie zinterpretować pod kątem masońskim filmu Gaspara. Ale powrócę do sceny z przesłuchaniem, bo za plecami tancerzy jest ściana z odpadającą tapetą. Cały ten zestaw wydał mi się bardzo symboliczny i miałam wrażenie, że „Climax” na symbolach będzie jechał.

No i jedzie głównie na kolorach:

🟡 żółty – film właściwie od takiego klimatu zaczyna, bohaterka jest w żółtym stroju, pomieszczenie także… jest bardzo rzadko używany w lożach, ale ogólnie oznacza to, co najgorsze i to, co najlepsze. To też oznaczenie kontynentu, a w filmie temat Francji jest ważny, choć nie tak ważny, jak seks.

⚪️ Biały to kolor niewinności… u dawnych francuskich królów kolor radości… ale dla masonów to przede wszystkim kolor inicjacji, a początek filmu to właściwie jego koniec, bo widzimy jedną z bohaterek w śniegu, stricte na białym tle, która się czołga i jest ranna.

🟢 Zielony kolor jest spotykany w brytyjskich (tak, mam na myśli całą Wielką Brytanię – Anglia, Szkocja, Irlandia) lożach masońskich jako część ubioru i oznaczenie hierarchii. Jednakże „Climax” to dzieło francusko-argentyńskiego reżysera, który bardzo wyraźnie oznacza, że HALO, TU FRANCJA w swoim filmie. A zatem warto się zastanowić, czy zieleń jest przypadkowa… „nie”, przyszło. Za to jest wiecznie zielona roślina, którą masoni se upodobali – akacja. Symbolizuje życie moralne lub odrodzenie. Dla mnie to pierwsze znaczenie by się tu znalazło, bo to, co się odjewapnia w „Climax” to jest jakiś majstersztyk życia antymoralnego.

🟣 Jest w „Climax” odrobina fioletu, właściwie to miesza się on z czerwienią, co nie jest takie niezwykłe, bo to pochodne siebie. Myślę, że użyto go w jakiejś intencji, tu bym stawiała na znaczenie „pokuty”, bo nie sądzę, żeby chodziło o anagram koloru (wtedy to by było nawiązanie do 5 żydowskich aniołów w kabale).

🔵 Niebieskiego w „Climaxie” prawie nie ma, jeśli w ogóle występuje. Ale – skoro już piszę o kolorach w kontekście masonerii, to załatwię je wszystkie xD. A w sumie – niebieski oznacza nieśmiertelność, wieczność, czystość, wierność, a jasnoniebieski reprezentuje roztropność i dobroć. Tych rzeczy NIE UŚWIADCZYMY w „Climaxie”, bo widzimy odwrotność tego i to w absolutnym wydaniu.

⚫️ czarnego w „Climaxie” trochę jest i tak w sumie czarni noszą czarne stroje, ale nie tylko oni. Reżyser też czasem stosuje czarne plansze na ekranie, a im bliżej końca, tym więcej czerni. Horror się dzieje i właściwie byłabym zdania, że ekranowa czerń oznacza śmierć, totalne wejście w to, co się odjewapniło. Zaskakujące? Nie? Bo czerń we francuskiej (i szkockiej) loży to przede wszystkim kolor loży trzeciego stopnia 😃. I tyle z filozofii XD.

🔴 Czerwonego tu sporo. I ogólnie można stwierdzić, że przecież reżyser fajnie nawiązuje stylistyką do horrorów, więc to będzie naturalny kolor dla tych scen. I owszem. Jednak w kontekście masonerii oznacza kolor inicjacji i ofiary. Cóż, ofiar na ekranie nam nie brakuje, a dźwięk tylko to zaznacza, bo w pewnym momencie słyszymy krzyki. A wszystko i tak dąży albo do śmierci, albo do orgii. A orgie są z natury masońskie.

Uuuuuffffff….

Oczywiście można twierdzić, że te wszystkie kolory zostały użyte „bo tak jest ładnie”, natomiast już samo nawiązywanie do „Suspirii” oraz wywoływanie w widzu wrażenia, że każda scenografia jest bardzo przemyślana, każe mi szukać dziury w całym.

„Climax” to nie jest film dla każdego. Wielu się od niego odbije, no chyba że będzie się spodziewać pokazania dyskoteki. Albo wejdzie w ten dziwny klimat, który nie pozwala na dojście do tronu. Zgadzam się z innymi recenzentami: tego filmu nie da się polecić. No chyba że kochacie masońskie filmy 😉.

NuclearPunk i Ponton Movie – ten tekst dedykuję Wam, to przez Was obejrzałam to dziwaczne dzieło xD. Dzięki i do pogadania w komentarzach ❤.

Miłego dnia wszystkim!

PS.: A samo słowo „Climax” też ma swoje znaczenie 😉.

PS.2: Film nie byłby tak dobry, gdyby nie muzyka. Idealnie się łączy z tym, co widać na ekranie.

Telefon

Joel Schumacher zrealizował jeden z najbardziej dynamicznych filmów, jakie widziałam. I to pomimo tego, że akcja była właściwie statyczna: oto facet w budce na celowniku snajpera. Gra toczy się o najwyższą stawkę, ponieważ snajper (Kiefer Sutherland) grozi mu – Stu Shepardowi (Colin Farrell) zabiciem. Stawka z czasem się powiększa, a sytuacja robi się coraz bardziej przerażająca. Czy i jak uda się wyjść z opresji Stu?

Cóż – film jest krótki i to jest jego zaleta, bo sytuacja, w jakiej się znajduje Stu naprawdę może ciążyć i jest to trochę odczuwalne. Nie mniej, „Telefon” płynie, a praca kamery i jej montaż robią taką robotę, że trudno się od ekranu oderwać. Trochę przeszkadzały przez to napisy, bo dłuższą chwilę zajęło mi, by patrzeć jednocześnie na obraz i na wypowiedzi bohaterów, a tych nie brakuje.

Oprócz tego, to muzyka jest świetna – a to tylko dwa utwory. Otwierający „Six Days” Colonela Bagshota i zamykający „Operator” Nathana Larsona. Wspomnę jeszcze tylko, że Colonel zrobił swoją wersję utworu DJ Shadow i to chyba specjalne nagrał na potrzeby filmu. Zresztą, można to obczaić w napisach, ale jutub automatycznie wypluwa oryginał po wpisaniu tytułu. Tak czy siak, macie screena, a linki w komentarzu.

Czy da się jeszcze coś opowiedzieć o „Telefonie”? W sumie – chyba tylko tyle, że trzyma w napięciu. Co do końcówki, to można się czepiać, że „naciągana”, ale jednak nie. Zwłaszcza po lekturze „Będziesz siedzieć” Violetty Krasnowskiej, po której jestem.

Tak czy inaczej, „Telefon” jest bardzo dobrym obrazem, którego polecam.

Muzycznie 2

CHILD’S PLAY (1988) [RECENZJA]

To o tyle ciekawy przypadek, że „Laleczka Chucky” w żadnym stopniu nie jest wybitna, jednakże jak wleciały napisy końcowe, to muzyka zwróciła moją uwagę. Innymi słowy – po prostu mi się spodobała. Czy zapadła w pamięć? Niekoniecznie, ale… i tak doceniam.

Singin’ In The Rain [RECENZJA]

„Deszczowa piosenka” to wybitny musical. Dlatego macie pełny soundtrack, ale:

dla mnie najważniejszym i zarazem najlepszym utworem jest po prostu „Good morning”.

BORDERLANDS

xD Nie widziałam filmu, ale piosenka, którą dali w trailerze była zajebista. Odpowiada za nią Electric Light Orchestra i jest to utwór „Do Ya”.

PUŁAPKA [RECENZJA]

Nie jest to wybitny film, ale muzyka w nim mi się spodobała i całkiem sympatycznie wgrywała się w spektakl. To raczej ciepłe, popowe kawałki, które uprzyjemniają chwile. Dlatego też zapodaję soundtrack do niego:

DEADPOOL&WOLVERINE [RECENZJA]

Film można krytykować, ale pierwsze 5 minut to petarda. A początkowe utwory nawet nie są wybitne – one są po prostu wybitnie dopasowane do sceny. To dlatego ludzie jak szaleni szli na seans po 3-4 razy, żeby zobaczyć właśnie TO. I wierzcie lub nie – na monitorze nie robi aż takiego wow, chociaż tak, nadal jest to niesamowicie energetyczna scena.

RANCZO

„Ranczo” to jeden z najlepszych, polskich seriali. Możecie się nie zgadzać, ale nie sposób odmówić mu wyrażeń, które wlazły do naszej kultury, a w mniejszych miastach (np. w Gorzowie Wlkp.) przewijają się porównania owego miasta do Wilkowyj. Zresztą, to właśnie na grupie rodzinnego miasta ciągle ktoś przytaczał ten serial i wreszcie postanowiłam po niego sięgnąć. A potem okazało się, że ścieżka dźwiękowa jest bardzo dobra. Przede wszystkim poszczególne akcenty muzyczne są dopasowane indywidualnie do bohaterów, a niektóre piosenki bardzo zapadają w pamięć. Oto najlepsze – wg mnie – utwory.

(Jest tego trochę, bo to było 10 sezonów).

KRYMINALNI [RECENZJA]

Nadal jestem na jakimś 4 sezonie, ale co czołówkę zrobili, to ich.

Kryminalni

Dzień dobereł! 🙂

W latach 2004-2008 zrealizowano osiem sezonów „Kryminalnych” – procedurala od TVN’u. A, i dzień dobereł, bo dawno nie było.

W warszawskim wydziale kryminalnym pracuje trzyoosobowa ekipa: Adam Zawada (Marek Włodarczyk), Marek Brodecki (Maciej Zakościelny) i Basia Storosz (Magdalena Schejbal). Nad nimi zaś krąży niczym sęp pani prokurator w postaci pięknej Doroty Wiśniewskiej (Dorota Landowska). Tak dobrana ekipa rozwiąże najtrudniejsze sprawy kryminalne w Warszawie.

Pierwszy odcinek zastanawia. Zacznijmy od scenariusza, który zaczyna akcję od pokazania nam kto, co i jak narozrabiał. Nie jest to ani oryginalne, ale za to wydaje się być lekko przestarzałą metodą prowadzenia narracji. Czyżbym oceniała „Kryminalnych” z perspektywy roku 2024? Trochę tak, trochę nie – bo przyznaję, że odnalazłam w tym serialu coś takiego, co po prostu nie pozwala się oderwać. I wiecie, w każdym odcinku jest jedna sprawa, raz są łatwe, raz trudniejsze (finał pierwszego sezonu to bomba!). A jeśli chodzi o scenopisarstwo, to gdzieś od połowy sezonu czy może późniejszych epizodów widzimy, że sprawa zaczyna się także standardem – od znalezienia trupa na przykład. Ale mimo wszystko układ fabularny odcinków jest na tyle interesujący, że niezależnie od taktyki scenarzysty, ogląda się to ciekawie. Za scenariusz najczęściej odpowiadał Piotr/Jacek Wereśniak, a za reżyserię już Piotr czy Vega. Oczywiście, im serial był dłużej emitowany, tym posiadał więcej twórców.

Trzeba też powiedzieć o muzyce, bo to ciekawy przypadek z tamtych czasów. Pierwsze dźwięki – o matulu, czemu to jest takie kiczowate? Auć, moje uszy xD. Natomiast wygląda to po prostu na trend, że przy akcji puszczamy to, a przy rozmowach to – bo w „Kościach” (serial amerykański z podobnego okresu czasowego) miałam identyczne wrażenie. Wiadomo, że utwory inne, ale chodzi o stylistykę. I im dłużej z nią przebywasz, tym bardziej ją lubisz. Nie da się też ukryć, że główny motyw „Kryminalnych” – za który odpowiada Maciej Zieliński to jest miód na moje uszy. Jest moim zdaniem konkretna i klimatyczna,

Co do bohaterów, to najciekawiej swoją postać poprowadziła Schejbal, która zaczynała od postaci niepewnej, nabierającej wprawy i w dodatku jest kobietą, co musi sobie radzić w męskim środowisku. Tu nawet nie chodzi o typ postaci, ale też o mimikę twarzy, która idealnie się w to wkomponowała. W drugim sezonie jest już pewniejsza siebie i pozwala sobie na więcej 🙂.

Marek Włodarczyk to… Marek Włodarczyk. On jest dobrym aktorem i gra bardzo naturalnie, ale przynajmniej na etapie pierwszego sezonu nie wyróżnia się jakoś wielce, on jest po prostu kozakiem w swoim zawodzie i tyle.

Najgorzej gra Maciej Zakościelny, który tu jest co prawda młody, ale też gra drewniano. W ogóle sporo aktorów drugoplanowych w ten sposób sobie pogrywa, ale przecież nie mamy tu hitu od HBO. Mamy jedynie TVN-owski wytwór, który musiał koniecznie zaznaczyć Unię Europejską w jednym z odcinków… no dobra, to była „tylko” powiewająca flaga w tle, no ale była. Zresztą, 2004 to straszny rok dla Polski (wejście do UE). Ale mimo to – a może właśnie przez to – widzimy, że częstymi bohaterami są biznesmeni, na przykład właściciele małych sklepików. I kurczę, te dekoracje, a nawet sam fakt, że siedzi sprzedawca i podaje klientom towar (!) tworzy taki zupełny oldschoolowy klimat retro. Eh, stara dobra Polska (nie powiedział nikt, kto musiał się zmagać z dorosłym życiem w latach 90′).

Każdy sezon liczy sobie 13 epizodów. To w sumie niedużo jak na tamte czasy, zastanawiam się teraz, czy kwestia sezonowości była w ogóle widoczna dla tamtych widzów… chociaż, możliwe – pamiętam, że „Policjantki i Policjanci” mieli jakoś sezon zimowy i letni, ale prawdę powiedziawszy „Kryminalni” lecieli raczej o 20-21, bo tam są sceny i krwawe, i nagie, i jest mnóstwo przeklinania momentami.

Kolejny tekst o serialu (albo i nie, to zależy od rozwoju serii) po ostatnim, ósmym sezonie 🙂.

A u Was jak? Dobrze wspominacie ten serial, a może chcecie go sobie odświeżyć?

PS.: Na 19 idę na „Horizon 1”. Tak, wiem, będzie szybko na VOD, ale podejrzewam, że na małym ekraniku nie uzyskam takiej satysfakcji z seansu, jak w kinie. Recenzja jutro, najpóźniej w sobotę (ze względu na potrzebę przespania się z filmem, tak mówią, że to tu konieczne).

Deadpool&Wolverine

Byłam, widziałam i… dobrze się bawiłam. Tak, to był dubbing. I szczerze? Nie żałuję. Polscy aktorzy (w roli Deadpoola maciej Stuhr) dość się postarali, by widz odczuwał emocje postaci. I może nie usłyszałam charakterystycznych gadek z oryginału, ale teksty same w sobie były zabawne, a film bardzo przyjemny.

Deadpool usiłuje uratować swój świat. Problem w tym, że potrzebuje do tego Wolverina, a dobrze wiemy, jak oryginał skończył. No, ale nasz bohater znajduje następcę, który w swoim świecie jest zupełną porażką. Więc czas na akcję…

Bardzo dobrym ruchem było to, by nie spojlerować filmu aż do premiery. Po premierze niestety wszystko pękło i w sieci rozlały się info. Nieważne, że pójdziesz na film za dwa tygodnie – internet, czy tego chcesz, czy nie, zespojleruje Ci deadpoola. Z jednej strony psuje to trochę efekt np. Cameo albo Cavilla- a z drugiej, jest to film na tyle udany, że nawet bez dobrej znajomości mcu film będzie bawił. Ba, fani samochodów też coś dostali xd.

Krytykowana jest opcja „uratować świętą chronologię”, ale to jest pomysł tak głupi, że aż śmieszny. Większość tego, co zobaczymy w Deadpoolu to po prostu czysto relaksacyjna albo naparzanka, albo zabawne dialogi. I tak, fabuła to w zasadzie gagi. Czy to źle? Nie – film dokładnie wie, czym chce być. Nie sili się na filozofię czy skomplikowaną intrygę, on chce Ci dać czystą rozrywkę. I takich filmów potrzebujemy.

Ten film to taki trochę hołd dla Foxa, co widać szczególnie w napisach końcowych. I serio, PO nich jest scenka, i to bardzo zabawna, więc zostańcie do końca.

Deadpool trochę sobie robi jaja z Marvela i mnie to bardzo bawiło. Uważam też, że pierwsza, rozpoczynająca sekwencja filmu to czyste złoto. Ogólnie, walki tu są całkiem przyzwoite, choć John Wick to to nie jest. Ale szczerze, trudno przebić wstęp – to tak, jakby ktoś narzekał na walkę przy logotypie Foxa.

– Możesz przestać, ludzie chcą iść do domu! ’- ucina gadkę Deadpool. Spodobało mi się to, ale niestety, trochę ten film się dłuży. Film ma wartką akcję, ale gdy zwalnia, by niby poznać bohaterów to… chciałabym kolejną scenę walki. Nie znaczy to, że te sceny są złe. Po prostu czegoś zabrakło. Takiego… płynięcia. Choć widać, że ekipa doskonale się bawiła, w tym przypadku okazało się to za mało. Po prostu, 2h metrażu to chyba troszkę za długo jak na film tylko z gagami.

Ale – to dobry film, który bawić będzie szczególnie znawców Marvela. Inni też wyjdą z bananem na twarzy, bo zwyczajnie miło się to ogląda. I ta część spodobała mi się o wiele bardziej, niż dwójeczka. Była odważniejsza i nie miała skrupułów przed krwawymi scenkami czy przekleństwami. Bardzo dobrze.

Pułapka

Koncert, seryjny morderca i armia policjantów. Co może pójść nie tak?

Trailer zdradził ważną rzecz: FBI urządziło sobie łapankę na seryjniaka w trakcie koncertu. Tymczasem film powoli nam odkrywa wszelkie karty. Choć w sumie, nie wiem czy lepsza jest niewiedza czy wiedza, ale film wypadł dobrze.

I będę w gronie nielicznym, ponieważ uważam, że to zgrabny kryminał z zacięciem thrillera od a do z. Być może osoby, które twierdzą „finał nie dowiózł” spodziewały się czegoś takiego jak „szósty zmysł”. Ewentualnie za mało oglądam filmów shamalajana.

Bo mamy tu próbę ucieczki przed policją i to świetnie buduje napięcie. Czy go złapią? I niby mamy kibicować złolu, ale nasz złol ma inteligencji 200 iq i w sumie kibicowałam FBI.

Może film ma o jedną scenę ucieczki za dużo, ale w sumie dobrze bawiłam się do samego końca. Był to lekki kryminał, ale zrozumie to tylko fan kryminałów czy thrillerów 🙂.

Filmo Granie Wydarzenia Muzyka i Czytanie. Mam nadzieję, że nie pomieszałam nicka piosenkarki, ale tu wykorzystano całą gamę piosenek Saleny, popowej jak się zdaje austriackiej piosenkarki. I szczerze mówiąc te lekkie melodie tworzą całkiem dobry klimat; tak właściwie to główny bohater unika koncertu, choć jest z córką. To tworzy ciekawe napięcie.

Tester Doświadczeń nie wiem, czy ten film Ci się spodoba, ale raczej nie oczekuj tu jakiejś wielkiej psychologii. Po prostu shalajman xD bawi się budowaniem napięcia i on to umie robić naprawdę dobrze. I chyba wiem, dlaczego jego filmy – w przeciwieństwie do Vegi – dalej przyciągają i pociągają. Po pierwsze, mam wrażenie, że shalajman naprawdę czerpie czystą radość z tworzenia i to czuć. Po drugie, jego historie koncepcyjnie mają sens, są poukładane, nawet jeśli w końcówce lekko nie dowozi.

Generalnie, uważam „trap” za całkiem miły, lekki thriller i cieszę się, że na nim byłam.

Ps. Tak, zdjęcia są ładne.

Singin’ In The Rain

Wiem tylko jedno: „Deszczowa piosenka” to zajebisty film. I jeśli macie kino domowe, to szykujcie się na przeżycie.

Jeszcze wczoraj się zastanawiałam, czy się wypaliłam, czy może pasja do kina poszła w kąt, czy o co chodzi… otóż, okazało się, że trafiałam na złe filmy. Potrzebowałam po prostu obrazu, który ma w sobie energię, PASJĘ, który płynie i oferuje przeżycie. Tak, „Deszczowa piosenka” sprawiła, że znowu z radością podchodzę do recenzowania!

Chyba dość trudno wyrazić konkrety wobec „Deszczowej piosenki”. Nie dlatego, że jest to skomplikowana historia – wręcz przeciwnie. Widzimy kilku aktorów, którzy mieli (nie)szczęście uczestniczyć w wielkiej, historycznej zmianie. Ten film zdaje się być głosem pokolenia, które przeszło od kina niemego do dźwiękowego. Ale też jak najbardziej jest opowieścią o miłości. I szczerze mówiąc, ta miłość ubrana w proste rozwiązania jest cudowna; aż wzrusza.

Ja się nie znam na musicalach, ale miałam wrażenie, że w całość włożono mnóstwo pracy. Od świetnych strojów, przez choreografię – uważam, że wybitną, zwłaszcza w przypadku „Good morning” (!), przez śpiew… Ten film jest genialny. I jest sztuką. Tak, bo sztuka rządzi się emocjami; a tu widz zostaje w emocjach. I nieważne, czy to radość, czy wzruszenie, czy satysfakcja – po prostu to jest coś, co czujesz i słowa niekoniecznie są w stanie to wyrazić.

Myślę, że ta produkcja ma różne warstwy i one będą się zmieniać z każdym kolejnym seansem. Już w połowie stwierdziłam, że to jest film wszechczasów. Przynajmniej dla mnie, bo zamierzam sobie go przypominać za każdym razem, kiedy zdechnie mi pasja do kina. Bo się okazuje, że – niestety – dzisiejsze filmy to w większości gówno, które nie chce płynąć.

„Deszczowa piosenka” to komedia, która była nominowana do dwóch kategorii Oskarów 1953. Pierwsza – najlepsza aktorka: Jean Hagen (grała Linę) i druga, najlepsza muzyka. Hagen przegrała z Glorią Grahame, która wystąpiła w „The Bad and the Beautiful”. A muzyka przegrała z filmem, o którym dziś nikt już raczej nie pamięta – „With a Song in My Heart”. Nie wiem, czy on jest dobry, ale na IMDB ma 6.7, więc podejrzewam, że raczej średniak.

Co do aktorów, to choć w głównej roli wystąpił Gene Kelly (jako Don Lockwood), to bardziej świeci jego przyjaciel – Donald O’Connor (jako Cosmo Brown), który genialnie tańczył, przez co Kelly ledwo za nim nadążał.

Nie mniej, to właśnie „Singin’ in the Rain” przeszło do historii. I dlatego jeszcze raz zachęcam Was, byście przygotowali kino domowe i wjechali w to przeżycie. Niesamowite.