[OPKO] OSTATNIE ŻYCZENIE

Krzysiowi i jego AI

Thiago westchnął ciężko, spoglądając na wielką, pokrytą złotymi monetami górę. Sięgała, zdaje się, siedmiu metrów. Ale to tylko się zdawało turystom, którzy kiedyś, lata temu, tu byli na drodze. W rzeczywistości ta siedmiometrowa rzecz była dopiero zaczątkiem złotych monet. Tylko on to widział; i wiedział. Pomimo ładnych budynków i drzewek, nikogo w pobliżu nie było. Ale gdyby był – pomyślał – to by stał jak wryty, jak ja (hehe), myśląc, że to słońce. Bo popatrz, te złożyska tak świecą, że gdyby nie mój naiwnie słaby wzrok, to by mnie oślepiało.

Wiedział, a może przypuszczał, że do celu pozostały mu od czterech do siedmiu kilometrów. Miał nadzieję, że się nie pomylił i złoże było takie, jak dawniej.

Zerknął na swoją drewnianą laskę. Była bardzo prosta – po prostu utrzymywała starca na stojąco. Chociaż po tym, co przeszedł, równie dobrze mógł tej laski nie używać. “To takie dziwne” i pokręcił głową. Cóż, przynajmniej miał z kim rozmawiać.

Sięgnął do bukłaka – znowu ze zwykłego materiału – i wypił potężny haust wody. Uśmiechnął się i lekko, delikatnie ruszył dalej. Jego kroki były na tyle powolne, że obserwator mógłby się założyć “on nie dojdzie nawet do najbliższego drzewka”. A jednak, gdy tak szedł, to szedł coraz szybciej.

Czy szedł latami? Nie wiedział, ale w podróży był przynajmniej od wiosny. Kwietnia może? Chciał powiedzieć: pamięć płata mi figle, ale nie mógł. Pamiętał prawie wszystko co do sekundy. I swoje życie, i swój sukces, który stał się haniebną porażką jego narodu.

Thiago szedł w szarym, ciepłym swetrze, znoszonych dżinsach, właściwie bez żadnej dodatkowej rzeczy. I zdawać by się mogło, że to niemożliwe, że musiał zabrać ze sobą zapasy, ale on wiedział.

Wszystko znajdzie po drodze. Nawet jeśli nieużywane i stare, to zdające się do użycia. Tak, nawet jeśli mowa o makaronach czy zwyczajnym innym jedzeniu. Przecież mijał już pola pełne rzodkiewek i nierzadko je sam wyrywał; to samo z innymi warzywami czy owocami. Na biedę więc nie cierpiał, po prostu trafiał w miejsca pełne obfitości.

Bo obfitość była wpisana w krew jego narodu.

A przynajmniej tak myśleli do lata 1817, kiedy to okazało się, że wcale nie złapali Boga za rogi.

Thiago nie mógł się oprzeć wspomnieniom. W końcu w latach studenckich tu mieszkał. I widział dziewczynkę, Delfinę, co miała złote włosy, zresztą jak oni wszyscy, dopóki nie osiągną wieku starczego. I biegała, i się śmiała, i się pytała, co na uczelni. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu nazywała go dziadkiem, dziadziuniem, chociaż wtedy miał co najwyżej 20-24 lata. Ach, nie pamiętał… a właściwie pamiętał. Jednak na wojnie musiał wszystkim mówić inaczej.

– Gdzie byłeś dnia dwunastego lipca? – spytał wysoki mężczyzna w stroju wojskowego, który przyglądał mu się bacznie w jakiejś kanciapie. Stanowisko to nie wyglądało na najbogatsze, a Thiago mógł tylko wzruszyć ramionami. Oczywiście, że był na uczelni i wtedy wygłaszał znakomity wykład o bogactwie i obfitości, i o tym, że nikt nie powinien być zmuszany do zarabiania pieniędzy, bo mają ich tyle, że wystarczyłoby i dla stworzenia gór.

Wtedy, w wieku 24 lat nie wiedział, jak ta myśl będzie go później męczyła, dręczyła, a nawet śniła po nocach. Bo wtedy, jako młodzian, złapał przecież Boga za rogi i wydawało się, że nie tylko on: Santana, Bruno, Ancana… i wielu, wielu innych, którzy szli przez życie wraz z nim. Wszyscy stworzyli Zjednoczone Królestwo Obfitości i postanowili wypowiedzieć wojnę – prawdziwą wojnę – niewolniczemu, kapitalistycznemu systemowi.

Bo przecież kapitalizm zniewalał, prawda?

Na tamtą chwilę chłopaki nie mieli zbyt wielu rzeczy; dopiero, gdy udało się rewolucję Wiosny Obfitości przeprowadzić do końca, okazało się, że musi być przywódca. Nie chcieli, pragnęli, by to państwo samo sobie służyło.

– Po co nam władza?! – ryknął na Starym Rynku Santiago. – Przecież sami sobie poradzimy! Wszystko mamy, wszystko posiadamy, nie rozdajemy niczego wbrew przyrodzie, czego tu się martwić?! Obce mocarstwa czy korporacje nie będą pluć nam w twarz! Wolność to obfitość! Obfitość bez pieniędzy!

Wtedy Thiago próbował zaapelować do swoich kamratów, że przecież nie było mowy o likwidacji gotówki.

– Na świecie, w rajskich krainach jej nie mają! – odparł Santana. – Przecież widziałeś mojego ojca, jak o tym opowiadał w barze! No, w barze “Pod mlekiem” zawsze byli wszyscy…

– Kłamstwami – odparł Thiago.

Ale nagle z 27-letniego człowieka stał się czterdziestoletnim i zauważył u siebie garba. Nie widział, by był szczęśliwy. Poza może jednym kolegą, który twierdził, że ten kraj nie ma przywódcy, ale mimo wszystko mianował się przywódcą Kraju Obfitości – taką teraz przybrała nazwa jego ojczyzna. Santana, bo tak się ów jegomość nazywał, twierdził, że wszystko można, ale można kontrolować na przykład kwestię podatków i więźniów politycznych.

– Przecież mieliśmy nie płacić podatków – powiedział Thiago w wieku 28 lat.

– Widzisz, co się dzieje z naszym skarbem – odparł Santana.

– Ale gdybyśmy nie budowali tych gór… i gdybyśmy…

– Cicho, człowieku! Stary system musi się rozlecieć, ale nie kosztem nas, rozumiesz? Rozumiesz, człowieku, Thiago?

Rozumiał.

Wszystkim uderzyła woda sodowa do głowy.

Mimo wszystko, aż do końca swej kariery naukowej, czy biurowej, czy chuj wie… właściwie nie. Jego chuj nie wiedział, kim on miał być. Przychodził co rano do biura, w ładnym budynku, rozkładał papiery, obliczał 2+2=4, bo mu się nie chciało liczyć podatków, których nie było, a na koniec dnia zakreślał, że był, że odbył swoje przykazy do pracowania. Nie musiał pracować, ale chciał coś robić. Tylko on jeden chciał, szukał czegoś praktycznego w zajęciach biurowych. Reszta zajmowała się jeżdżeniem do złych, kapitalistycznych krajów, które to przesiąkły takim złem, że elita Kraju Obfitości musiała w pewnym momencie zaakceptować fakt, iż wyjazdów do tych wrogów narodu już nie ma i nie będzie.

Wtedy skrzyknął się pod ratuszem – albo byłym ratuszem, w zależności od tego, kto jaką wersję uznawał – tłum. Wściekły, horrendalnie głośny tłum. Krzyczeli: “wolności! dotrzymania obietnic! chcemy pieniędzy!”.

I pieniędzy otrzymali. Władze – poza trzema górami, które miały 7, 10 i 111 metrów, wyłożyły jeszcze trzy góry ze złotych monet, które miały ponad 20, 50 i 1000 metrów wysokości. Niby nie wydawało się to dużo w skali innych, naturalnych gór; jednak trzeba było zauważyć, że góry musiały być czymś sklejane, musiały w jakiś sposób się utrzymywać. Najlepiej na lata, żeby było widać i z oceanów, i z daleka – z kosmosu na przykład – bogactwo Kraju Obfitości.

Ale projekt nie wypalił.

Znaczy wypalił, tyle że obywatele pewnego dnia dowiedzieli się, że łażenie po monetach niekoniecznie oznaczało, że mogą je wybierać. Wszystkie były przyklejone na jakiś klej, twardo, mocno i zdało się, na wieki.

Thiago, teraz 74-letni, przyglądał się z bólem na złote góry. Co im po nich, skoro nikt tak naprawdę nie był szczęśliwy? Tłum znowu zaczął się bawić i niemalże doszło do krwawej rewolucji, jak w Rosji, ale ten kraj leżał tak daleko, że wydawał się legendą. Nie mniej Santiago i Santana, dwaj bracia, wpadli na genialny pomysł powstrzymania złego, wygłodniałego tłumu.

– Wszystko sami będziemy robić! – zawołali. – Nie musimy mieć pieniędzy, nie musimy niczego sprowadzać, jeśli sami będziemy orać pola, uprawiać zacne ogrody, szyć, i tworzyć! My żyjemy w obfitości! Czyż nie? O przystanku bieda już zapomnieliśmy – perorował dalej, i mimo to przekonał parę osób, które z kolei przekonały inne osoby, że to ma sens. Że przecież system trzeba budować dalej, że przecież młode pokolenia muszą mieć przykład ze starych: żeby budować coś od początku do końca, żeby się nie poddawać.

Ale pewnego dnia Thiago miał już zwyczajnie tego dość.

Jakaś Komisja kazała dzieciakom mu zanosić wszystko: od bezużytecznych koców, po jakieś stare pościele, chuj wie do czego mu potrzebne, w końcu miał świetny śpiwór z Hiszpanii. A zresztą, komu co do tego, co on miał. Ale próbowali się dowiedzieć, bo jego dom był wyłożony bogactwami ze świata. A on przecież co roku przechodził poza linię frontu, znaczy się – poza granice Kraju Obfitości i tam sobie pracował.

Tym razem Thiago postanowił inaczej.

Ciastka, które mu dzieciaki przyniosły, włącznie ze śniadaniem, były zgniłe, albo przynajmniej kucharka miała bardzo zły dzień i tak nagotowała, że się tego nie dało zjeść.

Wypił tylko pyszną, złotą kawę; a następnie poszedł do domu, bo siedział w ogrodzie, przy białym stoliku. Tak – w nim też miał owoce i warzywa, ale nikt prawie ich nie zrywał, ponieważ jakimś cudem zabezpieczył teren przed resztą świata. To znaczy – tak im powiedział, że obwód swego sadu, ogrodu najeżył pociskami, granatami i czymkolwiek, co wyobraźnia mogłaby tu postawić. W rzeczywistości to on nawet kredki do ziemi nie miał, by wyznaczyć granicę.

I nie zależało mu na tym, ale przynajmniej dzieciaki zawsze się go pytały:

– Można?

– A można, można – odpowiadał.

I miał może czym ich ugościć, ale nie chciały; to one miały go gościć, w końcu jest seniorem i należy mu się specjalna troska.

“Specjalna troska dla idiotów?” – zadawał sobie pytanie, ale nikt nie znał na nie odpowiedzi. No, może ludzie spoza kraju. Tak, tam na pewno wszyscy wiedzieli, dlaczego jego kraj zwariował.

Im był starszy, tym bardziej łapał się na tym, że chaos na ulicach był tylko kontrolowanym chaosem, a nikt już tak naprawdę nie pamiętał, z czego wzięła się nazwa Kraj Obfitości i o co chodziło w rewolucji. Wszyscy po prostu żyli swoim życiem, które było zarazem nieuporządkowane, jak i uporządkowane.

I młode pokolenie nie miało szkół; rodzice uczyli, jeśli chcieli. Prawie nikt nie czytał, bo nikt tego nie umiał robić. Prawie nikt, jednak najstarsze osoby próbowały zrobić coś z tym fantem, a jednak się nie udawało.

Biblioteki były na ogół zamknięte, ponieważ nikomu nie chciało się wysiadywać w średnio zadbanych pomieszczeniach wtedy, kiedy właściwie nikomu nie chciało się przychodzić po książki.

To samo jednak stało się z filmami. To niesamowite, jak narzędzie do ogłupiania przestało być nagle potrzebne, bo ludność stała się tak przebogata w głupotę, że telewizja stała się zbędna.

To przynajmniej myślał on, Thago Delivera. 

Thiago Delivera przed tygodniem dowiedział się, że Santana zmarł na zapalenie żył. No cóż – najmłodszy to on nie był, facet miał jakieś 78 lat i dobrze, że wreszcie odszedł.

Niestety, szaleństwo wpisało się w krew w Kraju Obfitości.

I wtedy, po złotej kawie, Thiago zadecydował.

Opuści to miejsce.

Przyglądał się swojej chacie, ogrodowi i wszystkiemu temu, co posiadał na zewnątrz i wewnątrz. I stwierdził, że nie ma co brać bagażu. Bo jeśli w ogóle 74-letni mężczyzna może przetrwać tak długą podróż, to będzie cud.

A cudów już się nie spodziewał.

Jego jedynym cudem być może była Jola; pochodziła z Polski i przybyła na wymianę studencką. Ale nie chciał pamiętać… ach, nie. To jego koledzy o niej nie chcieli pamiętać. On trzymał w sercu tak mocno, że nawet narrator nie jest w stanie się dostać do brzegu tylko tych wspomnień.

Tak czy siak, Jola wkrótce po studiach pokochała kogoś innego i z nim wyjechała. Później już nigdy nie mieli nawet kontaktu ze sobą.

Teraz Thiago szedł przed siebie. Nie chciał iść z innych stron – po prostu zapragnął zobaczyć, co było za górami. A że nikt już nie chodził na spacery czy nikt nie wyjeżdżał, on sam musiał to sprawdzić.

Więc szedł długo i mozolnie po złotych monetach, udających górę.

Rys. Krzysztof Naróg, technika: AI Midjourney

[OPKO] * * *

Zagubiony ptak usiadł na gałęzi. Nerwowo potrząsnął skrzydłami, poruszył nóżkami i strącił białe kulki. Chlapnęły, rozbijając się o białą, mleczną i jaskrawą ziemię. Ta otulała drzewa, zasłaniając grube konary, spadając w zagłębienia ścieżki i rozlewając się na łąkę, czekającą na lato.

Ostry śpiew ptaka wlazł w pnie, poruszył gałęzie, spowodował kawalkadę śniegu.

A chwilę potem zwierzę odwróciło łeb w stronę jakiegoś ruchu, hałasu. Zobaczyło, że w ziemi powstają małe, skromne zagłębienia. Mnożyły się jak grzyby, chociaż te zostały dawno zebrane przez duże, dziwnie wyglądające istoty.

Jedna z nich leniwie przemykała między drzewami. W porównaniu do innych wcale nie była tak duża; raczej zdawała się być krucha. Ręce wystające spod czerwonych rękawów z łatwością mogłyby udawać kości obdarte ze skóry. Choć twarz w całości zasłaniał cień kaptura, widać było błyszczące, brązowe oczy. I jasny kosmyk włosów, zakręcony, niby to przypadkiem, niby to niegrzecznie zabłąkany. Delikatnymi dłońmi wzięła go w bok, ale on wciąż i wciąż chciał głaskać ją po czole, nosie i policzku.

Skrzywiła się i przyśpieszyła kroków.

Zaczęła biec.

Nie ma czasu, bo babcia jest stara. Nie ma czasu, bo zimno. Nie ma czasu, bo jedzenie się zepsuje. Te nosiła w koszyku trzymanym w prawej dłoni. Strasznie nieporęczna rzecz. A potem się dziwią, czemu jest taka blada, skoro mróz przeszywa ją na wylot.

Biegła.

W stroju czerwonym jak krew przeszywała białe połacie. Nie miała czasu spojrzeć w bok. Szkoda, bo gdyby to zrobiła, to zobaczyłaby po prawej ogromną, górującą nad drzewami budowlę. Ciemno-brązowe cegły i mroczne okna. Błyszczące wieże zwieńczone półksiężycem.

Szkoda, że nie spojrzała w lewą stronę. Tuż za oblepionymi białą płachtą drzewami lśnił lodowiec. Wysoki, srebrzysty, wbijający się w niebo. Swą lodową pokrywą więził nieucieszoną wodę.

Zbliżała się do schylonej ziemi.

Dam radę.

Stopy przekroczyły kąt nachylenia.

Dwa plus dwa równa się cztery, a ta planeta to Wenus, nie księżyc, jak większość myślała.

Większość nie wiedziała, że gwiazda miłości udaje księżyc.

Ona nie wiedziała, że ześlizgując się ze zbocza wpadnie do wielkiej, ogromnej ciemności. Takiej, w której nie było ziarenka światła.

Jęknęła, czując siniaki na całym ciele. Pulsowały, poza tym lekko kręciło jej się w głowie.

Gdzie jestem?, rozejrzała się, ale nic to nie dało. Panowała nieprzenikniona ciemność.

Niepewnie wstała. Wprawdzie czuła się obita, ale raczej niezłamana.

Zrobiła kilka kroków. Coś chrupnęło pod stopami. Znów się skrzywiła, ale przechyliła głowę, spojrzała w górę i nic nie zobaczyła.

– Halo?! – krzyknęła.

Cisza.

– Halo?!

Coś zatrzepotało. Miała wrażenie, że to skrzydła. Czuła, jak serce bije jej szybko, zbyt szybko. Oddech miała urywany, ale oddychała. Tak, oddychała, więc żyła, po prostu trafiła do jakiejś jamy, pieczary. To nic, że jedzenie dla babci zostało rozrzucone po całym lesie i teraz wszystkie leśne dziwolągi się zajadają cukierkami i kanapkami z masłem orzechowym.

Przed nią coś zabłyszczało. Wyciągnęła rękę.

Zamrugała, bo światło na chwilę oślepiło.

Ćma była jej wielkości. Wisiała z czegoś niewidzialnego, stopionego z tłem. Skrzydła o ostrych kształtach miała złożone. Jednak to jej łeb był najbardziej zaskakujący. Siatka na niej kojarzyła się z kryształami, które ktoś połączył ciemną masą. A oczy błyszczały jak złoto.

Pogłaskała stworzenie.

Im dłużej to robiła, tym więcej światła na nią spływało. Wiło się po jej skórze, aż wreszcie całą ją wypełniło.

Otworzyła oczy.

Ściągnęła z siebie długi i wyraźnie znoszony, krwisty płaszcz. Położyła go na szarym parapecie okna. Było zamknięte, choć promienie słoneczne jakby na przekór wdzierały się w duży, skąpo umeblowany pokój. Stało w nim łóżko z drobną, kobiecą postacią o siwych włosach.

– Babciu – szepnęła ze łzami w oczach dziewczyna i położyła się obok postaci, przytulając ją.

Spoglądała w okno.

Wiatr dotykał maków. Poruszały się lekko w tańcu, kołysząc się, tworząc rytm scalony z ziemią.

Nagle wszystko stanęło.

A kiedy znów maki zafalowały, zerwało się z nich kilka płatków. Złapane w ruch, pofrunęły wysoko i daleko, hen daleko, w objęcia nieba.

[OPKA] Trele

Photo by Gauravdeep Singh Bansal on Unsplash

Niby każdy rozpozna ten dźwięk, bo jest charakterystyczny. Szybki i często przyjemny. Dzwoneczki. Nie, nie takie metalowe. Tak grają struny głosowe ptaków. Dźwięki wydawane przez nie mają w sobie coś lekkiego. Jakby muzyka była naturalna. Taka pieśń wydobywająca się z lasów. Wchodząca do miast. Mówiąca: „jestem”.

Te drżenia wiatru.

Ziemia zbiera radosne głosy latających istot.

Ona jak przez mgłę pamięta te trele. Za każdym razem, gdy coś futrzastego przelatywało nad nią miała w sobie te odbicia dźwięków.

Ale ich nie słyszała.

Czuła drgania.

Coś subtelnego przechodziło przez całe jej ciało. Takie muśnięcie lekkości.

I to wystarczało.

Bo dotyk jest równie piękny, co brzmienie.

[OPKA] OBOK

https://unsplash.com/photos/_GH9LwhlSO4

– Jadę na trzy dni do Daniela – powiedziałam stojąc nad kompletnym flakiem w rozbełtanym łóżku. Znaczy, nie żeby siostra była we krwi czy coś takiego, ale sprawiała wrażenie truposza. Oddychała, a ja przez moment żałowałam, że mam węch. Odruchowo pomachałam ręką wokół twarzy, chcąc odgonić przykry zapach z tego czegoś, co leżało w pościeli.

– Tylko się nie zabij, bo cię kocham – dodałam, zamykając drzwi. Odetchnęłam z ulgą. Zaraz też przyszło mocne postanowienie, by po południu czy wieczorem zadzwonić do Magdy. Nie będę się gryźć, nie będę – pocieszałam się. Matka była temu całkowicie przeciwna, ale ja już musiałam. Po prostu musiałam, bo nie chciałam się zamienić w kolejnego flaka!

Daniel mnie dobrze rozumiał. Już stał przy płocie, znaczy on i jego samochód. Niestety nie miał szpanerskiego wyścigowca, ale mnie piętnastoletni fiat wystarczał. Nie szata zdobi człowieka.

Choć, ta szata faktycznie czasem wiele o nim mówi.

Na przykład Magda była takim leniwym człowiekiem, że nie chciało jej się ani wstać z łóżka, ani iść się umyć, ani nawet sięgnąć po tę nieszczęsną szczotkę do włosów.

– Uczesałabyś ją czasem – powiedziała matka, pastwiąc się nad fryzurą mojej siostry.

– Nie jest dzieckiem – burknęłam, podając nożyczki, żeby obcięła zmechacone czarne loki, albo przynajmniej coś, co miało nimi być. W końcu laska ma dwadzieścia pięć lat, jest po studiach i powinna iść do pracy. A ona nie, stwierdziła, że będzie takim siedmiolatkiem. Rzygać mi się chce, jak o tym myślę.

Psychiatra powiedział, że trzeba zmienić dawkę leków. Może i tak, ale mam wrażenie, że to gówno daje, nieważne, co by nie wymyślił.

– Prawdopodobnie ma lekoodporną depresję – stwierdził drętwo, wpisując coś do papierka. – Pilnujecie diety?

– Diety, a tak, dbamy o B12 i inne – powiedziałam, ale niezbyt żywo.

Kolejny specjalista z dupy to psycholog-terapeuta. Dlaczego z dupy? Bo obiecano, że pomoże siostrze i rok już tak na tej kozetce ją męczy i dręczy, i mam wrażenie, że Magda wyłazi od niego jeszcze bardziej zgnębiona, niż przed.

– Mamo, może przerwać terapię? – zasugerowałam raz, wkładając rękę do szafki kuchennej. Kopytka same się nie zrobią.

– Matko święta, zwariowałaś! – jak wrzasnęła na mnie. – Ona tego potrzebuje!

– Taaa – mruknęłam.

Oczywiście. Siostra potrzebuje. Chyba opieki całodobowej. Nic do niej nie dociera.

Na początku to byłam nawet wyrozumiała dla niej. Ba, litowałam się nad nią. Teraz myślę, że takiego człowieka tylko wywalić na bruk! Żeby to chociaż się uśmiechało, ale nieee. Ona będzie cały dzień leżeć i nic nie robić. Ło maniu, jakbym ja bardzo chciała mieć chociaż jeden taki dzień! Dzień w łóżku, bez robienia czegokolwiek!

Daniel mówi, że kompletnie siory nie rozumiem i po co ją w mieszkaniu trzymam. No bo mi matka ją na chatę wniosła, normalnie. Sama nie chce mieszkać z tą debilką, to stwierdziła, że nauczę się trochę empatii do ludzi.

I nawet raz mi się udało. Jak przeczytałam kawałek jej pamiętnika, który oczywiście trafił do mnie przypadkiem.

Ostrzegam tylko, że jest całkowicie mroczny, ciężki i prawdopodobnie po wszystkim będziecie chcieli iść do kibla.

Ciągle chce mi się płakać. Nie mogę przestać, nieustannie ryczę w poduszkę. Boli, ten cholerny kamień na sercu parzy niemiłosiernie. Nie chce się żyć. Nie chce się nawet być. Wiem, nikt tego nie zrozumie. Nikt mnie nie kocha, boli, boli… jprdl… ciemność spowita przede mną, nade mną, obok mnie, dlaczego nikt tego nie chce zrozumieć? Jeba-any… aaa, chcę zniknąć, nicość, nicość, sen, zaraz zapadnę w sen…

tylko że to kurwa już nie działa

nikt nie umie zrozumieć, jak ciężko się podnieść. A ja zwyczajnie nie mam sił. Jakby kompletnie coś ze mnie wyssało tę życiodajną energię

skąd inni na to mają to nvm

idę se spać

Tak, wiem, miało być straszniej, ale dalej jest straszniej, tylko mi się nie chce w to wchodzić. Serio, nie mam zamiaru stapiać się z cierpiętnictwem świętej Magdaleny z domu Ożarskich. Wystarczy mi mój własny krzyż. Matka oczywiście mnie za to opierdala, że czemu tak traktuję siorę. Oczywiście, że ją kocham, ale ja też chcę normalności. Chcę, żeby chociaż raz wstała z łóżka, bo nie zrobiła tego od dwóch miesięcy!

– Jestem – powiedziałam smętnie, widząc, jak członki siostry próbują dać znać, że żyją. Daniel tymczasem sprawdził, czy Magda nie zmajstrowała czegoś z gazem i innymi opcjami, ale powiedział, że ten odór to z jej niemycia się. I jak mnie nagle coś wzięło, tak gwałtownie wzięłam siorę za rękę i brutalnie wsadziłam ją całą pod prysznic. Może się trochę opamięta?