Code 8 [recenzja]

W 2016 roku świat mógł zapoznać się z 10-minutowym filmem Code 8, który z miejsca otrzymał wysokie noty. Historia opowiadała o zdesperowanym kolesiu, Connerze Reedzie (Robbie Amell), który chce zdobyć pieniądze na leczenie matki. Ale, ale – żeby to nie było aż tak amerykańskie, jasnym jest dla widza, że tu problem mają przede wszystkim ci, co posiadają moce. Nasz bohater jest jednym z nich – wykluczony, żyjący w niemal skrajnej biedzie, nie mający wielu perspektyw życiowych. To chyba sprawiło, że ludzie pokochali tę historię i chcieli ciąg dalszy. By go zrobić, reżyser Jeff Chan musiał założyć zrzutkę. Przy wsparciu 28-35 tys. osób* (!) udało się zebrać 2,5 miliona dolarów. Efekt? Widzowie mogli się zapoznać z obrazem w 2019 roku.

Connor Reed – jak już wspomniałam – nie ma zbyt ciekawej sytuacji, a na dodatek złego choroba matki postępuje. Zdesperowany, wkręca się do złego towarzystwa i próbuje to jakoś ogarnąć. Początkowo szczęśliwy, potem nieszczęśliwy, bo sytuacja bardzo się komplikuje. Nie będę może Wam zdradzać fabuły, myślę, że ona jest taka… może i przewidywalna, a może i nie. Samemu trzeba się dowiedzieć, bo z jednej strony widz zna te wszystkie meandry, koncepcje, po których Code 8 chce się poruszać, ale z drugiej strony widać w tym świeżość. Jest w tym obrazie serducho, przez które widz wbija się w klimat i chce go obejrzeć do końca. Ale czy mu się uda?

Cóż – mnie się udało, choć w połowie seansu zrobiłam sobie przerwę. Wiecie, może to nie jest Blade Runner, ale jednak czuć tę przyciężkawość, ten mroczny nimb, to osaczenie, w jakim znaleźli się bohaterowie. A w tej historii jest ich wielu i być może – zbyt wielu. Generalnie, zgadzam się z twierdzeniem, że pewne wątki mogły być bardziej rozbudowane, czy też przyciśnięte tak, żeby widz otworzył gębę z wrażenia. W końcu jednak tego nie robi, choć – w dalszym ciągu – historia pozostawia po sobie jakieś odczucia. Myślę, że to dlatego, że ten dystopijny pomysł sam w sobie jest intrygujący i ciekawy, i można z nim współpracować na wiele sposobów. I chyba kluczem jest serce.

Właściwie nie wiem, jak ocenić jedynkę ze względu na to odczucie. Wiecie, to nie jest odkrywcze kino; ale też ocena 6/10 nie do końca mi pasuje. Może to taki film, który trochę się wymyka standardom, a więc i standardowym ocenom…

Jak poleciałam z jedynką, to z automatu włączyłam dwójkę. Tu już jednak było trudniej zatrzymać się na historii, bo fabularnie była ona nieco… może nie tandetna, ale nieco za prosta, nieco za bardzo idąca w stronę kryminału. Żeby było jasne: bardzo lubię kryminały. Chodzi o to, że potencjały w drugiej części nie zostały w ogóle wykorzystane i wkradły się lekkie bzdurki. To znaczy, mamy tu do czynienia z przesunięciem czasu, Reed po pięciu latach wychodzi z więzienia – czego dowiadujemy się z dialogu, co w sumie jest bardzo dobrym wyjściem – i… no właśnie, chce na nowo ułożyć sobie życie, ale w tym brudnym świecie nie do końca może to wyjść. Szczególnie, że tarapaty same do niego przychodzą – w tym przypadku w postaci dziewczynki Pavani (Sirena Gulamgaus), która jest świadkiem tragedii i która musi uciekać przed skorumpowanym policjantem.

Z jednej strony pomysł, na który wpada bohater, by rozwiązać problem podoba mi się. Głównie dlatego, że świadczy o tym, że Connor nie jest jakiś wyjątkowo szlachetny i trochę go system przetrzepał, a więc pytanie – czy można walczyć z systemem? Czy warto się poddać? Niestety, film nie wchodzi w to zagadnienie głębiej. Ale podobnie jest z innymi sprawami. Jest sieczka, wszystko znowu wymyka się spod kontroli, ale czułam, że w tej historii czegoś brakuje. O nie, nie jest to serducho. Właśnie może dlatego obejrzałam Code 8: part two do końca, gdyż nie chciałam robić przykrości panu reżyserowi. Ale niestety, w połowie seansu zdecydowałam się na przyśpieszenie 1,5. Tak, film był dla mnie trochę męczący, bo nie przedstawiał mi jakiś odkrywczych rzeczy, a zresztą nie musiał. Jedyne, co musiał to wejść głębiej w mroczny klimat swojego świata i mroczne zagadnienia. Coś takiego było w jedynce – ale właśnie… nie w dwójce.

Słaby film, jednak na szczęście nie paździerz. Szkoda tylko twórców, którzy przyznają, że są dumni z projektu i mają nadzieję, że widzowie pokochają Code 8. Cóż: ja nie pokochałam dwójki.


  • dane są rozbieżne.

ZNACHOR, 2023

Większość recenzentów napisze, że nowy „Znachor” jest zaskakująco dobry. I zastanawiam się teraz, z czego to wynika. To, że „każde pokolenie ma swojego Znachora”, jak to stwierdził Onet, czy to, że 99% społeczeństwa zna tylko film Jerzego Hoffmana, a książki nigdy nie czytało?

Na seans zdecydowałam się w środę, nie znając powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. I dla filmu było to zbawienne, ponieważ mogłam wtedy zanurzyć się w pełni w seans.

Mi film płynął. Nie był zły – oglądało mi się go bardzo przyjemnie, ale zwracałam uwagę na kilka dziwnych rzeczy. Na przykład to, że im bliżej końca, tym więcej było cięć. Albo, że całość jest masakrycznie wręcz uwspółcześniona. Dlaczego nie zrobili tego w obecnych czasach, tego nie wiem, a szkoda, bo byłoby z tego więcej pożytku, niż z netflixowej adaptacji. A tak, wiem już – film byłby niepoprawnie polityczny. Wszak musimy pamiętać, że obecnie medycyna akademicka bardzo nie lubi medycyny alternatywnej, a przecież szacunek wobec znachorstwa w takim przypadku jest nie na miejscu.

To, co mi się spodobało w Netflixowej adaptacji to dwie rzeczy. No, może trzy. Pierwsza to muzyka – instrumentalna i ludowa, całkiem nieźle budowały klimacik. Ja takie rzeczy lubię, więc mi tam nie przeszkadzało, ale to kwestia gustu.
Druga zaś to aktorka odgrywająca rolę Zofii (Anna Szymańczyk), ale o niej w tej chwili zrobiło się głośno. Przyznać trzeba jednak, że zwracała uwagę na siebie i chyba ze wszystkich najbardziej lśniła.
Trzecia zaś – rzecz najważniejsza – to próba zachowania szacunku wobec pierwowzorów. Aż dziwnie to może brzmieć, ale mam wrażenie, że twórcy starali się go zachować, rzucając być może oczko do kinomanów, w sensie nawiązań do wersji z 1937 roku.

I na tym plusy się właściwie kończą.

Z filmu zapamiętałam to jedynie, że młody Czyński – w książce dorosły facet, bo trzydziestolatek – wygląda jak gimnazjalista, jest seks, Marysia pracuje w knajpie u Żydów i to z widoczną fizjonomią żydowską (fryzury, ubiór), a na końcu wszyscy się żenią.

Trzeba było mi nowego seansu filmu Netflixowego, na szczęście w tym VODzie jest przyśpieszenie 1,5x i można jeszcze strzałką w lewo robić, z czego skorzystałam z ukontentowaniem.

Ale teraz – po namyśle – stwierdzam, że „Znachor” 2023 nie wytrzymuje egzaminu. Gdyby to była historia, której nie robiono by w ramach uniwersum Znachora, to może filmidło nadawałoby się do czegoś. Ale niestety, to chce być adaptacją powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. I ma czelność chcieć być Znachorem nowego pokolenia, ale czy to źle?

Złe jest to, że 99% odbiorców tego filmu nie będzie chciało wrzucić sobie literackiego „Znachora”. Aczkolwiek mnie ta adaptacja do tego zachęciła ze względu na pisanie recenzji. Porządna zaś powinna być oparta na znajomości książki. I tak, wiem, że sama często piszę bez oparcia się oryginałem, bo chodzi o to, czy film sam się potrafi obronić. Nie mniej jednak, widząc, jak Marysia pracuje w żydowskiej knajpie, poczułam wkurwa. To jest zakamuflowana poprawność polityczna. A przy napisach końcowych widzimy jeszcze to:

Powiedzmy sobie jasno: II RP to była kraina biedą i rasizmem płynąca. Ale nie takim zwyczajnym rasizmem, ponieważ Żydzi, którzy uważali się za Polaków, którzy żyli jak Polacy, którzy kochali ten kraj byli uznawani za Polaków i dobrze żyli. Ortodoksi zaś byli nienawidzeni. I jak myślicie, czy typowa fizjonomia żydowska, typu fryzura i ubiór, i jidysz, była cechą charakterystyczną dla Polaków-Żydów, czy jednak cechą ortodoksów? Oczywiście, mnie tam nie było. Dziwię się tylko, że tu jest takie pomieszanie z poplątaniem. Zresztą, nie tylko w tej materii. Ach – dodam od siebie jeszcze jedną rzecz. Gdy sięgniesz po powieść Dołęgi-Mostowicza w jednym akapicie znajdziesz złośliwą uwagę wobec Żydów. Pytanie więc, czy autor byłby zadowolony z takiego obrotu spraw w kolejnej ekranizacji Znachora. Może by go to nie obchodziło, wszak ostatecznie wyszliśmy na plus w oczach zagranicznych odbiorców. Jak zwykle wychodzimy na buców i rasistów (patrz: „Zielona Granica”, Holland 2023), tak tu wyszliśmy raczej na społeczeństwo, które chętnie ze sobą współpracuje pomimo różnic kulturowych.

I o ile Dołęga-Mostowicz mógł pisać powieści z seksem, tak raczej nie sądzę, by w II RP seks przedślubny był powszechny, tak jak to widzieliśmy na ekranie netflixowej ekranizacji. Ale seks to tam jeszcze pal licho. Ba! Pal licho nazi-feminizm Marysi, która w tej wersji jest jakaś taka pyskata. W ogóle wszystkie baby tu są nazi-feministyczne, a mam wrażenie, że panowie Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski (scenariusz) po prostu nie umieją przedstawiać silnych kobiet bez agresji. Aha, i jeszcze pal licho to, że bohaterowie mówią współczesną polszczyzną, ale są fragmenty, kiedy jednak mówią bardziej literacko. Zupełnie jakby nie mogli się zdecydować na konkret. No, ale przecież to można wybaczyć, wszak chcemy dotrzeć do młodzieży polskiej, prawda?

Ale zdaje się, że nie do wybaczenia jest pewna rzecz, zlekceważenie FUNDAMENTALNEJ DLA HISTORII MYŚLI.

W filmie zaś widzimy wprost sceny, które mówią, że znachorstwo jest ściemą, jest czymś złym. Przykład? Ot – jedna z pierwszych scen, kiedy Wilczur włazi do jakiejś chałupy, gdzie matka modli się za syna, któremu nogi i inne takie się połamały w wypadku. Profesor chamsko przerywa znachorce i każe – to już moje słowo – wypierdalać.

Otóż, czytając powieść Dołęgi-Mostowicza można by się zastanawiać nad tym, czy on jest za, czy przeciw znachorstwu. Czy chce wspierać lekarzy, czy nie. Wiemy bowiem, że w 1936 roku miała miejsce pewna historia, która mogła zainspirować autora do stworzenia „Znachora”. Na pewnej wsi mieszkał sobie lekarz, który… ukrywał to, że skończył studia medyczne. Powód bardzo prosty: ludzie nie chcieli do lekarzy, woleli znachorów, więc opisywanie się jako znachor przysparzało temu panu klientów.

Wiemy również, że Dołęga-Mostowicz wpadł z wizytą do pewnego bardzo znanego znachora, poprzeglądał jego pracownię i pogadał z nim.

A ten, kto czytał powieść wie również, że pisarz – a właściwie narrator – nie wydaje sądów w sprawie znachorstwa. I o ile można się przyczepić do kwestii, że Kosiba daje różne napary, zioła i inne takie typowe dla znachorstwa rzeczy, a jest chirurgiem, o tyle miałam wrażenie, że Dołędze-Mostowiczowi chodziło zupełnie o coś innego, niż podważanie autorytetu tychże. Ba! W jednym zdaniu przyznaje nawet, że zwrócenie się do tajemnych sił może pomóc – i było to zdanie, które wyrażał nie tyle narrator jako narrator, a ludność, która żyła na tych terenach. I uratowanie Marysi z wypadku było właśnie takim dowodem dla niego.

Myślę, że Dołęga-Mostowicz chciał zadać pytanie o jakość medycyny, o etykę lekarzy.

No i właśnie… Gdzie tu, w filmie A.D. 2023 „Znachor” jest zachowana myśl utworu? Jedna z jej podstawowych, jak nie podstawowa. Wszak Dołęga-Mostowicz nikogo – nawet oprawców – nie osądza. On jedynie opisuje ich pogląd na sprawę.

W „Znachorze” Dołęgi-Mostowicza widać niesamowitą siłę historii: nieważne, ile byśmy do niej nie wracali, zawsze znajdujemy coś więcej. Głębię. To jest atut wybitnych powieści czy filmów. Takie rzeczy dają się interpretować na różne sposoby, nawet takie, na które autor nie wpadł. I to jest bardzo dobre, to tylko dowodzi kolorytu historii i na tym między innymi polega sztuka.

Problem w tym, że adaptacja Netflixa sztuką nie jest. W sensie – nie jest niczym wybitnym. Ten film nie posiada żadnej sceny, którą widz chciałby zapisać sobie w sercu. Ja już dwa dni po seansie mam problem z zapamiętaniem o czym w ogóle on był, a przecież wiem dokładnie, co to za opowieść.

Ale podkreślam – ta adaptacja, bardzo luźno zresztą skonstruowana – może się spodobać tym, którzy książki nie tknęli.

Sama reżyseria też nie jest pozbawiona wad. Im bliżej końca, tym bardziej widać, jak ten film został poszatkowany. Ale, fabularnie jest jeszcze jedna rzecz, która mnie gryzie. A mianowicie to, w jaki sposób Marysia stwierdziła, że Antoni Kosiba to jej ojciec. Sorry, ale tu się kupy trochę nie trzyma. Owszem, młodzi myślą nad tym, dlaczego facet tak a tak się zachowuje i czemu zna się tak zajebiście na chirurgii. Nie mniej problem w tym, że nie mają żadnego dowodu, fabuła niezbyt daje mocne sceny, żeby ich wnioski czymś uzasadnić, więc to wygląda trochę jak wyciąganie wniosków przez 13-14-latka na podstawie błahych powodów.

A i jeszcze jest szczegół, który mnie bardzo obecnie przeszkadza. A to głównie dlatego, że znam powieść. I tak, będę to podkreślała aż do bólu, bo jest to niezwykle ważne. Nie znając kontekstu, czyli twórczości Dołęgi-Mostowicza możemy ocenić pozytywnie film. Ale znając… jakże to? No, także że znając „Znachora” literackiego nie jestem w stanie zostawić suchej nitki na nowej adaptacji.

Mamy Czyńskich, tak? Czyńscy są tu przedstawieni jako buce. I nawet młody. Ja rozumiem, że z młodym trochę o to chodziło, zresztą w książce niby też; ale… na litość boską, nadal mamy do czynienia z trzydziestolatkiem! A aktor, który gra Leszka Czyńskiego – Ignacy Liss – wygląda jak gimnazjalista i zachowuje się w ten sposób. Tymczasem w powieści starając się o rękę Marysi odznaczył się sporą inteligencją, knując niezły plan przekabacenia rodziców pracą w fabryce XD. Sorry za spojler, ale pewnie albo już czytaliście „Znachora”, albo potrzebujecie zachęty do tej pięknej literatury. Więc tak, miejcie inteligencję Czyńskiego jako zachętę do sięgnięcia po tę powieść.
Ale ja nie o Leszku chciałam opowiedzieć.
Otóż, Leszek – jak każdy z nas zresztą – ma rodziców. Bogatych, z fabryką i w ogóle.
I uważam, że cholernie skrzywdzono postać, jaką jest Eleonora Czyńska (Izabela Kuna). Ja rozumiem, że w poprzednich adaptacjach również to wybrzmiewało, jej zimny charakter. Wątek z pieniędzmi dla Marysi (żeby rzuciła Leszka) był w którejś wersji, o ile pamiętam, ale to nieważne. Bo tak, Czyńska wymyśliła, by nie mówić młodemu, że Marysia żyje. Ale… to, co zrobił Dołęga-Mostowicz ze sceną godzenia się rodzice-Leszek, to jest bardzo wzruszająca scena. Taka, że się popłakałam. Serio.

A tymczasem w filmie mamy kobietę-buca i bardzo słabego ojca, który sprawia wrażenie, jakby oddawał rządzenie życiem swojej żonie. To jest tak płytkie, że aż niesmaczne.

Wielu recenzentów będzie się zachwycać nową adaptacją Netflixa. Pytanie tylko, czy znają oryginał. Bo jeśli nie – to nie jestem zdziwiona. Jeśli zaś tak, to jestem zdziwiona, że tak dobrze ocenili nową adaptację. Wszak młodzi to nie idioci, fantastykę i to bardzo skomplikowaną też potrafią czytać. Więc jeśli „Znachora” – głęboką, piękną historię – trzeba było w tendencyjny sposób uwspółcześnić, to przyszłość inteligencji naszego społeczeństwa nie rysuje się za dobrze.

„Teraz wiesz, dlaczego 20 lat później wszyscy tu jesteśmy”

– skomentował moje rozważania jeden z fanów Babilonu 5. Tak, teraz już wiem, dlaczego tyle lat po skończeniu serii – 1997 – ludzie wciąż i wciąż się nią zachwycają. I łakną nowych rzeczy. I mimo że oglądali już, to wciąż do Babilonu 5 wracają. A ja nie wiem, co powiedzieć. Zwyczajna recenzja nie wchodzi w grę.

Sezon 1

Zaczyna się normalnie – jest sobie stacja, są sobie przygody, jest ekipa, a my wlepiamy ślepia, by poznać ich losy. Kiedy wszystko się zaczyna, w naszym uniwersum jest rok 1993. W ich – 2167/8, już nie pamiętam. Ale to nie ma wielkiego znaczenia, bo widz wchodzi w przyszłość, gdzie istnieje sobie stacja, która ma na celu zjednoczyć całą galaktykę, by mogła ona funkcjonować pokojowo. To takie marzenie ludzkości po wyniszczającej wojnie ziemsko-minbarskiej.

Poznajemy Sinclaira, poznajemy Ivanową, Garibaldiego i parę jeszcze innych postaci, które mniej lub bardziej wpiszą się w historię Babilonu 5. Początkowo nie lubiłam kapitana – Sinclaira właśnie – bo wydawał mi się taki miałki, papierowy, bez charakteru, idealny. Męska Mary Sue. Dopiero jego odejście sprawiło, że Sinclair stał się czymś ciekawszym. Ale pierwszy sezon ma wady swoich czasów. Odcinek – przygoda, i tyle. Co prawda Straczynskiemu zależało na tym, by widz jednocześnie wiedział, o co chodzi, i jednocześnie miał do czynienia z grubszą historią, łączącą wszystkie odcinki w jedną całość. Sezon pierwszy więc to taki rodzaj przewodnika, który wprowadza nas do nieznanego przecież świata science fiction. Poznajemy otoczenie, rasy, a nawet potencjalnych nieprzyjaciół. Tworzy się lekka atmosfera niepokoju. I z perspektywy czasu widać, jak przemiana jednej z Minbari w półczłowieka, w półminbarkę była udanym pomysłem. Jestem ciekawa, na ile to początkowe zamierzenie, a na ile improwizacja, bo aktorka poprosiła o zmianę ubrania, gdyż to co miała wokół głowy robiło jej trochę problemów z włosami. Ale z tego, co wiem, to Straczynski od początku zamierzał mieć nagranych pięć sezonów i był przygotowany na niemal każdą opcję „jeśli aktor zechce zrezygnować”.

Można nie doceniać sezonu pierwszego, bo wydaje się on taki… nijaki? Ale w 1993 efekty specjalne, które oni wtedy zaprezentowali to była jakaś bomba. I to widać. Poza tym, serial od początku ma doskonałą muzykę. Robi to taką robotę, że naprawdę – bez niej serial nie byłby tym, czym jest dziś. Po prostu zachwyca, a ja kilkukrotnie słuchałam w kółko openingu sezonu 4.

No i to, co pokazuje nam serial zaraz na początku to nie tylko różnorodność rasowa, ale również i duchowość. Tak, można się doczepić, że rasa Minbari to taka ezoteryczna stajnia – jedni się dopatrzą w ich symbolice masonów, inni powiedzą, że „ooo, buddyści”, ale sprawa nie jest taka prosta. Minbari z jednej strony jest bardzo uduchowioną rasą, a z drugiej – bardzo niebezpieczną. I wreszcie: WSZYSTKIE RASY mają duchowość! I to widać pięknie, gdy się ogląda wszystkie sezony. Tak, nawet takie głupie (?) Centauri nie jest pozbawione duchowości.

Sezon 2

Akcja zaczyna się rozkręcać, ale w tej chwili pamiętam tylko tyle, że od połowy drugiego sezonu to jest jazda bez trzymanki. Serial po prostu układa wszystkie klocki pod to, by w trzecim i czwartym sezonie wybuchnąć i to w sposób spektakularny. Ale ogólnie – dobrze się to ogląda, bo dużo się dzieje.

Sezon 3 i 4

Jeżeli chcecie zobaczyć niesamowite bitwy w kosmosie, to włączcie te sezony. Prawdopodobnie z seriali z tamtego czasu nie zobaczycie lepszych bitew. Dorównywać może już tylko „Battlestar Galactica”, a i tak widać, że nie byłoby „Battlestar Galactica”, gdyby nie Babilon 5. Nie mogłam się oderwać. Coś niesamowitego.

Sezon 5

Sezon piąty jest krytykowany – ale postawmy sobie sprawę jasno: jeśli tak ma wyglądać słabszy sezon, to życzę wszystkim serialom, by miały tak słabe sezony!

I z jednej strony – wszystkie wojny się skończyły, więc o czym tu opowiadać? Ale stacja Babilon 5 jest, wciąż jest w kosmosie, między gwiazdami i czeka na gości. A sojusz międzyplanetarny to jeszcze malutkie dziecko, któremu trzeba pomóc, przejść przez pierwsze przeciwności. I mamy tu taki trochę powrót do trybu „jeden odcinek, jedna przygoda”, ale to nie przeszkadza. Chcemy zobaczyć dalsze losy bohaterów.

To, co zrobiono z Londo Mollarim było wybitne.
16 odcinek był wybitny.
A opowieść o Lennierze… och, to było coś.

Ten sezon bardzo mocno pokazuje duchowość. Niektóre z treści są tak głębokie, że och. Oczywiście, zawiera mroczniejsze warstwy, ale bardziej pod kątem czarnego humoru. I tragedii greckiej.

W ogóle dużo tu poczucia humoru i to jest bardzo dobre rozwiązanie, bo trochę schodzi z widza to napięcie, które wytworzyło się w poprzednich sezonach.

Trzeba też pamiętać o kilku rzeczach. Ostatni odcinek serialu miał iść w sezonie czwartym, ale w ostatniej chwili stacja zdecydowała się na sezon piąty. I chwała im za to, bo historia godnie się skończyła.

Warto też pamiętać, że mimo wszystko były wąty między Straczynskim (scenarzystą), a producentami o budżet. Za dużo szło na serial, co dziś wydaje się śmieszne. Jak to za dużo? Przecież seriale są dotowane jak filmy pełnometrażowe! Ano, właśnie – takie to były czasy.

Dodatkowo, jakiś geniusz z firmy sprzątającej wyrzucił projekt piątego sezonu, bo myślał, że już niepotrzebny. Straczynski więc musiał niejako od nowa go pisać, odtwarzać. Stąd może się brać kilka niedoróbek, nieścisłości, ale okej, to jest okej. Nic nie jest doskonałe.

I ja nie wiem.

Ostatni odcinek był tak ckliwy, jechał na takich znanych wszystkim kliszach, a i tak płakałam. I po seansie czułam w sobie autentyczną ciszę. Jakby już nic nie było do opowiedzenia, jakby cisza znaczyła, jak bardzo zajebisty jest to serial.

I… chyba dam sobie odsapnąć jeszcze chwilę, no i stworzę dwa teksty. Z grubymi spojlerami.

I nie będę się rozdrabniać na treści duchowe – ponieważ niemal każdy odcinek ma je. I poczucie humoru także, bo twórcy potrafią się nabijać z duchowości.

To było piękne przeżycie. Chciałabym przejść przez nie jeszcze raz, ale to niemożliwe. Po prostu, kto pierwszy raz wejdzie na pokład Babilonu 5, ten już na zawsze się z nim łączy. Bo jest taki niesamowity.

Dziękuję.

I za to, że przeczytałeś/aś ten tekst, i dziękuję dla twórców – bo bez nich ta historia byłaby niczym.

Babylon 5 – recenzja i analiza

Kiedy włączasz pilot serialu „Babylon 5” dostajesz coś, co obecnie bliskie jest kinie klasy C. Niestety, fabularnie nie jest za ciekawie, ale przynajmniej poznajemy środowisko. A tu już jest lepiej.

Babylon 5 to stacja kosmiczna, na której wszystkie rasy świata mogą ze sobą współpracować w różnych konfiguracjach. Celem tego projektu był światowy pokój, ponieważ ostatnia wojna wszystkich – a właściwie wszystkie pięć federacji – wykończyła i to ostro.

Przyznajcie, idea zacna, ale poważne science fiction, jakim jest Babylon 5 to nie naiwna bajeczka dla dzieci. Dlatego nie zawsze jest bezpiecznie, a im dalej w głąb serii, tym bardziej konflikty, interesy poszczególnych ras się uwidaczniają.

Pierwszy sezon jest prowadzony standardowo – jeden epizod, jeden motyw. W akcji obserwujemy kilka postaci i muszę przyznać, że najbardziej papierową z nich był komendant Sinclair. Co prawda, ten ma ciekawą historię, ale już z osobowością coś nie wyszło. Tak czy inaczej, znacznie lepsze charaktery mają Garibaldi – szef ochrony – i porucznik, która pilnuje sterowni, Ivanowa. Tak, tak, tak! Nazwisko nieprzypadkowe, ponieważ jest ona Rosjanką i bardzo podkreśla cechy tychże, na przykład: „kiedy mamy zrobić coś głupiego, uświadamiamy sobie, dlaczego tego nie robić”. Im późniejsze odcinki, tym humor jest lepszy, a humorystyczny wątek dotyczy głównie rasy Centauri.

Mam wrażenie, że jest tu założenie, iż wszystkie rasy posiadają duchowość. Brzmi jak oczywista oczywistość, ale jednak trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: wszyscy oni potrafią być bardzo brutalni w razie potrzeby, a w przypadku niektórych historia jest historią podboju wszechświata.

Serial posiada rewelacyjną muzykę i efekty specjalne – ale o nich opowiem w osobnym tekście. Przez swoje lata był nagradzany, lecz niestety, trochę Star Trek prześcignął popularnością. Zresztą, temat Star Treka również jest tematem na oddzielny wpis, bo łączy się to z pewnym skandalem.

Oficjalnie oświadczam, że jestem fanką Babylonu 5.

Drugi sezon zaczęłam niefortunnie, bo od drugiego odcinka, ale był tak ciekawy, że postanowiłam nie wracać do pierwszego.

Minbari to rasa obcych. Oni są specyficzni, ponieważ przedstawiają sobą nie tylko bardzo zaawansowaną technologię, przewyższającą wszystkich o kilka tysięcy lat rozwoju, ale także i bardzo wysoką świadomość. Jak się teraz to ogląda, to to widać.

Minbari prowadziło z Ziemianami wojnę i wygrywało, ale w pewnym momencie poddało się. Wszystko przez Sincaira i to jest naprawdę skomplikowana kwestia, która nie jest wyjaśniona w pierwszym sezonie, dlatego na razie będę o niej milczała.

Dobrze, ponieważ chcę sama odkrywać różne smaczki, przejdę teraz do cytatów.

Taka refleksja mnie nawiedziła: chyba będę musiała na bieżąco pisać, który odcinek jest jaki, ponieważ każdy sezon liczy sobie ok. 22 odcinki. Przyznajcie, to sporo. Nie mniej: odcinek 21 pierwszego sezonu jest chyba najlepszy. Poniżej spojlery, więc jeśli macie zamiar nadrobić serial, to możecie już wyłączyć stronę.

Są tu trzy wątki, a każdy z nich jest dobry. Jeden to sprawa humorystyczna, drugi natomiast to wątek znachorki, która nielegalnie leczy na stacji. I wiecie, co? Zagryzałam opuszki palców w oczekiwaniu na finał tej sprawy: czy będzie tu zwyczajna propaganda lekarzy?

Propaganda czyli – tylko lekarze wiedzą najlepiej.

Okazało się jednak, że nie. Lekarz, który we wcześniejszym odcinku wsławił się zbyt wybujałym ego sprawdził, czy znachorka szkodzi swoim pacjentom. Miał nawet takie założenie: „musimy tylko udowodnić, że choroby pacjentów wracają”. Bo oczywiście – znachorka ich leczyła tak, że ci nie odczuwali żadnych komplikacji chorobowych. Robiła to przez urządzenie obcych.

Okazało się jednak, że znachorka faktycznie i prawdziwie leczy. W tym momencie krzyknęłam jobczo: „yes! yes! yes!”. A potem się okazało, że przez tę maszynę przesyła swoją energię pacjentowi.

Jakby tego było mało, trzeci wątek dotyczy seryjnego mordercy. Jak myślicie, w jaki sposób go przedstawiono? Także znakomicie. Telepatka sprawdziła jego umysł i okazał się on typowym dla pojebanego gościa, który zabija. W sensie, chwalił się swoimi morderstwami i opowiadał, że zabijał niezliczone żywoty. Psychiatria i psychologia w tym momencie dają kciuk w górę, bo stwierdzają, że to jest bardzo prawdopodobna wizja.

Dobrze, idę oglądać dalej, bo umieram z ciekawości.

rok w którym zaczęłam się masturbować

To debiut reżyserski Eriki Wasserman. Film w swojej ojczyźnie został dobrze przyjęty, Szwedów to śmieszyło, ale… zauważyli, że w filmie zabrakło czegoś jeszcze. – Jedyną wadą w nim jest to, że nigdy nie zapłonął na dobre. Trochę brakowało emocjonalnej głębi w tym szaleństwie – napisał Henric Brandt z sensens.se. Jan Olof-Andersson z „Aftonbladet” zauważa, że to jest jeden z tych filmów, które w 99% tworzyły kobiety. No, ale dobra – Janowie i Henricowie sobie, a ja sobie. Osobiście uważam, że rzeczywiście czegoś bardziej duchowego w tym zabrakło i może chodzić właśnie o tę emocjonalną więź z bohaterami, bo gdy ich poznajemy, to ich nie lubimy. Hana (Katia Winter) jest pracoholiczką, przez co cierpi jej związek i dziecko. Wszystko się wali w najlepsze, aż do spotkania Liv. Ta jej wprost wyjaśnia: „cipka rządzi”. Dosłownie, nie ma tu żadnej dodatkowej symboliki. Ach, no tak: pierwsze ujęcie masturbacji jest z lekka kiczowate, ale z drugiej strony trudno przedstawić to w jakiś taki intymny sposób w filmie, który ma być ciepły i komediowy, no i nie pójść jeszcze w film erotyczny. No i wyszło coś, co warto obejrzeć z córką wchodzącą w wiek dojrzewania. Naprawdę. I to wszystko. Określiłabym „Rok, w którym zaczęłam się masturbować” jako ładny, ale właśnie… ten czynnik, którego zabrakło 🙄. Nie mniej, polecam. Linki po szwedzku do źródeł w komentarzu.

glass onion

Nie wiem, czy ta część „Na noże” jest zabawniejsza od jedynki, bo może mam przesyt komediowy. Z drugiej jednak strony, trzeba przyznać się do tego, że ostatnie 2 wieczory to ostre wciąganie wesołych filmików i zamierzam jeszcze przynajmniej dwa w niedalekim czasie obczaić. Z innej strony sam Rian mówił, że film powinien się bronić jako film, a nie kontynuacja jakiejś serii. Plus twierdził, że w swoich dziełach zamieszcza przemyślenia. I właśnie to stanowi największy atut „Glass onion”. Bo jeśli nie znajdziecie śmiesznotek – ale znajdziecie z pewnością, bo na przykład pierwsze 15 minut może wręcz zabić śmiechem – to znajdziecie ciekawe spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości.
Tym razem detektyw Blanc ma do rozszyfrowania zagadkę zabójstwa milionera na greckiej wyspie, a przynajmniej na to się z początku zanosi. Ogromnym plusem – wbrew pozorom, bo jest to szczegół – jest zaznaczenie czasu akcji, czyli nieszczęsny rok 2020. Tak czy inaczej, Rian Johnson dalej doskonale bawi się formułą kryminałów a’la Agatha Christie. I to widać, o rany, jak to widać! Dlatego myślę, że największą frajdę z filmu będą czerpać przede wszyscy jej wielbiciele, fani klasycznych kryminałów. I tak, specjalnie nie powiem, z jakimi jej powieściami ta historia mi się kojarzy, by nie psuć zabawy. Nie mniej, nawet jeśli nie znacie pisarki, to i tak macie do ugrania wspaniałą zabawę. Przede wszystkim dlatego, że bohaterowie są żywi. Tak, to oni robią ten film. Sama zagadka może i jest prosta jak budowa cepa, nie mniej to w jaki sposób reżyser to wszystko rozegrał, to wow. Powiem szczerze, że momentami była mocno widoczna gra świateł, gra tym, co otacza bohaterów. Teren niby mały, ale jakże ciekawy. I znacznie lepiej, niż w jedynce, w „Glass Onion” prezentuje się muzyka. To ja się może i na niej nie znam, ale z pewnością dźwięki zapadają w ucho, są takim naturalnym środowiskiem niektórych scen.
Sposób opowiadania tej historii jest zacny, więc każdy, kto lubi kryminały i każdy, kto ma Netflixa może doskonale spędzić wieczór przy tym filmie. Polecam serdecznie 🙂.

big mouth

Podczas gdy Europa i reszta zachodniego świata świętowała Nowy Rok, Korea Południowa miała rozdanie nagród filmowych w swoich serialach. Wygrała produkcja Disneya, „Big Mouth”. Ta informacja jest o tyle ważna, że to ona trzymała mnie przy tej produkcji.

– Ale zaraz, przecież wygrała! – krzyknie ktoś.

No więc albo się starzeję, albo po prostu dramy koreańskie już idą w taką słabiznę, że trudno być zadowolonym. Ale do brzegu.

„Big Mouth” to pseudonim najbogatszego przestępcy w Gucheonie, mieście bardzo bogatym, którym zarządza Forum Siedem Rzek. Generalnie facet jest oszustem prowadzącym imperium na przykład narkotykowe.

Pewnego jednak dnia niekompetentny adwokat-bankrut zostaje wrobiony w bycie „Big Mouthem”. Trafia więc do więzienia, a jego żona rozpoczyna walkę o niego.

Drama składa się z szesnastu odcinków i jest nierówna.

O ile pierwszy odcinek był przeciętny, o tyle drugi pozamiatał. To, jak pokazali Parka Changa, który musi się odnaleźć w więzieniu jest mistrzowskim pokazem. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że wątek bycia w tym środowisku jest trochę przydługi. Dobra, może ktoś, kto lubi więzienne klimaty doceni to, ale no… nie oszukujmy się – mogło się więcej dziać, można było skrócić serial o parę scen. I ja rozumiem, że trzeba i pokazać sytuację okej, ale… no właśnie, ale – są jeszcze inne wątki, które mogłyby być nieco bardziej rozbudowane. No, marudzę, ale od czwartego czy piątego odcinka czułam się bardzo zniechęcona i to na tyle, że zastanawiałam się nad przerwaniem tej „durnoty”. Nie mniej myśl „ej, to jest drama roku 2022, to musi być dobre”.

I szczerze?

Mniej więcej od ósmego odcinka, może ciut wcześniej rzeczywiście zaczyna się dziać o wiele ciekawiej. Niestety, nadal nie jest to najlepsza drama, jaką widziałam, nie mniej może to efekt mojego starzenia się xD.

Drama ma przynajmniej kilka atutów – o tym poniżej.

😍 Muzyka to oczywiście jest sztos, ponieważ jest dobra, a nawet bardzo dobra, ale przede wszystkim widać, że sceny są prawie że dopasowane w idealny sposób do niej. Rzeczywiście tworzy klimat, a to soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=rIBd2kPtYWQ…

🥰 Bardzo silna, kobieca postać – żona Parka, Mi Ho. Jest ona chyba jedną z najwyrazistszych osób w tym filmie, wyraźnie w męskiej energii.

😍 Nie da się ukryć, że akurat przemiany bohaterów są tu świetnie rozegrane, nawet powiedziałabym „z dobrego na złego” i „złego na dobrego”, tak jakby twórcy się zupełnie bawili widzem i ogrywali go w go. Przede wszystkim naszego Parka poznajemy jako totalnego nieudacznika, miękkiego i słabego mężczyznę. I jego przemiana w silnego mężczyznę jest fenomenalna i dość prawdopodobna. Trochę gorzej jest z Mi Ho, która właściwie od początku się nim opiekuje i zawsze jest twarda. Właściwie to ona nie tyle przeżywa przemianę, ile staje się uczestnikiem swoistego dramatu, który jej dotyczy. Jeśli jesteście fanami k-dram, to sorry za spojler. Natomiast wracając do innych bohaterów, podobają mi się niektóre nieoczywistości, zwłaszcza w kontekście tego, kto kim jest „Big Mouthem”, bo oczywiście nikt nie zna jego prawdziwej tożsamości.

😍 Samo rozszyfrowywanie tego, kto jest „Big Mouthem” jest bardzo ciekawe, bo kandydatów jest sporo, a prawdziwy – tylko jeden. I nasz nieszczęsny Park, żeby wyjść z więzienia musi nakryć tego jedynego, prawdziwego. W pewnym momencie oglądania po prostu przestałam myśleć nad tym wątkiem – bo już wprowadzali tak wiele możliwości, że wolałam dać wolną rękę scenarzystom. Czy opcja, którą wybrali była najlepsza? Trudno powiedzieć, ostatecznie mogę stwierdzić, że wszystkie wydają się równie ciekawe.

🥰 Walka dobra i zła… jak zawsze pojawia się ten wątek w dramach. I powiem Wam, że albo ja się starzeję… dobra, tu twórcy prowadzą swoistą grę z widzem. I teraz nie wiem, czy Wam to spojlerować, czy nie XD, bo z jednej strony dramy są w ciul przewidywalne, a z drugiej – no właśnie z tym twórcy się bawili! Bawili się z tym, że widz zechce przewidzieć „e, 14 odcinek, ona już powinna umierać, już przeciwnik Parka powinien być spanikowany”, a tu figa z makiem. Moim zdaniem zakończenie jest rewelacyjne.

🤣 I ja nie wiem, czy to jest kulturowe podłoże, czy po prostu nie chciało im się pracować z kolejnym aktorem. Bo zauważcie, że w k-dramach bardzo często jest tak, że „znali się, ale i tak prokurator/adwokat poprowadzi jego/jej sprawę”. No sorry, śmiech na sali. I ja rozumiem, film to nie jest rzeczywistość, ale serio? Odrobinkę więcej realności dodałoby więcej smaczku. Tak na przykład sceny w restauracjach… najczęściej pustych restauracjach, najwyżej z jedną osobą dla pozoru. I niby można powiedzieć „ale jest dzień, wszyscy w pracy”, ale serio? Nikt nie pracuje zdalnie? Dobra, czepiam się, to drama, nie ma ona budżetu za 100 milionów won. Za to jeśli ktoś jest przewrażliwiony na punkcie „programowania związanego z chorobami”, to pewne tutejsze motywy mogą mu się nie spodobać. Na przykład – więźniowie dostają zastrzyk przeciw grypie. WTF? SERIO? Aaaa, no tak, Korea Południowa i wszystko jasne. Tam oczywiście ekipy filmowe wciąż noszą maseczki. Ale zaczęłam się zastanawiać nad jedną rzeczą. Bo w tej dramie jest pokazane, że „w mieście jest o 40% więcej zachorowań na raka, niż gdzie indziej”. I można włożyć ten motyw w zupełną fikcję – wszak nawet serial nam zaznacza, że to historia fikcyjna. Ale po pierwsze, to że zaznacza może znaczyć, że czymś się inspirowali. Po drugie, w swoich dramach Koreańczycy bardzo mocno opowiadają o swoich społecznych zazwyczaj problemach. Czyżby więc tamtejsza zachorowalność była niepokojąca?

„Big Mouth” możecie znaleźć na Disney+ pod tytułem „Gaduła”. I o ile w kontekście językowym wyrażenia te znaczą mniej więcej to samo, to jednak… jakoś polski tytuł mi tu wybitnie nie pasował, zwłaszcza w kontekście samego tłumaczenia w serialu. Otóż, przez kilka pierwszych odcinków można mieć lektora, ale potem są napisy. I w obu przypadkach nie mamy „Gaduły” (albo w pierwszym odcinku nie mogli się zdecydować, co wybrać – Big Mouth czy Gadułę), tylko „Big Moutha”. Jednak jeśli weźmiemy napisy, to zobaczymy, że niektórych kwestii brakuje, a pewne zdania są bardzo niestarannie – żeby nie powiedzieć a’la translator – naszykowane. No cóż, da się oglądać? Da.

Ostatecznie „Big Mouth” otrzymuje ode mnie 8/10 serduszek. Myślałam o siódemce, ale… to nie jest najlepsza drama, jaką oglądałam, nie mniej ma na tyle ciekawe rozwiązania fabularne, że dam jej ósemkę, więc ostatecznie polecam 😉.

wszystko wszędzie naraz

Wow, ten film jest taki, że wolisz obejrzeć, niż mówić o nim. Mam takie poczucie, że słowa tu nie są potrzebne, a chcę przecież Wam napisać recenzję.

„Wszędzie wszystko naraz” stał się jednym z hitów 2022 – i od razu, jak wszedł do kin było czuć, że to jest coś zajebistego. I teraz obraz zbiera laury, m.in. na Złotych Globach, gdzie dostał dwie nagrody, m.in. dla Michelle Yeoh jako aktorki i Key Huy Quan za najlepszego aktora drugoplanowego. W pełni zasłużenie.

Fabuły filmu w prosty sposób nie da się opowiedzieć, ponieważ… wszystko dzieje się wszędzie naraz. Jest to jednak fenomenalny obraz, w którym są aż cztery warstwy. Pierwsza – to ta, co widać na ekranie, fabularnie. Druga – mamy wątek fizyki kwantowej, bo to jest opowieść o multiwersach. Otóż, pewnego dnia Evelyn dowiaduje się, że świat jest w niebezpieczeństwie, a ona jest jedyną z wersji jej samej, która może go ocalić. Trzecia – i tutaj chyba jest to, co większość chyba ludzi dostrzega w tym filmie: „poczucie braku sensu”. Owszem, jest to ważny wątek, bo niemal wszyscy bohaterowie taki brak sensu w sobie posiadają i nie bardzo wiedzą, co z tym zrobić. I wreszcie czwarta odsłona to niesamowita wędrówka człowieka jako człowieka. To jest film o matczynej więzi, o wzajemnym wspieraniu się w rodzinie. Uch, słowa tego nie wyrażą, a nie chcę zdradzać zbyt wiele.

Po prostu obejrzyjcie, bo wydaje mi się, że „Wszędzie wszystko naraz” jest filmem, który na to zasługuje. Nawet w ciemno. Produkcja dostępna na Amazon Prime.

avatar 2

„Ależ ten film jest za******* brutalny!” – mówią pewne osoby, które były w kinie i… chyba tylko jedną bardzo brutalną scenę – jak na Avatara – zapamiętały. Ale po kolei.

Byłam na filmie w grudniu.

I tak, widziałam scenę, w której jakiegoś morskiego zwierzaka chcą zabić czy coś w ten deseń. Owszem, ona była niesamowicie brutalna jak na klimat filmu. Ale właśnie: klimat.

Generalnie to nie była jakoś wybitnie brutalna scena, bo brutalne to są filmy z serii „Obcy”. Ba, wszystkie horrory – nawet te denne – są brutalniejsze od Avatara.

Ale tu mamy zestawienie raju, w którym nagle dzieje się coś, co zupełnie, ale to zupełnie nie pasuje.

Przemoc nie pasuje.

I rany, mam nadzieję, że krytycy brutalności w „Avatarze 2” to głównie do tej sceny się przyczepiają. Bo cała reszta – jakaś bitka między młodymi, jakaś scena, w której trzeba uratować kogoś – to po prostu klisze na kliszy. Nic nadzwyczajnego, ani nawet nic, kompletnie nic brutalnego.

I ja powiem tak.

Nie zdziwiłabym się, gdyby ta scena z tym nieszczęsnym zwierzęciem dotknęła głównie wegan/wegetarian. To oni są wybitnie przewrażliwieni na tym punkcie i często karmią się niezwykle sadystycznymi obrazkami torturowanych zwierząt.

Ale jestem pewna, że ten moment dotknął praktycznie każdego człowieka siedzącego na sali kinowej. Nie dlatego, że był super straszny, jak – powiedzmy – „Halloween”. Ale właśnie dlatego, że twórcy zestawili piękny, sielski obrazek z prawdziwym cierpieniem. I to było prawdziwe.

Jednak, nie da się również ukryć, że w całości film nie jest straszny. To, że krytycy uważają go za ekologiczny sprawia, że trochę się patrzy nie tam, gdzie powinno.

TO NIE JEST FILM EKOLOGICZNY.

I przede wszystkim weźmy pod uwagę jeden fakt – Hollywood JEST masońskie. A James Cameron już na tyle od dawna w nim jest, by być jednym z nich na 100%. I co ciekawe, zrobił w „Avatarze 2” normalny obraz rodziny, za który mu się dostało. Trochę taki WTF, no ale dobra, jedziemy dalej.

Ponadto, filozofia masonów jest mniej więcej taka: mówimy, co robimy i jak jest. Dzięki temu tak jakby uzyskiwali oni świadomą zgodę na zastany stan rzeczy.

W USA czymś powiedzmy normalnym są strzelaniny w szkołach.

Jaki to ma związek?

Ano, Cameron wyciął z „Avatara 2” DZIESIĘĆ MINUT STRZELANINY, mówiąc, że nie chce promować PRZEMOCOWOŚCI.

Wielu widzów zarzuca mu, że jest on „takim dziadkiem, co sobie kręci swoje filmy i trochę już się z niego zrobiła gaduła”.

Ja siedząc w kinie zadałam sobie pytanie: dlaczego Cameron – wybitny reżyser było nie było – daje nam przez te 2+ h takie piękne widoczki?

I dotarło do mnie: DUCHOWOŚĆ!

Gdy przejrzycie kanały ezo, to nagle zobaczycie pindylion filmów analizujących informacje zawarte w „Avatarze 2”. Zarówno drzewo życia, jak i to, dlaczego bohater X zrobił to (scena na końcu), i tak dalej. I moim zdaniem, z tego filmu duchowość się wylewa z ekranu i to od początku. BA – zobaczyłam ostatnio tłumaczenie piosenki, którą film się zaczyna i kończy. I wiecie, co? Popłakałam się. Po prostu czysta duchowość.

I ja po pierwszej części „Avatara” nie byłam fanem tej serii. Za to po drugiej… rękami i nogami będę broniła tej serii. Jest to chyba mój ulubiony film, który już praktycznie w ciągu najbliższych parunastu godzin dobije do symbolicznych dwóch miliardów dolarów przychodów. I tego życzę Cameronowi.

kara para ask

12 marca 2014 (środa) stacja ATV w Turcji nadała pierwszy odcinek „Kara Para Ask”. Serial ten ma 54 odcinki tureckie (jeden to ok. 3h), czyli 164 epizodów godzinnych i w takim formacie znajduje się na Netflixie.

A ja znajduję się na piątym odcinku i powoli, baaaardzo powoli zaczynam wymiękać, ponieważ… tak, jest to typowa telenowela turecka. Czego ja się spodziewałam?

A nie – przepraszam.

„Kara Para Ask” w swoim czasie – a serial trwał do 15 lipca 2015 roku – cieszył się bardzo wysoką oglądalnością i był chwalony przez krytyków.

Tak – aktorka, którą widzicie na zdjęciu to Nebahat Cehre, u nas znana przede wszystkim ze „Wspaniałego stulecia”.

Ale to nie ona gra główną rolę, bo w tę wcieliła się Tuba Buyukustun.

Pewnego dnia Elif (Tuba) wraca z Rzymu do Turcji. Na trochę. I wszystko wydaje się w porządku, dopóki policja nie znajduje jej ojca z jakąś dziewczyną – oboje są martwi.

Dziewczyna z kolei to Sibel, którą gra Hazal Turesan i jest narzeczoną policjanta – Omera (Engin Akyurek).

Pewne zbiegi okoliczności sprawiają, że oboje… no właśnie, przy piątym odcinku jeszcze nie łączą sił, więcej nawet – grają w przeciwnych zespołach.

I tak szczerze mówiąc, ja oglądam serial z jednego prostego powodu – żeby się dowiedzieć, o co chodzi jednemu złolowi. Ale… wiem doskonale, że to serial turecki. Czy uduchowiony?

Trudno powiedzieć – widać tu po prostu tamtejszą kulturę. Pies? Jest. Modlitwy? Są. Ha, i w przypadku modlitw jest o tyle fajnie, że widać różnorodność postaw. U starszych kobiet jest skromność, włącznie z nakryciem głowy, mocno zaznacza się oddzielność ról podczas stypy (kobiety na górze, mężczyźni na dole). U młodych zaś widać niepewność w stylu „eee, jak brzmi ta modlitwa?”.

Co mi się podoba, to w jakiś sposób kobiety są silne – niekoniecznie w męskiej energii, ale są po prostu silne. Natomiast mężczyźni widać, że są w swoim żywiole. Jest takie zaznaczanie „myślałem, że bez pracy i pieniędzy jestem dla ciebie nikim”, na przykład. I oczywiście, kiedy mamy pewnego miłego wujka (haha), który mówi: „dobra, załatwię jej nocleg, pożywienie i pieniądze na studia”, to widzowi z Turcji nie wyda się to „ale fajny człowiek”, tylko wyda się czymś zupełnym naturalnym – bo mężczyźni nawet wg Koranu mają OBOWIĄZEK opiekować się słabszymi od siebie, czyli: kobietami, dziećmi i starszymi ludźmi.

Ale dobra, przejdę teraz do samego serialu, ponieważ najmniej chyba Was interesują sprawy religijne, a bardziej to, czy w ogóle „Kara para ask” prezentuje się dobrze.

Otóż – tak!

Mam wrażenie, że muzyka to bardzo mocna strona produkcji, ale to wrażenie jest niepewne, ponieważ inne wrażenie jest takie, że muzyka większości tureckich produkcji jest bardzo dobra. No, ale specem nie jestem, widziałam ledwie kilka produkcji.

Podoba mi się gra aktorów – i może teatralna miejscami, ale rozumiemy, że to a) telenowela, b) taki styl tych produkcji. Zresztą, same sytuacje są na tyle mocne, że prawdopodobieństwo dość emocjonalnych reakcji jest bardzo wysokie.

A w tym przypadku nikt się nie spodziewa hiszpań… znaczy, romansu między dwoma głównymi bohaterami 🤣. Ale jeśli lubicie romans z dawką kryminalnych wątków, to „Kara para ask” na pewno się Wam spodoba. Tym bardziej, że patrząc po szczegółach, ten serial jest zdobywcą naprawdę wielu nagród. Ja ze swojej strony nie obiecuję, że ostatecznie serial zrecenzuję, ale – na pewno włączę se soundtrack, za który odpowiedzialny jest Togyar Iskli, a który ma 36 utworów. Tutaj link do niego: https://www.youtube.com/watch?v=xTd5Y2kZofw…

PS.: Sorry za nie do końca prawidłową turecką pisownię, rozumiecie chyba, że do jednego tekstu nie będę instalować tureckiej klawiatury.

Dzień dobereł, ja z mądrościami tureckimi. Na screenie serial „Kara para ask” (odcinek 18). I choć na Netflixie serial ten jest dostępny z polskimi napisami, to nie zdecydowano się na tłumaczenie tytułu. Czyżby moda z książek, w której to nie tłumaczy się angielskojęzycznych tytułów, przesunęła się na tureckie seriale? Wygląda na to, że nie, bo gdy wpiszemy w Wujka Google „Kara para ask”, to wykryje nam język marathi. Okazuje się, że na terenie Indii on dominuje, a pisownia wprost nam się wszystkim kojarzy z tym regionem.

OK – Wujcio Googiel przetłumaczył „Kara para ask” jako „kara za pytanie”.

I o ile samo „Kara za pytanie” jest sensowne – w końcu w serialu mamy do czynienia z pindylionem niebezpiecznych dla bohaterów pytań – o tyle ciekawe jest to, że użyto w tytule marathi.

Znaczy, mogę się mylić – nie znam ogólnie wpływów Indii na Turcję.

Ale sam wątek Indii w serialu jeszcze nie wystąpił, mieliśmy dopiero Włochy. I diamenty. A może chodzi o diamenty? W sumie główny wątek – przynajmniej ten, od którego wszystko się zaczyna – to diamenty. Cóż, z geografii miałam zwykle dwóję, a było to 100 lat temu, więc ewentualne informacje na temat indyjskich kopalń diamentów utknęły w jakiejś alternatywnej przestrzeni.