Zaczęłam od afirmacji „Dbam o swoje ciało i daję mu to, czego potrzebuje”, a przeszłam do „kocham swoje ciało” i jego przytulania. Innymi słowy, moje ciało potrzebowało miłości tak w słowach, jak i w czynach. Ale… ja z tym tekstem dopiero się rozkręcam.
I nie dlatego, że jest tu co opowiadać na temat powyższej afki; bardziej dlatego, że procesy we mnie trwają, i bardzo trwają. W dzień w dzień robię 33 dni, w dzień w dzień robię hoponomono (wczoraj było tak, że nie wiem, czy je zrobiłam). Generalnie – w tym staram się nie zatrzymywać, przeć do przodu i odnoszę wrażenie, że akurat hopomonono robię za mało.
WHAT?!
Obawiam się, że 20 minut dziennie mogą nie wystarczyć do przeprocesowania, transformacji tego, co we mnie siedzi. Bo gdy dochodzę do końca, to już wiem, że coś tam w środku jest. Coś znacznie, znacznie głębszego niż zwykłe rozpuszczenie dzisiejszych błędów i coś znacznie gorszego, niż jazgot umysłu artysty.
Tam siedzi ból.
I kurwa – nie wiem, co się odjebało, ale stwierdzenie, że tam, w środku, coś się odjebało i to cholernie mocno spowodował, że zaczęłam się śmiać.
Myślę, czy by nie włączyć sublimali z hopomonono.
Bo widzicie, gdy kończę w dwudziestej minucie, wiem, że coś tam siedzi, wiem, że trzeba głębiej. Ale… nie zdążam. A może się boję? Jeszcze rano zastanawiałam się, czy suble na hopomonono mają taką samą moc, jak powtarzanie tego magicznego tekstu przed lustrem. Ale nie wiem; skoro inne suble działają, to ta wątpliwość pewnie jest wymówką umysłu.
Poza tym moja tożsamość wewnętrznego artysty świruje.
Bardzo nic mi się dzisiaj nie chciało. I generalnie nadal nie chce, więc może niedługo pójdę spać. Wiecie, nadal jakieś procesy we mnie zachodzą, ale… pilnuję się. Nie chcę odpuścić, bo wiem, że to może się skończyć katastrofą, czyli niczym. Życie nie ma być niczym, życie ma płynąć. Codziennie coś dla życia, codziennie coś w życiu. Życie jest piękne, więc mimo rozleniwienia włączyłam jutubka i tak się natknęłam na ładną medytację Olgi Michalik. Tak naprawdę zaczyna się ona dopiero w połowie nagrania, ale w międzyczasie słyszy się słowa, które tak bardziej spajają nas z ciałem. A zresztą, zobaczcie sami:
Nie jest to może jakaś wybitna medytacja, ale też wybitnej nie chciałam. Wręcz powiem, że chciałam jak najkrótszą, żeby było zrobione. Dlaczego? Procesy, procesy i jeszcze raz procesy. Obawiam się, że trochę może nawet jestem przeprocesowana, ale z drugiej strony… długo nic nie robiłam. Bardzo długo, za długo i chcę nadrobić ten stracony czas, by wreszcie Życie ukazało się w pełni w swych pięknych barwach. Nie chcę się więc zatrzymywać.
Za to pewne zdanie postanowiłam sobie zapisać:
Wiem, że to brzmi jak Paulo Coelho, ale zastanówmy się – kto tak naprawdę postrzega ciało jako część swej duszy? To zmienia w ogóle do niego podejście, prawda? Posiadamy ciało, ale nim nie jesteśmy; ale też nie jesteśmy swoją tożsamością. Tak, wiem, to bardzo trudne zagadnienia filozoficzne, buddyzm na nie trochę odpowiada, nie mniej… od czegoś trzeba zacząć, ne?
I wydaje mi się, że ciało jest zadowolone z tego, że postanowiłam coś dla niego zrobić. Z tego, że nie olałam dzisiejszej skromnej medytacyjki, tylko mimo wszystko postanowiłam zwrócić na nie uwagę. 🙂
Tak, tu naprawdę będą 3-4 zdania, włącznie z tym. Otóż, gdy masowałam moje ciało/ręce poczuły się szczęśliwe – bo po prostu poczułam radość i się zaśmiałam. Druga jednak kwestia to taka, że niby prosta rzecz, masowanie dłoni, ale jednak kilka elementów wymaga poćwiczenia, bo jednak nie jest taka do końca prosta. No i… wstałam i nie uwierzycie, ale mam wrażenie, jakby dłonie były ćwiczone, tzn. czuję bardzo wyraźnie mięśnie xD.
Przed zdjęciem tekst, który większość z Was już zna, bo dałam go na insta/fejsbruczku, ale tak trza. Tak trza, żeby tekst był sensowny i zrozumiały nawet po grubym czasie, zresztą dokumentacja to dokumentacja. Po zdjęciu wskoczą nowe zdania.
Widzę, że nic nie widzę.
Na pytanie: co osiągnęłam potrafię odpowiedzieć i byle jak i odruchowo. Studia? A na co mi to, przecież po tym nic nie mam. Kurs? No, był sobie porządny, to nie był jakiś wyczyn. I… yyy? No właśnie.
Ponadto czego bym nie wymyśliła, to z jednej strony olewam te dokonania, bo to już było i nieważne (ciekawe że bardziej się trzymam negatywów niż pozytywów), a z drugiej absolutnie nie czuję dumy. Nic nie czuję, jest takie wzruszenie ramion, jakbym to, co robiła było zupełnie nieważne i tyle.
No i największa rozkmina: czy dostrzeganie swoich dokonań, osiągnięć jest normalne? Czy pytanie o to jest zdrowe psychicznie? Niby wiem, że ta kwestia jest spoko, ale jak przychodzi co do czego to mi się wydaje to jednak nienaturalne, takie zadufane.
To chyba z dzisiejszego wyzwania niewiele więcej wyjdzie, niż to, co z tej refleksji .
I w tym momencie cała na biało wkracza Joanna Parysz z pytaniem: co byś musiała osiągnąć, aby być z siebie dumna i móc się za to pochwalić, docenić, ba, a nawet ogłosić to światu?
Cóż, na pewno bym się doceniła, gdyby udało mi się wreszcie usamodzielnić i stanąć na własnych nogach. To jest teoretycznie droga, którą każdy 18-latek przechodzi naturalnie, dostając się na studia, potem łapiąc pracę i żyjąc normalnie. Sęk jednak w tym, że u mnie ten temat to były niesamowite zawirowania żołądkowe i tak to się toczy od lat. Więc, mogę powiedzieć, że naprawdę – gdybym się usamodzielniła, to bym była z siebie dumna i zadowolona.
Druga rzecz to już wejście w strefę twórczości własnej. Bo niewątpliwie byłabym zadowolona, gdybym mogła swoją twórczość pokazywać innym, i gdyby rzeczywiście był odbiór. I tak mowa tu głównie o książkach, których na razie nie piszę (? – w sensie gatunek fantasy), ale do czego mam nadzieję kiedyś wrócić. Z ogromną inbą.
Trzecia rzecz to praca na polu rozwoju duchowego. Na razie jestem jakby siebie niepewna, ale chyba to wszystko znajduje się w Polu i chyba moja dusza chciałaby pomagać innym. Zresztą, prawda jest taka, że zawsze chciała.
Dobrze, dobrze; zaraz wylosuję wyzwanie na dzień dzisiejszy, ale wpierw… wstawię zdjęcia z wczorajszego. Ostatecznie – pomimo tego, że mi się bardzo nic nie chciało – wyszłam na dwój i poobserwowałam przyrodę. Popatrzyłam i zaczęłam montować rolkę. Z muzyką medytacyjną czy jakąś tam. W rezultacie dało mi to wielkiego, odprężającego kopa. A teraz obczajcie foteczki:
Ogólnie też jest kwestia taka, że gdy napisałam „bardzo mi się nie chce” do akcji wkroczyła Ania. To ona przypomniała pytania: jakie korzyści osiągnę? Co mi to da? Bardzo, bardzo Ci Aniu dziękuję, ponieważ to wyzwanie jest dla mnie ważne, i ponieważ robię je głównie dlatego, by nie pierdzieć w stołek.
No dobrze, obejrzeliśmy, to teraz czas na losowanie kolejnego wyzwania 😉
Zacznijmy od początku, czyli od tego, że najpierw stwierdziłam „nie chce mi się”, a potem „ale będzie fajnie”. Będzie, bo pójdę na randkę ze sobą. No co, w końcu po co mam się szykować jak królowa? Dla kogo to?
Pojechałam na miasto – po zakupy żywnościowe, po inne rzeczy. Chciałam szminkę, ale nie byłam zdecydowana, choć wszechświat postawił przede mną ofertę: 15 złotych za błyszczyk jakiś tam. Niestety, kolor nie do końca przypadł mi do gustu, więc wzruszyłam ramionami i poszłam dalej.
Musiałam mantrować stać mnie na… ponieważ gdzieś z boku, w swoim czarnym namiocie rozbijał się strach. Na szczęście byłam też już trochę zmęczona i nie chciało mi się wchodzić w bzdetolety.
Po drodze – idąc od galerii handlowej do przystanku tramwajowego – napotkałam kawiarnię z kotami. Koteł sobie leżał na parapecie, za szybą. I wiesz, co? Moja pierwsza myśl: „jesteś wkurwiony, co?”. Przyglądając się temuż osobnikowi miałam wrażenie, że nie mam serca iść do kociej kawiarni. No, po prostu nie. Co mnie obchodzi, że z pozoru wszystko jest dobrze…
No dobrze – czas wracać do domu. Zdecydowałam, że chcę mieć w miarę ogarniętą chatę, ponieważ królowa zasługuje na bycie w ogarniętej chacie, co nie? Trochę w kuchni porobiłam, trochę w łazience i w międzyczasie okazało się, że organizm postanowił się ładnie oczyścić naturalną drogą znaną tylko kobietom :P. No cóż, fajnie, jest okej.
Im dalej w las, tym bardziej zestresowana. A to wiadomo, czemu? Wciąż nie miałam niczego na usta, a potrzebuję takich czarów-marów, ponieważ, no… fajnie się z tym czuję. Jakby ktoś pytał, co się stało z poprzednią pomadką, to wywaliłam, bo po 5 dniach już się nie nadawała do użytku. Serio, ale to no sprzedawca mówił, że to krótki okres czasu daty ważności. Trudno się mówi.
Następnie spoglądałam na swój budżet. I o rany, 38 złotych? 42 złote ostatecznie mi wyszło, w tym 5, o których ciągle zapominam, bo to na innym koncie. Tak czy inaczej, nie zmieniało to w żaden sposób mojej stresogennej sytuacji. Bo wiecie, do jedzenia wypadałoby dokupić makaron czy inne ziemniory. Niestety, robienie w tym roku w ogrodzie wyszło niby trochę, ale tak naprawdę to nie wyszło z powodu „wszystko jest chaosem”. Cóż, Matka Ziemia cierpliwa i kochająca, to ogrodem w przyszłym roku się zajmę. Zresztą, podobno nawet wytrawni ogrodowicze w tym mieli jakieś niezłe jazdy.
Tak czy inaczej, trza to trza, a o czym to ja pisałam? Aaa, już wiem, o budżecie, że jest stresogenny, bo przecież ciasto, kawa i inne rzeczy dla królowej kosztują miljony na tym gorzowskim piedestale.
I to mnie bardziej stresowało, niż była taka potrzeba.
No, ale wyzwanie jest takie, by zrobić się na królową… a nie, czekaj. Przecież wcale nie muszę wychodzić na miasto. Mogę w domu, usiąść na fotelu jak na tronie, zjeść bananka, arbuzeczka i kakałeczko wypić, no i widzicie, to wszystko pięknie i ładnie, tyle, że…
PADŁAM.
Po prostu po jako takim ogarnięciu łazienki, kuchni stwierdziłam, że kompletnie mi się nic nie chce, jeszcze tylko 20 hoonopomonów i leżymy, i nic nie robimy, bo mam dość i w ogóle, jestem zmęczon, padnięton i tak dalej. Nawet przed lustrem nie chciało mi się wykonywać modlitwy, ale no – wykonałam na siedząco, dla siebie, żeby się potem nie gryźć „czy zrobiłam dziś czy nie”, zresztą wtedy i tak trochę się gryzłam. Wiecie, może ktoś normalny mógłby to olać, ale ja nie – ja nie, bo mam ważną sprawę: chcę żyć w szczęściu. No.
No i padłam, zapadłam w sen jak kamień, na szczęście nie jestem księżniczką Śnieżką, toteż sama się wybudziłam i pierwsza myśl: nie zrobiłam wyzwania!
No i jeszcze ten łupież, ale on się jakby zmniejsza? Nie ma go tak naprawdę dużo, regularnie myję włosy, pomyślę, jak będę kasiasta i sobie kupię od Dzikiego Zioła.
A tymczasem ta mina mówi wszystko. Po prostu: wszystko mi się NIE CHCE. Nawet po wstaniu (była okolica 3 w nocy) mi się nie chciało zmieniać ciuszka, ponieważ… no, nie chce mi się. I tak zresztą nie mam nic nowego w szafie, więc niestety. Co prawda ta kiecka, w której teraz jestem jest ładna, no ale nie jest ładna. Znaczy, wywala mi na ciało jak na siebie w ten sposób patrzę w lustrze plus do tego bolała mnie trochę głowa.
Ale zaraz, zaraz… przecież wcale nie muszę się ubierać jak na bal.
W sukurs bransoletki i kolczyki, no i się nastawiam, że jestę królową. Tak po prostu, poszłam zjeść królewskie śniadanie. Ty wiesz, że ja w pewnym momencie poczułam się tak… przyjemnie ze sobą? W sensie – na pozytywnym nastawieniu jechałam. Królowa to, królowa tamto. Nie wiem, może nie znam się na energii królowej, ale czułam i czuję, że tu chodzi o takie stanięcie we własnej mocy. I przyszło do mnie marzenie: chcę pracować w kadrach.
„To jest zajebiste”.
Nie wiem, czemu mi się w głowie znalazło takie przekonanie, ale tak po prostu, jakoś, wydaje mi się, że opiekowanie się pracownikami, wspieranie ich, szukanie rozwiązania w razie pewnych rzeczy, rozmowy z ludźmi to jest po prostu to, co chcę robić. A już zupełnie zajebiście by było, gdybym robiła to w firmie rozwojowej, znaczy zajmującej się rozwojem duchowym. Ach, czy taka firma się znajdzie?
Tymczasem kakao do Oli: halo, tu Ziemia!
Ano tak – bo mi się wylało i musiałam przetrzeć. Dużo tego było, tak czy inaczej, teraz sobie siadłam przed kompem i po prostu poczułam się taka… wiecie, zaczęłam odczuwać taki spokój. Ładny, królewski spokój.
A ponieważ jest po piątej, to co, bierzemy się za kolejne wyzwanie?
No i to jest bardzo dobre pytanie, bo w końcu – skąd wiemy, że coś jest sharmonizowane?
Plan był taki: wrócić do domu, wypić kakao i zobaczyć, co dalej. Czyli w sumie żadnego wielkiego planu nie było, ale jednak życie od 00:00 do 17:00 trochę trwa. Wprawdzie liczyłam, że dotrwam do 18:00, ale trochę się przeliczyłam. Wracając do tematu, wypiwszy kakao, ogarnąwszy emocje, które mi wywaliły w związku z zakończeniem kursu, stwierdziłam, że nic mi się nie chce.
Miałam jechać na miasto na zakupy? Nie chce mi się. Miałam posprzątać? Nie chce mi się.
-To co ci się chce? – zapytała Iwonka. – Kebaba – stwierdziłam.
A w związku z tym, że z planu „jak będę sprzątała to zrobię harmonizację energii” przeszłam do planu „nic już nie robię”, to spacerek po kebsa i skromne zakupy, by z wieczora nie głodować (znaczy teraz, o 01:37 w nocy), to wydałam rozkaz, żeby ta energia, która się pokaże w tych działaniach, została przeznaczona na harmonizację.
Organizm rzeczywiście zareagował: dosypał trochę endorfin do mózgu, zalecił oddychanie (ale jak idziesz to trochę ciężko się skupić na oddechu), ogólnie widać, że chciał wesprzeć. Dziękuję Ci, moje koffane ciało, że mnie wspierasz <3.
Jak już kupiłam, zabrałam się za kebsa… a nie, czekaj. Gdy tak czekałam na kebsa spotkałam panią, która czekała na frytokebsa. Ponieważ bladego pojęcia nie miałam, co wziąć, też wzięłam. Dobry był, przyznaję, smaczny i prawidłowo napełnił żołądek.
Aps, miałam zmniejszyć ilość mięsa, a w lodówce czeka na mnie burger… No mniejsza z tym.
Co do tej pani, to przy kluczu miała oko proroka. Wiecie, taki wisiorek z okiem proroka. To było ciekawe spostrzeżenie, gdyż również taki mam. Na szczęście i właściwie od przyjaciółki, a w każdym razie kogoś, kto dał mi kopa do zmiany życia.
Świat do nas mówi, więc sobie na ten widoczek pomyślałam: „mam szczęście”.
W sumie – szczęście w… no właśnie czym? Nie zdążyłam się porządnie pożegnać z prowadzącą kurs, więc mnie to trochę dręczyło, ale teraz mam podwójny pretekst do tego, by dać jej prezenta. Myślę, że zasłużyła, a poza tym – uczyłam się od najlepszej.
Trochę ciężko było się przestawić z wyrzutów sumienia „czegoś nie zdążyłam” na „mam pretekst”, bo wiecie, przyzwyczajenie.
Mucha mi lata. Znaczy, rozumiem tę filozofię – w końcu moje biurko jest zabałaganione i pełno tam syfu typu „dla muchy”, ale słyszałam też, że jak jest mucha, to stara się odgonić złe energie od tego, przy kim krąży. Że albo chroni przed wydarzeniem, albo przed no, ogólnie, kiepską energetyką. Ciekawe podejście, nie zmienia to jednak faktu, że muszę posprzątać, bo syf jak stąd do Czupikabry.
No więc, pytanie jest takie: czy sharmonizowałam energię? Nie wiem. Chyba tak, bo gdy wydałam takie oświadczenie, poczułam się lepiej, organizm zareagował i teraz jakoś tak, ani nie jestem na pozytywnej petardzie, ani na negatywnej. Pewnie nie tylko tym można rozpoznać, czy ma się sharmonizowaną energię. Jest to jeszcze przepływ finansowy i dobry stan zdrowotny, na przykład – menstruacja się doskonale harmonizuje.
Gdy teraz myślę o tym, czy by ruszyć medytację harmonizacji czakr Sekwencji Zmian, to przychodzi „nie potrzebuję”. Myślę więc, że tak, zadanie zostało wykonane, szczególnie, że jest tak, jak myślisz, że jest. Masz to czuć, of course, ale to robi dużo.
Dobra, to skoro quest zakończony, czekamy do 5:00 i losujemy następne zadanko, a tymczasem idę spróbować dokończyć serial kryminalny…
Wróciłam z kursu i postanowiłam odsłuchać sublimala, głównie po to, żeby nie tracić potem czasu, że się tak wypowiem. Ale musicie wiedzieć, że ja około 17 byłam cholernie padnięta – w końcu wstałam o 21:20. Funkcjonując przytomnie tak długo byłam niesamowicie zmęczona. I… bardzo śmieszne. Zdaje się, że organizm zareagował niemalże od razu na to, czego wysłuchał, ponieważ przed snem baaaaardzo chciał siusiu, a nie mógł, bo nie miał z czego. Rozumicie, trochę mało dziś wypiłam, jak wróciłam. Tak czy inaczej: troszku się pomęczyłam, ale wreszcie ustąpiło i polazłam spać.
No i wstałam w okolicach 00:00. Tak, ja w ten sposób funkcjonuję. Kurs jednak sprawia, że pory mojego funkcjonowania normalnieją, ale pytanie jest takie, na jak długo, zwłaszcza, że zaraz potem weekend i przerwa, a właściwie to we wtorek idę po odbiór papierka.
Natomiast moje samopoczucie po wstaniu było dziwne. To znaczy… takie może neutralne, jakby umysł zobojętniał na wszystko, co się dzieje. Przegapiłam zooma u Joanny Parysz na jej Akademii, no ale musiałam się wyspać jak normalny człowieczyna. I umysł zareagował tak, że mu się trochę nie chciało wchodzić w kolejną dramę.
Wiecie, rozumiecie – uwielbiamy wchodzić w historie umysłu. Po latach czytania o tym u Nuliny sama wreszcie to zrozumiałam. A teraz doświadczam czegoś nowego, bo jeszcze nie tak dawno, ledwie wczoraj, ten chciał stworzyć dwie nieprawdopodobne historie.
Pierwsza – to ta o ułamkach i procentach. Nienawidziłam się uczyć matematyki w domu, ale to teraz nieważne. Nie jestem już dzieckiem, mogę sobie ją przypominać kiedy chcę i jak chcę, dla własnej satysfakcji i przyjemności.
Druga – o, tu, panie chciało się dziać. Moja mama była księgową, specjalizowała się w przetargach/zamówieniach publicznych/inne i tak dalej, dalej, robiła wszystko i więcej, niż wymagałoby to jej stanowisko, a cyferki miała w małym palcu, ponieważ zdała swoje studia z wyróżnieniem. Tak. Trudne studia z rachunkowości i finansów zdała z wyróżnieniem, chociaż tak naprawdę nikogo to potem nie obchodziło. No może poza szefem, ale wiecie – praca w państwowych urzędach to nie jest jakaś miła atmosfera. Po co ludzie się tam wybierają?
Ale to nie jest historia o mojej mamie, mimo że umysł chciał ją tak stworzyć.
I znowu rozmawiałam z Iwonką, i znowu usłyszałam mądre rzeczy.
Przede wszystkim umysł chciał się zaplątać w opowieści typu: moja mama była księgową. Teraz ja będę w cyferkach i liczbach (pozdrawiam księgowych, którzy właśnie parsknęli śmiechem) i ja teraz, i o boże, to nie moje, nie nie nie
[JEB]
– A nie możesz być dumna z tego, że robisz to, co robiła Twoja mama? – zapytała rzeczowo Iwonka.
Umysł się zatrzymał. Ale… czekaj? Co? Jak to? Mogę inaczej? INACZEJ?!
INACZEJ?!
Nagle przyszły wszystkie historie o Mistrzach: rzemieślnictwa, artystów. Mistrz krawiectwa, mistrz stolarstwa, biznesy z ojca na syna, ciągnęli to. Dlaczego? Wyrobili talenty rodowe i z nich korzystali.
Chyba też o to chodzi, prawda? O korzystanie z własnych talentów. Nawet Biblia o tym mówi.
Więc tak, mogę być z siebie dumna, że wykorzystuję talenty Rodu. Ta historia bardzo mi się podoba. Dziękuję, Iwonko.
PS.: Umysł, który jest przyzwyczajony do dramatów, stanów depresyjnych może się zatrzymać. Nagle znajduje nową drogę – tworzyć historie radosne i piękne, pomimo wszystko. Życia nie da się zatrzymać, ale nasz stosunek do tego, co się dzieje zmienia wiele.
Może nie będę go opisywała w całości, bo składał się głównie z kursu płac i kadr, zrobienia zakupów i snu. Mam dużo kakaa, pewnie załatwię go więcej, i pewnie będę pić już na stale, bo po nim mam znakomity humor. Taki mój rytuał na rozpoczęcie dobrego dnia.
Jednak przyjebało – po wstaniu – wyrzutami sumienia. Honopomono szybko w sukurs i już! Ogarnięte? Prawdziwie ogarnięte zostało wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, że to cholerstwo NIE JEST moje. Ufff.
Spokój.
No, ale została jeszcze medytacja self-love. Lubię bardzo krótkie, a niestety większość jutuba oferuje 20-30-60 minut. To za długo, ja nie mam tyle cierpliwości, ale za to znam Joannę Parysz, która zrobiła taką oto medytację:
Nie jesteśmy swoim ciałem, ale go posiadamy. I to ciało często wskazuje nam drogę.
W ciągu dnia starałam się do niego mówić i odkryłam kilka rzeczy chyba. Pierwsza – ciało reaguje na to, jak i co do niego mówimy. Gdy zaczęłam mu dziękować, ono poczuło się radośnie, przyjemnie i w ogóle, endorfiny w brzuszku. Druga rzecz, to to w jaki sposób do niego mówię. No niestety, ale ta narracja była typu „przepraszam, że daję ci tak popalić, moje biedne ciało”. W pewnym momencie się skrzywiłam i stwierdziłam, że to jest gównonarracja.
Oczywiście, jak trzeba było ciasteczek, bo można i w ogóle, to dziś ich nie było. Oj. Tak czy inaczej, może ciało się ucieszyło, że nie było cukru. Była za to kawa i nawet dobra. Lepsza niż ta dostawiana. Nie mniej, druga to nawet miała serduszko na wierzchu w piance. Tylko zwróciłam uwagę na dialog: Pani: – Jaką chcesz kawę? Ja: – Obojętnie. Kurde! To nie może być obojętne! To musi być jakieś, bo inaczej całe życie będzie obojętne, byle-jakie, a to bez sensu, nie o to chodzi! Auć, dobra, to niech będzie jutro „mielona” albo „taka jak wczoraj”, albo „jakaś z pianką”. Oczywiście pod warunkiem, że znowu nie będzie szwedzkiego stołu.
Czekaj, to jeszcze nie koniec wpisu. Będzie trochę długi, ponieważ dziś się trochę odjewapniło w moim umyśle. A więc kwestia taka, że pod koniec dzisiejszych zajęć odezwał się mój wewnętrzny głos: ja nie chcę w kadrach i płacach. Rzuciło mną patologicznym, niewesołym nastrojem, ale chciałam być obserwatorem, więc wewnętrznie ze sobą gadałam. Trochę pomogło „to tylko jebane chędożone myśli”, jednak to nie takie proste. Gdy wstałam, to ryk w moim mózgu nie ustał, nadal jest nastawiony na narzekanie i ogólnie takie trwanie w nie najlepszym humorze.
A przecież jeszcze rano, na pierwszej godzinie zajęć czułam się dobrze i tak jakoś beztrosko. I to nie tylko dziś. Podobało mi się takie uczucie młodości, przyjemne.
A poza tym stać mnie na przejazdówkę i jedzenie.
Mam rodzinę, która mnie wspiera w tym, co robię.
Wszystko pięknie i ładnie, ale nie mogę się poddać jakiemuś wewnętrznemu cwelowi. A może ten cwel potrzebuje ukochania? Nie wiem, bo na razie mi przeszkadza.
Tylko obserwuję, nie wchodzę. Wiem, że cwel jeszcze nie objął swym rozumem, że żeby być artystą i to szczęśliwym, że żeby pomagać ludziom, to samemu trzeba mieć ogarnięte życie. Cwel jeszcze nie pojął i podjął walkę ze mną.
To wiecie, takie ja-stara kontra młoda-ja, która po prostu jest odważna. Właśnie, może kadry i płace, pójście w to to moje życie? Przynajmniej na początek – w jakiś sposób muszę zarobić na utrzymanie i małe radości, na doskonalenie się, by ostatecznie móc pomagać innym?
A i zresztą – kadry i płace to przecież taka wewnętrzna opieka nad firmą. Mała, skromna, ale jednak fajna i prosta, i wesoła. Chyba. Tak to sobie tłumaczę.
Jezu, znowu ten Cwelik: „ja nie chcę”. Gówno mnie to obchodzi, że nie chcesz, cwelu, masz zarabiać na żarło, jasne? Dzisiaj mało kto zarabia po to, by się cieszyć życiem, większość to niewolnicy, a Ty i tak miałaś wybór, zdecydowałaś się na pracę w biurze, więc zrób to wreszcie porządnie, stań w pewności siebie i zacznij, kurwa, działać porządnie w swoim życiu.
Ja pierdolę, trochę pomogło.
Czuję potrzebę jakiegoś ruchu – nie wiem, ćwiczeń jakiś, cokolwiek. Może se walnę, ale póki co opiszę, jak po wstaniu zrobiłam doświadczenie. Oczywiście honopomono wleciało wpierw, bo ono jest podstawą mojego procesowania. No, było ostro, płakło mi się. Tak czy inaczej, potem zrobiłam ćwiczenie lustra, ale to ono chyba zależy od nastroju, bo poszło tak sobie – znaczy wypełnianie światłem jeszcze ok, ale nie czułam uczucia „kocham cię”. A potem zaczęłam mówić do ciała, że jest zajebiste, piękne, że dziękuję za sprawne ręce i dupę, bo niektórzy nie mają dupy, że dziękuję moim oczom, płucom i tak dalej, i wreszcie przeszłam do podsumowania takiego, że jest ciało wspaniałe i że mnie nosi, i dziękuję, że mi pokazuje to i owo. Samo poszło. Czy czułam się spełniona? Nie, ale na sercu trochę lepiej, zwłaszcza, że mu podziękowałam za funkcjonowanie.
Chyba będę łączyć obie te praktyki po prostu :). Bo to ładnie spina się w całość.