THE BEST OF FILMS

Czyli najlepsze z najlepszych – filmy, które warto obejrzeć. Ponieważ oglądam głównie streamingi, a do kina różnie chodzę (budżet, bo inaczej łaziłabym codziennie xD), to stwierdziłam, że ten ranking będzie taką moją topką filmów, jakie obejrzałam ogólnie w danym roku. Filmy są brane przede wszystkim ze względu na zapadalność w pamięci. Oprócz pierwszego miejsca, numerki są zupełnie randomowe.
Zapraszam!

NAJPIĘKNIEJSZE FILMY:

  1. Źródło
  2. Her
  3. about time
  4. trzy oblicza Evy
  5. gdzie śpiewają raki

BARDZO ŁADNY FILM:

  1. Praktykant
  2. Paryż pani Harris
  3. Projektantka
  4. Zaklęty w smoka
  5. nasze noce
  6. Manhunter
  7. Fatamorgana
  8. Zapach kobiety

ŚWIETNIE MI SIĘ OGLĄDAŁO:

  1. Strażnicy Galaktyki 1
  2. John Carter z Marsa
  3. kroniki riddicka
  4. oblivion
  5. piąty element
  6. Battle Angel Alita
  7. Podniebna krucjata
  8. Kot w butach: ostatnie życzenie
  9. Dungeons and dragons: złodziejski honor

ARCYDZIEŁA:

  1. Źródło
  2. Znachor (1982)
  3. Mała syrenka (1989)
  4. Last Unicorn
  5. la femme nikita
  6. Trzy oblicza Evy
  7. terminator

SMUTY:

  1. Strażnicy Galaktyki 3
  2. Holy Spider
  3. Czas zabijania
  4. She said
  5. Moneyball
  6. on the basis of sex

PATRIOTYCZNE KINO:

  1. Wyklęty
  2. Argentyna 1985

HORRORY:

  1. Cube
  2. The Call

Klasyka kina:

  1. Ojciec chrzestny
  2. Milczenie owiec
  3. American Beauty
  4. Krótki film o zabijaniu

Sensacyjne:

  1. Gorączka
  2. nobody
  3. glass onion

NIEKONIECZNIE MIŁO SIĘ OGLĄDA, ALE WAŻNE PRZESŁANIE:

  1. Network
  2. Idiokracja
  3. Demolition man
  4. wojna światów: następne stulecie

BEKOWE HORRORY:

  1. Pearl
  2. Sharknado
  3. od zmierzchu do świtu

PETER JACKSON:

  1. Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia
  2. Władca Pierścieni: dwie wieże
  3. Władca Pierścieni: Powrót króla
  4. Hobbit: niezwykła podróż
  5. Hobbit: Pustkowie Smauga
  6. Hobbit: bitwa pięciu armii

Bogowie Marsa, Edgar Rice Burroughs

O ile pierwsza część cyklu o Barsoomie była powolna i bardziej o męskim sercu, o tyle druga część – „Bogowie Marsa” jest już przygodówką w klimacie fantasy/SF. I to ekranizowalną, ponieważ mamy tu mnóstwo przygód i mało pierniczenia się z emocjami. Właściwie te są traktowane po męskiemu – opis uczucia „tęskniłem, ale co mogłem zrobić” i akcja. Bez rozwodzenia się. Ta powieść jest napisana po staroświecku w takim sensie, że jest tu prostota i lekkość, a fabuła w jakiś sposób wkręca człeka w akcję.

Akcja zaczyna się tradycyjnie, czyli John Carter wręcza swemu zarządcy majątku kolejny rękopis przygód, z którym się oczywiście zapoznajemy. Okazuje się, że facet znalazł sposób na podróżowanie międzyplanetarne, ale tymczasem miał on jeden podstawowy cel: znaleźć swoją ukochaną. A miejsce, w którym się znajduje po przesłaniu na Marsa jest niewygodne, ponieważ w samej dolinie rzeki Isus, gdzie czyhają nań mnóstwo niebezpieczeństw – w tym potworki i fanatycy religijni.

I tak to biegnie.

Czytelnik orientuje się o schemacie mniej więcej w połowie powieści, ale czytelnikowi to raczej nie przeszkadza, bo po prostu styl autora jest lekki, a przygody lecą na łeb, na szyję. Mało tego, im bliżej końca, tym lepiej.

Jednakże powiem tak – na początku, przy wątku o wierze Marsjan, czuć było, że to daje jakiś zalążek temu, co ma się wydarzyć w fantastyce o wiele później. W końcu tu też była jakaś głębsza myśl o religiach; tyle tylko, że zesłana daleko, w głąb lądu, bo na pierwszy plan wysuwają się przygody Johna Cartera.

Nie wiem, czy można mówić o tym, iż pisarz był połączony ze Źródłem, pisząc o przygodach. Jednakże – gdy skończyłam „Bogów Marsa” od razu wzięłam się za „Wodza Marsa” i to nie dlatego, że ten pisarz uwielbiał robić na końcu clinffangery.

Muszę tu parę słów napisać o Macieju Kowaliku – bez wątpienia jego tonacje przyczyniły się do klimatu powieści. Szczególnie wtedy, gdy armie ze sobą zaczęły się bić i wtedy, kiedy doszło do ostatecznego starcia między Johnem Carterem a jego ówczesnym wrogiem.

Szczerze mówiąc – polecam.

Księżniczka Marsa, Edgar Rice Burroughs

Problem z klasykami – jakimikolwiek, chociaż najbardziej książkowymi – jest taki, że mogą się bardzo łatwo zestarzeć. W przypadku „Księżniczki Marsa” można powiedzieć, że PRAWIE tak jest. Ale zacznijmy od początku.

XIX wiek. John Carter w zupełnie odjazdowy sposób trafia na planetę Mars, gdzie dowiaduje się, że tak – istnieje tam życie, istnieją rasy i jest ogólnie niebezpiecznie. Na jego szczęście, jest żołnierzem, co wiele razy ratuje go z tarapatów. Przy ich okazji zakochuje się w księżniczce, co z jednej strony sprawia, że jego życie nabiera sensu, a z drugiej – że musi się zmierzyć z pewnym, małym problemem.

Cóż – dla tych, którzy oglądali film „John Carter z Marsa” niektóre rzeczy mogą być zaskoczeniem. Na przykład takie, że ekranizacja jest bardziej wariacją na temat powieści, aby rzecz była oglądalna. Otóż, moim zdaniem „Księżniczka Marsa” jest nieekranizowalna i to z kilku przyczyn. Pierwszą i najważniejszą jest charakter powieści. Ona jest… taka delikatna. Autor nie stosuje przemocy, a wręcz bym powiedziała, że jej unika. OK – walki są, bycie jeńcem jest, ale… nie tak, jak w filmie. To jedna sprawa. Druga sprawa – jeśli miałby powstać film, to raczej na zasadzie „artystyczne kino w science fiction, w którym nic się nie dzieje”. Taki mamy klimat na Marsie, choć w rzeczywistości w książce wiele się dzieje.

Jednakże dla współczesnego czytelnika powieść nie będzie odkrywcza. Może nawet będzie wtórna, ale… to jest właśnie jedna z tych książek, która podłożyła gatunki sf, fantasy i może nawet przygodówki. Generalnie, została wydana w 1912 roku i liczy sobie 11 książek. Tak przynajmniej twierdzi wikipedia, ale nie wiem, czy ostatnia powieść jest jakaś jednolita, czy coś, czy w ogóle została wydana w języku polskim. Cóż, na razie na Storytel są 4 tomy serii, więc zobaczymy, pożyjemy.

Powiem tak – chociaż ta powieść może nie zadowolić współczesnego czytelnika, to mnie osobiście końcówka wzruszyła. Ba, w przedostatnim rozdziale na jego końcu znalazło się zdanie-złoto, a potem… a potem akcja się potoczyła tak, że się popłakałam! Serio! W pierwszym tomie, gdzie wiadomo było, że ci bohaterowie będą dalej, ja się popłakałam!

I widziałam oceny na lubimy czytać. Wszystko wskazuje na to, że im dalej, tym lepiej – jedna z ostatnich książek serii zamiast 6.5 posiada ocenę 8.0. Wow. I szczerze, jestem przy drugim tomie serii, „Bogowie Marsa” i tak, widać, że jakość idzie dalej. Chociaż autor dalej prezentuje pewien swój styl, to jednak narracja i to, co chce przekazywać… baaaardzo wyraźnie kładzie podłoże na to, co ma później nastąpić w fantastyce, i to tej z najlepszego sortu.

Co mnie szczególnie ucieszyło, serię czyta Maciej Kowalik. Tu może nie intonuje jak w Świecie Dysku, ale mnie to nie przeszkadza. Zresztą, on i tak robi świetną robotę, dobrze czyta.

Świat Czarownic, Andre Norton

Simon Tregarth wpakował się w ciemne interesy i przez to ma problemy, które mogą skończyć się tylko jednym – śmiercią. No chyba, że byłego wojskowego uratuje jakiś cud. W tym przypadku trafia na szalonego doktorka, dzięki któremu przenosi się do tajemniczego świata pełnego magii i dziwacznych rzeczy…

Brzmi mało ciekawie? Hola, hola, powieść została wydana w 1963 roku (w Polsce w latach 90′), więc jak na tamte czasy była bardzo nowatorską historią. I co więcej, historią, która rozrosła się na kilkanaście tomów o Estcarpie.

Sama autorka jest nazywana Matką Fantastyki, napisała około 100 powieści i w momencie wydawania Świata Czarownic dostała prosto w twarz od wydawnictwa, które nie pozwalało jej wydawać pod imieniem i nazwiskiem. Cóż, teraz nie mogę znaleźć szczegółów, ale jak widać, pani rozwiązała problem wykorzystując magię, znaczy pseudonim.

Czy pierwszy tom z cyklu „Świat Czarownic” zasługuje na uwagę? Sądzę, że tak, bo to wyjaśnia w cholerę dużo dla kogoś, kto randomowo sięgnął po „Klucz Keplianów” i stwierdził, że to odgrzewany kotlet. Nie, w kontekście pierwszych powieści „Klucz” wcale nie był odgrzewanym kotletem.

Ogólnie jest to bardzo przyjemna powieść fantasy, która jest lekka i da się przez nią szybko przebrnąć. Im dalej, tym lepiej. A i tak fabuła nas zostawia w momencie, w którym – niestety – nie do końca wszystkie sprawy są załatwione. No ale to efekt większej intrygi i widać, że Norton chciała pójść od razu na całość, a nie „stworzę pierwszy tom i potem zobaczymy”.

Myślę, że warto obczaić tę serię i to nie dlatego, że zaczytywałam się w nią za dzieciaka, ale dlatego, że dość lekko płynie.

Co do lektora – Mariusza Popczyńskiego – to nie mam większych uwag. 🙂 Po prostu jest OK.

SAMA, Katarzyna Nowak

„Sama” to pokłosie wielu lat, jakie Katarzyna Nowak – działaczka pro-lewicowa, antykościelna… no dobra, na pewno pomagająca ofiarom pedofilii, przeżyła. To szokująca historia dziewczyny z rodziny patologicznej, której ksiądz obiecał pomóc, więc zabiera ją do siebie, gdzie przez blisko dwa lata gwałcił, torturował i Bóg wie, co jeszcze. Podobno wszystkiego o tym nie napisała. Ale za to za swoje cierpienie dostała bardzo wysokie odszkodowanie – bo milion złotych – i do tego biła się w sądzie z jeszcze kilkoma sprawami. Na przykład z taką, że Stanisław Michałkiewicz stosował na niej hejt i podała go do sądu. Wygrała, dostając kolejne odszkodowanie. Obecnie pani Katarzyna Nowak nawołuje do tego, do czego tzw. lewica nawołuje, czyli do „ochrony dzieci przed Konfederacją”, bo zagłosowali przeciwko tzw. ustawie Kamilka. Problem w tym, że nie mam wrażenia, by to rzeczywiście coś dało. Umówmy się – powoływanie kolejnych komisji do czegoś tam jest bez sensu, jeśli oddolnie nie zaczniemy zapobiegać przemocy. Wprawdzie tworzenie planu-strategii przeciwdziałania przemocy może poskutkować wspaniałymi rzeczami, ale właściwie… znowu, taką strategią mogłoby się zająć ministerstwo szkolnictwa. No i szkolenia sędziów – bardzo potrzebne, ale te działania są na etapie końcowym. Więc ja, patrząc obiektywnie, nie dziwię się, że Konfederacja mogła mieć zastrzeżenia co do tej ustawy. No, ale to miała być recenzja powieści „Sama”, a nie dywagacje polityczne, czy nawet ocena autorki.

A przyznać trzeba, że „Sama” to bardzo ciężka lektura – i tak, w tym przypadku „ciężka” pasuje lepiej, niż „trudna”. Choć, jeden z ostatnich rozdziałów to opisywanie prawnych aspektów jej sprawy. Tu już miałam pewną trudność w rozumieniu, o co kaman, bo autorka nie siliła się na opisywanie tychże sposobem na chłopski rozum. Za to cała reszta to historia niewiarygodna, ale – niestety – prawdziwa.

I czuć te wszystkie emocje, które wypisywała.
To sprawia, że lektura jest jeszcze trudniejsza, bo oprócz scenek, w których opisuje swoje nieszczęścia, dochodzą właśnie odczucia. Mało tego, w trakcie słuchania („Samą” robiłam na audiobooku) wywalało mi na moje własne życie. Wiecie, to jest tak, że przychodzi takie uczucie bycia gównem, a porównywanie ja-on/a samo się robi. Coś trzeba z tym zrobić i zrobię, ale wracając do powieści.

Ten pamiętnik – bo w sumie zawiera daty wpisów – szybko wciąga. I każdy, kto choć trochę siedział w temacie trybu ofiary, zauważy, że bohaterka ma ostry tryb bycia ofiarą. Jej pytania „dlaczego ciągle” mi mocno przeszkadzały i męczyły, no ale tak to już jest w tym stanie. Oskarżasz cały świat o swoje nieszczęścia, a nie siebie. I wprawdzie można powiedzieć, że osoba zgwałcona nie jest niczemu winna, tak można też powiedzieć, że ogarnianie się po tym wszystkim, to już kwestia indywidualna i tu można zrobić dużo dobrych rzeczy.

No i – szczerze, czytam opinie i mi się przypomniało, że bardzo się męczyłam w ostatniej godzinie słuchania. To było takie „Kościół zuy”. Niewiele akcji z tego wynikało i czułam się, jakbym słuchała godzinnego felietonu na temat tej instytucji, a mój umysł przeskoczył na zapowiedź jednego z dziennikarzy „w 2024 KK będzie atakowany”. No cóż – lewica rzondzi, to może być atakowany. No i teraz jeszcze przypomniało mi się, że „Sama” to doskonały obraz, jak bardzo instytucje sobie nie radzą z opieką. Ale taki jest system, on rzadko kiedy jest wydolny. Ale po co go poprawiać oddolnie, trzeba od razu na sędziów iść.

Przyznam się jeszcze, że całkiem dobrze odczuwałam to napięcie – które rodziło się za pomocą pytań: ale jak ona się wyrwała z tej kabały? Jakim cudem dostała tyle pieniędzy? To oczywiście jest pozytywne.

Są tam takie dwa, wysokobudżetowe, zapadające w pamięć zdania. Na przykład: „Gwałt to niedokończone morderstwo. Ze szczególnym okrucieństwem, rozciągnięte w czasie”.

Co do nagrania samego audiobooka, nie mam zastrzeżeń, choć tutaj czytała kobieta – Dorota Landowska. 🙂

Czy polecam „Samą” Katarzyny Nowak? Nie, jeśli jesteś przesadnie wrażliwy. Ale tak, jeśli lubisz autentyczne, choć nie raz tragiczne historie.