NIE, czyli ratuj kto może od „Rings of Pała” (czyt. Pierścienie Władzy)

Postanowiłam sprawdzić, kto reżyseruje ostatni – ósmy – odcinek „Pierścieni Władzy”, bo praca kamery, ujęcia i zdjęcia całkiem ładnie pracowały. Muzyka również. Tylko że to wciąż nie rozwiązuje problemu z moją biedną głową, gdy oglądam serial – of course, ból.

Nieeee, nie dlatego, że panowie z Amazonu kompletnie zaorali całe lore Tolkiena. I to nie jest z mojej strony ironia, ponieważ ostatni odcinek obejrzałam jako zupełnie randomową historię fantasy kompletnie niezwiązaną z mistrzem fantasy.

Wayne Che Yp był odpowiedzialny za reżyserię ósmego odcinka, można się rozejść.

Chociaż nie, pewnie chcecie pośmieszkować z serialu, bo choć jakaś połowa internetu to robi, to jednak śmiechu nigdy za wiele, bo jest zdrowy.

No więc… to trzeba zobaczyć. Nie żartuję – trzeba zobaczyć na własne oczy, jaki to jest szwindel i jak bardzo jest komiczne. Choć Amazon zaznaczył, że serial ma „13+ nastolatki”, to sądzę, że w dobrym serialu dla tego targetu dialogi są inteligentniejsze, a w jednym odcinku serial nie robi sobie fakapów.

Pierwszym fakapem była siostra tego marynarza, który chciał być marynarzem, ale zginął czy tam zaginął, no i ta siostra maluje portret króla – umierającego – no i wzięło ich na pogawędkę. Po niej ta odkrywa kulkę do przewidywania przyszłości i koniec. Także moi drodzy, nie musicie się przejmować nieznajomością imienia kobiety, ani nawet „co to za marynarz był”, ponieważ te wątki nie będą kontynuowane.

Drugim fakapem – któremu przyznaję Laur Zwycięstwa Elendila, bo król elfów cały czas nosi tę koronę a’la igrzyska olimpijskie – jest sprawa pierścieni.

I nie, nie chodzi mi o to, że wykuto tylko trzy i to w dziwnej kolejności. Ani nawet nie o to, że Halbrand jest Sauronem, no i tenże Sauron pracuje z nimi, by je wykuć. Nie, nie.

Jak się zapewne domyślacie, chodzi o Galadrielę. I Elronda trochę też, ale ten miał po prostu spowolniony refleks mózgu, więc można mu wybaczyć.

Galadriela bowiem zaczyna się kapować, że facet, z którym przebywała w kij dużo czasu jest jakiś dziwny. Nieee, wcale nie przez to, że sobie ciężko ranny truchtał na koniku do krainy elfów. Ona się skapnęła, bo Celebrinbor (czy jak mu tam) mówi dziwnymi słowy do króla. No i wtedy każe poszukać w bibliotece danych o królach Śródziemia. Okazuje się, że potomek kraju, który miał być Halbrandem nie istnieje. Ale przy okazji – bo scenkę twórcy rozwijają do spotkania z Halbrandem – dowiaduje się, kim on naprawdę jest. I tak, w końcu zajarzyła, że to Sauron!

A w kuźni są robione pierścienie.

Jak myślicie, co robi elfka, która ma na karku ponad 1000 lat, doświadczenia podróżniczego trochę i wie, że pierścienie są złe? Oczywiście, że pozwala im powstać, w końcu te pierścienie pozwolą w jakiś sposób uratować elfy! I nie będą musieli opuszczać tej ziemi na której Celebrinbor buduje (budował?) doskonałą kuźnię. Aha – widz nawet się nie skapnie, że to już nowa kuźnia 🙂. Taki tam mało ważny szczególik, ale co tam, idziemy dalej.

I o ile można powiedzieć, że „Galadriela dobrze zrobiła, bo pierścienie ocaliły krainę elfów”, o tyle to nie trzyma się kupy. Nie trzyma się kupy nie dlatego, że nasłuchałam się randomów komentujących ten odcinek, ale dlatego, że jest to tak pokazane. Pokazane jest w sposób… jakby Galadriela nie mogła się zdecydować, no… nie, to nie to. Kurde, to jest takie zachowanie może trzynastolatki. Tylko to chyba prawidłowo opisuje sytuację, w jakiej elfy się znalazły.

Innymi słowy mamy Saurona, który chciał zostać w Numenorze, ale Galadriela namieszała tak, że Numenor wyruszył wątpliwą ilością statków na walkę. Mamy Saurona, który poradził Celebrinorowi jak mieszać stopy i tu się zatrzymamy na chwilę, ponieważ DIALOGI mocno kuleją.

Otóż – ich autor jest niezdecydowany, czy chce, by elfy mówiły normalnie, czy tak bardziej poetycko. Może się czepiam, ale mam wrażenie, że w jednej scenie potrafią mówić do siebie w szybki, prosty sposób, a w następnej jest to rozwlekłe i bezsensowne. I można powiedzieć, że całość cechuje się jednym stylem, ale zdecydowanie coś tu mocno zgrzyta i aż zęby miejscami bolą.

Więc, wracając do Galadrieli to wygląda na to, że swoją głupotą – czytaj skokiem za burtę xD w pierwszym odcinku – narobiła dużo, dużo problemów Śródziemiu. No, typowa fantasy nastolatka. A nie, czekaj…

Nie mam sił się naigrywać dłużej z tego czegoś, co chyba w polskiej popkulturze przyjmie pseudonim „Rings of Pała”. Ten serial nie jest ohydny, ten serial potrafi sam sobie zaprzeczać. W dodatku robi to w taki sposób, że odbiorca nie wie do końca, czy coś zostało zaznaczone, czy o co chodzi. Ja szczerze mówiąc na tym odcinku kilka razy się zaśmiałam, bo sceny WYGLĄDAŁY tak głupio (w sensie dialogowym+), że to naprawdę trzeba było zobaczyć. Także, jeśli odpoczęliście z jakiś przynajmniej miesiąc po poprzednim odcinku, nie będziecie podchodzić za poważnie do lore Tolkiena, weźmiecie sobie popcorn, to MOOOOŻE ten odcinek… będziecie w stanie obejrzeć i nawet parę razy wybuchniecie śmiechem. A, ale scena, w której Sauron kusi Galadrielę jest ładna, lecz nie sądzę, by było warto się dla niej poświęcać.

Wielka woda [recenzja]

Wzdrygałam się przed obejrzeniem „Wielkiej Wody” od Netflixa, ponieważ nie przepadam za filmami katastroficznymi. Jednak ten sześcioodcinkowy serial zbiera bardzo dobre recenzje i opisywany jest jako „praca wykonana na światowym poziomie”, czytaj najwyższym. Jak więc mogłam nie sprawdzić, czy tak rzeczywiście jest?

Wrocław w 1997 roku wydaje się być dosyć wesołym miasteczkiem, ponieważ szykuje się na niesamowicie ważne wydarzenie. Zgadliście: wizyta papieża Jana Pawła II. No dobrze, ale nas interesuje bardziej to, że pani sekretarka dostaje faks pewnej naukowczyni, która twierdzi, że we Wrocławiu pierdolnie. Wodą.

Twórcy serialu postanowili skupić się na indywidualnych historiach, historiach bohaterów. Mamy więc Jaśkę – tę naukowczynię – mamy też pewnego faceta z podwrocławskich Kętów, oraz mamy młodego polityka, który konfrontuje się z tą cholernie trudną sytuacją, jaką jest zagrożenie powodziowe.

Bo nie czarujmy się: widz doskonale wie, z jakim typem historii ma do czynienia. Nie dość, że Wrocław (+Kłodzko, Racibórz, Opole, Nysę, pobliskie rejony) zalało, to jeszcze gatunek – film katastroficzny – mówi sam za siebie, z czym bohaterowie się zmierzą. Dlatego twórcy postanowili nie traktować odbiorcy jak debila, a skupić się na dramatach ludzkich, a potop potraktować jako tło.

Przyznam, że im się udało.

Od pierwszych minut „Wielka woda” stara się budować nie tylko relację z bohaterami, ale także i napięcie. Głównym sprawcą tego jest muzyka – instrumentalna nadaje się do tego idealnie, no i smaczki pokroju „śpiewają disco polo” też nadają uroku serialowi. Czy w montażu postarano się jakoś zobrazować to napięcie… hmm, powiedziałabym, że zdjęcia / kamery miały na celu pokazać przede wszystkim OGROM, SIŁĘ żywiołu, niż zbudować dynamizm. Widać to przede wszystkim przez kadry na dachy – one są ważne – przez kadry na drzwi ze szczurami i na wnętrza. Mało tego, twórcy wykorzystali chyba wszystkie możliwe sposoby na pokazanie wody, bo CGI/greenscreen mógłby być nie wystarczający, gdyż byłoby widoczne, że ta woda jednak nie jest autentyczna. Podobno dla efektów specjalnych jest to najtrudniejszy żywioł do przedstawienia. Tak czy inaczej, przejdźmy może bardziej do fabuły.

A to dlatego, że w trailerze mamy nastolatkę, która sobie idzie z psem i nagle pies znika, a przejście podziemne jest zalewane wodą. Spojler? I tak i nie. Nie, ponieważ trailer robi wrażenie i buduje pytanie: „co z nią?!”, i tak, ponieważ twórcy zbudowali wokół tego wydarzenia bardzo duże napięcie. Ale spokojnie, nie jest to jedyna drama w ciągu tych sześciu godzin.

Jaśka zmierza się nie tylko z tym, że dostała denne materiały do zrobienia raportu, ale także ze swoją przeszłością, czyli matką i partnerem, który – tak, okazuje się być tym młodym politykiem. Z kolei polityk wydaje się być jako jedyny chętny do podejmowania trudnych decyzji, w przeciwieństwie do starszych i na wyższych szczeblach kolegów.

Jeszcze mamy do czynienia z kolesiem z Kętów – ten z kolei stwierdza, że nie pozwoli, by zalano ich wioskę, więc nie pozwoli także na wysadzenie tamtejszych wałów. I powiem szczerze, tu odbiorca może wybrać: czy chce być po stronie tego kolesia, czy chce być po stronie Wrocławia, bo… twórcy stawiają cholernie trudne pytanie: dlaczego jedna osoba ma poświęcić swój dorobek życia, by druga miała dobrze? I czy zresztą to się uda? I tak dalej.

Napięcie w serialu opada dopiero w ostatnim odcinku tak naprawdę, już jest spokojnie, wszystkie wątki zostają domknięte, nie ma niczego, co można by dodać.

Czy jest coś, do czego można by się przyczepić? „Słyszalność dialogów”? xD Raczej są słyszalne – napisy, które zostawiłam sobie na wszelki wypadek nie były praktycznie potrzebne, więc raczej bardzo na plus.

To może… gra aktorska? A skądże znowu – głośno się zrobiło o stanie Anny Dymny, która zagrała grubą mamuśkę Jaśki. I powiem szczerze, ta rola jest zagrana bardzo autentycznie! I chyba najbardziej autentycznie, ale dobra, przejdźmy do tego, jak bardzo serial jest prawdziwy.

W sensie – logiczne jest, że ze względu na czas antenowy twórcy musieli się skupić na konkretnym miejscu, wytworzyć konkretny konflikt. Wykorzystali do tego klasyczne „naukowiec stwierdza, że” i to właściwie widzowi wystarcza do dobrej zabawy, bo dalsza otoczka wynagradza taką prostotę. Co jednak warto wiedzieć, Wrocław to był ostatni przystanek fali powodziowej z 1997 roku. No, ale że to Wrocław, największe miasto w tych okolicach i w ogóle, to to ono zostanie zapamiętane. O Nysie to raczej mało kto wspomina przy tej okazji.

Dlaczego warto sobie zadać pytanie, co jest prawdą, a co fikcją w przypadku „Wielkiej wody”? Z bardzo ciekawego powodu: jest na jutubie pewien dokumentalista prowadzący kanał Ciekawe historie. I niezależnie od produkcji Netflixa zrobił on dokument o tej powodzi. Oglądając go po „Wielkiej wodzie” ma się wrażenie, że twórcy i jednego, i drugiego dzieła byli ze sobą w zmowie, ponieważ… dokument wyraźnie pokazuje, co serial zaznaczył. W sensie: chciano w Kętach wysadzić wały? No – to jest o tym w dokumencie, tyle że miejscowość będzie inna. NIK prowadziło dochodzenie – a jakże, o taki szczegół także zadbano w serialu. I tak dalej. Tyle że na szczęście dokument o tej tragedii nie ogranicza się do Wrocławia, no ale to już historia na kiedy indziej.

Ogólnie, myślę, że wrocławianie, rodzice i ci, którzy zwyczajnie mają wysoką wrażliwość będą dość przeżywali „Wielką wodę”. Tak, dramatyzm jest odczuwalny na tyle, że robiłam kilka przerw. A sceny ze szczurami na drzwiach są nie tylko bardzo symboliczne (i tak było naprawdę), ale zapadają w pamięć. Generalnie polecam.

The Gift [recenzja]

„The Gift” to 24-odcinkowy serial rodem z Turcji. Czy będzie ckliwość i miłość? Tak. Czy to jest kolejna głupia telenowela dla gospodyń domowych? Nie.

Po pierwsze dlatego, że to jest ekranizacja powieści, która pewnie się u nas nie ukaże, bo wolimy energetykę typu „pozabijali się i było fajnie” (tak, piję do „Rodu Smoka”)*.

Przejdźmy do konkretów.

Atiye jest malarką i właśnie ma pierwszą wystawę oraz ślub. Wydaje się, że życie jak ta lala, ale sprawa zaczyna się komplikować, gdy dziewczyna odkrywa, że archeolog odkrył w Gobekli Tepe znak, który ona od dzieciństwa rysuje. Postanawia sprawę zbadać, ale nikt nie chce jej wierzyć, a w dodatku pańcia z psychiatrii wlepia jej plakietkę „schizofrenia paranoidalna”. I nawet bym się nie zdziwiła, gdyby w realu od razu, trochę z dupy też tak robili.

Dobrze myślicie – ten serial to nie tylko opowieść o wielkiej miłości, ale również opowieść o rozwoju duchowym. Mamy tu więc tzw. przemianę bohatera, ale przemiana ta jest ściśle powiązania z odkrywaniem swojej mocy.

Na przykład – odkrywaniem więzi rodowych. To mi się podoba, że to jest ważne. Ale twórcy nie ograniczają się tylko do tego, więc wlepiają do historii przeskoki kwantowe. I to dość ostre.

Jest też tu historia typu fantasy „zbawiciel”, ale nie jest to wątek jednoznaczny, bo jednoznacznie widać, że chodzi o rozwój wewnętrzny.

Nie wiem, czy wszystkie seriale tureckie mają narratora – no, chyba „Wspaniałe stulecie” go nie miało – ale tu on jest. I można krytykować, bo w filmie raczej narrator to dość słaby zabieg. Z drugiej strony widać wyraźnie, że to wszystko dzieje się z perspektywy jednej bohaterki, a w dodatku narrator nie pojawia się jakoś przesadnie za często, więc widz i tak się dobrze bawi. Cóż, może jest to system opracowany na potrzeby gospodyń domowych „a tu pierze, a tam gotuje, a tu wiesza pranie, nie dajmy się za bardzo pogubić, to trochę dopowiedzmy najważniejszych rzeczy”.

Inna rzecz, że ten serial jest nierówny. Na szczęście trochę to wrażenie zależy od gustu, o czym za chwilę. Serial składa się z trzech sezonów, pierwszy ma trzy początkowe odcinki dość takie „no dobra, może być, odpocznę od poprawności politycznej i tak”. Za to od czwartego zaczyna się jazda bez trzymanki i poziom jest utrzymany aż do końca drugiego sezonu.

Ba – według mnie drugi sezon jest najlepszy. Głównie przez opowiadaną historię. Z kolei trzeci… no, jeśli jesteś rodzicem to może Ci się spodobać. Bezdzietnemu boomerowi niekoniecznie, ale to już kwestia gustu.

Mimo to końcówka mi się trochę dłużyła, ale może to dlatego, że cały dzień zarwałam na rzecz serialu, a może dlatego, że rozwój duchowy tu jest ewidentny, więc gadanie o rozwoju, świetle i czasie może brzmieć trochę tandentnie.

Zacznijmy od rozwoju samych bohaterów – z początku zwykłe randomy, tacy Kowalscy z Turcji. Potem jednak ma się wrażenie, że każdy bohater ma swoją indywidualną drogę, przechodzi przez nią i się zmienia. Miałam takie wrażenie, że autor chciałby wykreować takie sucze postacie, i z początku wydaje się, że mu to wychodzi, ale nagle się okazuje, że ten właśnie ma swój świetny motyw, tego się uczy, no i torpeda. Jest jedna może bohaterka, która jest taka sama ciągle, ale ona i tak wpada na koniec, no i może za mało czasu antenowego na nią było, by się rozwinęła. Albo wyjątek potwierdza regułę.

Dobra – gra aktorska jest okej, muzyka też, taka typowa turecka. Ale fajnych kawałków nie brakuje.

W całości widać elementy kojarzące się ze Słowianami, ale to akurat miłe akcenty, zresztą wynikające z historii Imperium Osmańskiego.

Podsumowując: bawiłam się

świetnie i trochę żałuję, że nie będzie czwartego sezonu. A trochę nie, bo w tym akurat przypadku trzeci skończył się tak, jak wypadałoby zakończyć historię.

Polecam serial i idę szukać innych tureckich produkcji, choć wydaje mi się, że w każdej coś wpadnie z rozwoju duchowego.

PS.: Tak, był cytat z Rumiego 😛.

Karakalem, czyli Protector [recenzja]

No to na fali flow tureckich seriali pytam się fandomu, która produkcja jest uduchowiona.

Ekhem.

Mam wrażenie, że podali mi każdy jeden serial, który im się spodobał, bo pojawiło bardzo dużo różnych tytułów i to nierzadko z gatunku „romans”. Z drugiej strony – miłość to chyba najbardziej uduchowiony stan, no nie?

Jednak „The Protector” – choć zawiera wątki romantyczne w dużej dawce – to z grubsza jest opowieścią o czymś innym. O Hakanie (w powieści Yavuz), którego ojciec prowadzi sklep z antykami. Pewnego dnia zachodzi do nich kobieta, która szuka tajemniczej koszuli z konkretnym wzorem. Właściciel sklepu twierdzi, że jej nie widział, ale Hakan wie swoje, a w dodatku cztery litery mu się palą pod względem finansowym, więc jeśli koszulę mają i ta jest warta kupę kasy, to czemu by nie sprzedać?

No i właśnie – jeśli Hakanowi wydawało się, że jego życie wali się w gruzach, bo ojciec nie chce mu sfinansować kolejnego biznesu, to teraz będzie musiał spiąć poślady, bo będzie jeszcze gorzej.

Otóż, okazuje się, że Stambuł jest w niebezpieczeństwie, on sam jest superbohaterem, który ma go uratować, a ludzie, którzy go otaczają to Lojalni – chroniący go.

Bitwa dopiero się zaczyna, a nasz bohater jest niedojrzały pod wieloma względami…

„No dobra, duchowości w tym nie ma, ale świetny akcyjniak” – pomyślałam sobie ja, oglądająca pierwsze 1,5 sezonu. No właśnie, akcja zapindala jak torpeda, chwilami miałam wrażenie, że nie nadążam za bohaterami, bo tu kombinują, tam się spikają ze sobą i ogólnie niezła intryga na intrydze. A chłopina przez swą niedojrzałość jest narwany, ale… no właśnie, docieramy do środka drugiego sezonu i tu wybucha wszystko.

I serial zaczyna zwalniać akcyjnie, choć tak: nadal dużo się dzieje, ale więcej zaczyna się w kwestiach filozoficznych. Na przykład, czy nieśmiertelny może kochać śmiertelną, tu jest mocno rozbudowany wątek tęsknoty. Kwestia wpływu przeszłości na przyszłość również i tak dalej. Generalnie jest się nad czym zatrzymać, ale najlepszego Wam nie zdradzę 😛.

Rozwój postaci – dzieje się. Oczywiście, że nie wszyscy dostali superrozbudowane charaktery, no ale mierzmy siły na czas antenowy. Hakan oczywiście najbardziej się rozwija i szczerze mówiąc… w jakiś sposób zabrakło mi szczegółów tego rozwoju. I jasne, zapewne w książce masz podane jego myśli, masz podany tok rozumowania jasno, a w filmie musisz się skupiać… czekaj, czy my w tym serialu nie mamy narratora ogólnego?! Otóż to! Dobra, wracając do Hakana – owszem, rozwija się. I bardzo ładnie proces ten przebiega. Również jego przeciwnik, Faysel, dostał

świetnie rozbudowany charakter, widzimy tu jego rozterki i to nie jest bohater, który jest czysto zły, to jest nawet taki tragiczny bohater, który jakby nie do końca stoi po tej najczystszej, złej stronie. Ufff, dużo tu przemian, choć mówię, czasami miałam wrażenie, jakby to było bardziej streszczenie przygód Hakana, niż taka bardzo głęboka historia. No, ale Turcy mogą się posilić książką, myślę, że to jest fajne uzupełnienie.

Z kolei w temacie podprogowych treści pojawia się kilka ciekawych elementów. Sądzę, że książkami, które widzimy zarówno NA POCZĄTKU, jak i NA KOŃCU, twórcy chcieli zrobić taką klamrę, puścić oczko oczywiście do tureckich widzów, i dać znać, że pani Gokdel jest autorką interesującą się duchowością. Żeby było ciekawiej, spojrzałam na jej zdjęcie i tak, faktycznie jest to pani o bardzo ładnej energii. Zresztą w ogóle, twórcy serialu lubią bawić się widzem, bo od początku podkreślają „ale to nie jest bajka”. I parę innych scen.

Oprócz tego, że to jest niezły akcyjniak z elementami fantastycznymi, duchowymi, to mamy jeszcze ścieżkę dźwiękową. Ta jest moim zdaniem na bardzo wysokim poziomie, można sobie jej posłuchać choćby i tu: https://www.youtube.com/watch?v=JNJj4r3ytbQ (tam myślałam, że mi się wyświetli playlista xD).

Ogólnie serial miał sporo szczęścia – bo ostatni sezon zjawił się tuż przed plandemią. Planowano cztery sezony i moim zdaniem tak powinno pozostać, bo zakończenie jest zakończeniowe. Tak czy inaczej, opowieść bardzo mnie wciągnęła i czuję się rozgoryczona faktem, że nie mogę przeczytać książki. Jeśli chcecie zobaczyć fantastykę z widoczną duchowością, to „The Protector” to idealny pomysł. Jest na Netflixie.

Źródła:

1) https://www.dailysabah.com/…/the-novel-that-inspired… – zdjęcie autorki,

2) https://www.amazon.com/Kara-Kalem-N-Ipek-G…/dp/6050951357 – zdjęcie okładki powieści,

3) https://northamericaten.com/the-protector-author-interview/ – wywiad z autorką,

Matrix: Zmartwychstania [recenzja]

Dlaczego Keanu Reeves wziął udział w filmie, który według większości jest szajsem? Wszak wybiera starannie role, a odmówił dawno temu udziału w „Speed 2”, bo mu się scenariusz nie spodobał.

Pewnie miał wiele powodów, ale jednym z nich jest to, że „Matrix: Zmartwychwstania” (będę mówiła na to M4 xD) to przyzwoity film science fiction. Naprawdę, twórcy tego obrazu nie mają się czego wstydzić. Jest tu wszystko: i akcja, i filozofia, i technika, i efekty specjalne, i muzyka. I szczerze mówiąc sądzę, że dwie grupy odbiorców będą/miały największą uciechę z tej części serii. Są to osoby, które nie widziały trylogii (podobno takie rodzynki istnieją) i osoby, które siedzą w światku duchowym.

Zacznijmy jednak od początku. Pierwsze trzydzieści minut tego Matrixa to autokomentarz. Jest to świetny zabieg narratorski, ponieważ: a) film jest samoświadomy, b) i przez to wie doskonale, czym chce być. W trakcie oglądania okazuje się, że filozoficzne pytanie, czy Anderson zwariował, czy nie, schodzi ze sceny. I to bardzo dobry ruch, ponieważ M4 nie chce być dramatem psychologicznym. To znaczy, może psychologicznym nie chce, ale opowieścią filozoficzną jednak chce. Padają różne bardzo ciekawe stwierdzenia i patrząc po komentarzach wiele osób odniosło wrażenie, że to dyrdymały, ale… ja się z tym nie zgadzam. Co prawda można by wyciąć kilka minut pogaduch, JEDNAK patrząc na dzisiejsze tempo większości filmów i seriali, jest to tempo typowe dla naszych czasów XD. Ponadto doszłam do wniosku, że film jest niezrozumiany. Kompletnie!

Minęło jakieś 21 lat od jedynki, a ludziom wydaje się, że go zrozumieli. Cały ten matrix to świetny komentarz do mediów społecznościowych i w ogóle alegoria, i tak dalej. Jednak osoby siedzące w ezo – a przynajmniej jakaś ich grupa – zdają sobie sprawę, że jest to pewnego rodzaju dokument. I ten dokument wychodzi z mroczniejszych tonów w bardziej optymistyczne, w tony, które dają nadzieję i w tony, które pokazują czarno na białym pewne elementy. Podpowiedź: przyjrzyjcie się tzw. botom w filmie.

Akcja – czyli pojedynki – jest naprawdę nieźle rozgrywana, trzyma w napięciu i w zasadzie muzyka doskonale ją uzupełnia. W ogóle muzyka w tym filmie jest bardzo dobra, zdecydowanie buduje atmosferę i jest jednym z jaśniejszych punktów.

Niektórzy jeszcze narzekają na to, że jest to jakaś tam historyjka o miłości. Tylko że… to nie przeszkadza. Przecież miłość to naturalny element życia, więc o co chodzi? Nie, Neo nie chodzi otumaniony przez miłość i nie ględzi przez 34 minuty jak w telenoweli o tym, że Trynity jest gdzieś tam i on tęskni. Neo zachowuje się jak mężczyzna, postanowił ocalić swoją ukochaną. Czekaj, czy to spojler? Ale przecież w dwójce i trójce motyw miłości tej dwójki jest i chyba nikomu to nie przeszkadzało, więc o co chodzi? Co? Ach, tak – zapomniałam: gdy oglądałam M2 i M3, to spałam. Dosłownie zasnęłam i do dziś nie pamiętam, o czym były te części, ale chyba je obejrzę. Czwórka zdecydowanie zrobiła im reklamę.

I teraz tak.

Film jako film bardzo się broni. Jednak rozumiem rozczarowanie fanów serii, bo M4 ma zupełnie inny klimat, na szczęście nie tęczowy. Tak, transwetytka (?) popełniła film, który w żaden sposób nie promuje LGBT. To jest dopiero zhakowanie systemu!

Podsumowując, jeśli liczysz na przyjemny – bo to nie jest wybitne kino – seans, to jak najbardziej. Nawet myślę, że to dobra fantastyka na randce.

Emancypacja kobiet z Żydami, czyli dlaczego tak późno sięgnęłam po „Wspaniałą panią Maisel”

Kto mnie zna, ten po samym tytule tego wpisu już wie, dlaczego „Wspaniała pani Maisel” mnie nie pociągała. To historia o amerykańskich Żydach, a co w tym fajnego? Nie mniej, serial od samego początku zbierał bardzo dobre recenzje, a ja potrzebowałam na jesienną chandrę czegoś lekkiego i inteligentnego. Dostałam to.

Do brzegu. Miriam/Midge Maisel (Rachel Brosnahan) jest typową kurą domową – wszystko by robiła dla swojego męża, dlatego jeździ z nim na jego zabawne stand-upy do jakiegoś klubu, gdzie daje występy. I robi notatki, które mają wspomóc Joela (Michael Zegen). Tyle tylko, że coś idzie nie tak. Midge nagle się dowiaduje, że mąż ją zdradzał i nieoczekiwanie sama zaczyna występować jako komiczka. Trochę trwa, nim się do tego całkiem przekonuje, ale jednak wszystko wskazuje na to, że to dobra droga. I w ten sposób zaczynamy śledzić rozwój jej kariery.

To tyle, jeśli chodzi o wiedzę bezspojlerową. Postaram się ich nie dawać za bardzo, bo serial mimo akcentów żydowskich jest wart obejrzenia. A może właśnie przez te akcenty taki jest.

Bo widzicie – tu społeczność żydowska została przedstawiona jako najzwyklejsza, normalna społeczność religijna. Tyle że zamiast Bożego Narodzenia mamy Bar Micwę, czy jak jej tam, a zamiast chrzcin mamy obrzezanie. Twórcom jednak udało się zrobić coś, co sprawia, że wszyscy goje nie uciekają od serialu z krzykiem „ale buraki”. To się nazywa humor. Tak, „Wspaniała pani Maisel” zdaje się nie mieć żadnych świętości i wbija drobne szpileczki wszystkim, co się napatoczy – i widać tę ironię wobec społeczeństwa żydowskiego. To jest fajne o tyle, że ten humor jest bezpieczny i pasuje do komediodramatu, jakim jest serial. Niektóre teksty – a mówię ogólnie, a nie w kontekście społeczności – są takie, że wbijają w fotel i musisz zatrzymać odcinek, bo prześmiejesz parę dodatkowych jego minut. Dla mnie czystym złotem jest komentarz na temat wyzwolonej kobiety, która nagle musi zacząć pracować, bo nie udźwignie.

Nie jest to serial jakiś bardzo odważny w swej wymowie – bo akcja dotyczy przełomu lat 50/60 i opowiada o zmieniającej się mentalności społeczeństwa. Nie trzeba odwagi do komentowania historycznego, jednak nawet te drobne szpilki, uwagi dotyczące wyzwolenia kobiecości dają do myślenia. Bo wiecie, tu mamy historię bardzo feministyczną i serial nie udaje, że chce być czymś innym, niż jest. Właściwie, to o to w nim chodzi: by widz zobaczył, jak kobiety zaczęły osiągać to, co przez lata było tylko dla nich marzeniem. Oczywiście, że to nie jest łatwe, zwłaszcza, że – my tak naprawdę wciąż nie osiągnęliśmy prawdziwego wyzwolenia kobiet w show-biznesie, ale może o tym dalej.

Midge najpierw jest kurą domową i ma rodziców według tradycyjnego modelu: ojciec pracuje, matka nie. I w momencie, kiedy bohaterka stwierdza, że musi zarabiać, nagle atmosfera się zmienia… a jej matka rozmawia o tym z Joelem: „ona musiała iść do pracy!”. Taki wyrzut. I wtedy do mnie dotarło, że serial nie chce tłamsić mężczyzn – po prostu serial pokazuje, jak to wszystko się zmieniało. Bo właściwie Joel wydaje się nieco bardziej zagubiony od swego rodzica – prowadzącego firmę typowo po żydowsku – nie mniej stara się osiągnąć ideał, by samostanowić o sobie. I to jest miłe, że mamy w tym feministycznym obrazie… czysto feministyczny obraz, bo ci mężczyźni nie są słabi – gubią się trochę, ale człowiek nie jest z metalu, ma prawo się pogubić.

W życiu Midge Joel to jednak nie jedyny mężczyzna. Lenny Bruce (Luke Kirby) od samego początku towarzyszy naszej pannie Maisel i… to chyba trzeba zobaczyć, a jak nie chcecie, to kolejny akapit jest spojlerem czwartego sezonu, bo to złoto.

Lenny jako komik pozwala sobie na za wiele – i w kontekście amerykańskiej „wolności słowa” brzmi to dziwnie, ale przez swoje występy wielokrotnie zostaje aresztowany. A ponieważ Midge również potrafi rzucić paroma niepoprawnymi politycznie tekstami, to siłą rzeczy ta para ma wspólne przejścia i zostaje między nimi wytworzona chemia. Jednak właśnie: im dalej w odcinki, tym obraz Lenny’ego jest mniej idealistyczny. Właściwie widzowi ten obraz rozsypuje się w momencie, kiedy zostaje on odnaleziony na ulicy przez Midge i nie jest on w zbyt świeżej formie. A po tym zachowuje się jak kretyn – dosłownie. To był dobry zabieg, który prowadzi nas do ostatniego odcinka czwartego sezonu.
W sezonie czwartym widzimy Maisel, która właśnie dostała ostro po dupie, bo ją zwolniono z bardzo znaczącej dla kariery trasy. Midge stwierdza, że będzie mówić, co chce i gdzie chce, ale właśnie: jest kobietą. A to początek lat 60′, dzieci kwiaty w USA się jeszcze nie rozmnożyły, więc Miriam musi sobie radzić inaczej.
I teraz czas na mega spojler. Bo gdy zaczęłam czwarty sezon myślałam, że twórcy nam pokażą typowe dążenie do celu, ciężką pracę Midge nad niepoprawnymi politycznie stand-upami. Tymczasem otrzymaliśmy nadal zabawną historię, jednak taką… gdzie Miriam nic nie robi, tylko czeka na zbawienie. I do ostatniego odcinka myślałam, że to jest wada tego sezonu, ale to właśnie była jego zaleta. dlatego po pierwsze, że pokazali nam typowe artystyczne „kurwa, poparzyłem się, boję się ruszyć dalej”, a po drugie dlatego, że to, jak się ostatecznie zachował Lenny w ostatnich scenach, to czyste złoto. I to w kontekście męskości, jak i morału dla artysty. I wydawało się, że na tym twórcy mogliby zakończyć odcinek, ale pozostało kilka minut i postanowili zrobić bardzo symboliczną scenę. Scenę, który każdy rozwojowiec zrozumie.

No, teraz pytanie, czy nie wciśnięto nam na za dużo znaczących scen, jednej po drugiej. Doszłam do wniosku, że nie – lepiej za dużo, niż żeby odbiorca czuł gruby niedosyt. Tak czy inaczej, czekam na 5 sezon „Wspaniałej pani Maisel”, ale w kontekście serialu chciałabym na koniec powiedzieć parę słów o castingu i reżyserii.

Tak, ten pan po prawej to Monk, znaczy Tony Shalboub, który zdecydował się zagrać ojca Maisel. Ale mnie chodzi o charakteryzację tej pani pośrodku, czyli matki bohaterki. Otóż, Marin Hinkle (gra Rose) została ucharakteryzowana jako typowa Żydówka. Taka stereotypowa paniusia z dobrego domu. Wszystko ma, na innych patrzy z góry i nawet tak wygląda. No nie dało się nie oglądać scen z nią bez myśli „wygląda jak Żydówka”. I właśnie tak sobie pogrywa serial z tematem żydowskości: z jednej strony mamy to, co wszyscy lubimy, czyli archetypy, a z drugiej, no już nie do końca, musimy dać coś, dzięki czemu widz zacznie zadawać pytania. Pytania o świat.

No i na koniec wisienka na torcie, czyli reżyseria. W tej historii kamera bardzo często jest w ruchu wtedy, kiedy bohaterowie gdzieś idą, albo stoją w kawiarni. Podoba mi się ten trik, jednak jest jeszcze jeden ciekawy. Tym razem kamera stoi w miejscu, za to pokazuje nam dom – czy inne miejsce – które się rusza. To plan jest w ruchu, to postacie są w ruchu i wbrew pozorom daje to bardzo dużo dynamizmu do scen.

A, byłabym zapomniała – muzyka to jeden z ważniejszych atutów „Wspaniałej pani Maisel”, więc po prostu daję linka do soundtracku.