Błędy narracyjne w Akolicie

Podobno ostatni odcinek nie jest tragiczny. Problem w tym, że po dwóch minutach jego oglądania mój mózg zareagował bólem. Obawiam się więc, że ósmy epizod „Akolity” wcale nie odbiega jakością od pozostałych – po prostu seria przyzwyczaiła widzów do miernego poziomu i odcinki są oceniane w jego ramach.

A ponieważ jak najszybciej chcę się pozbyć bólu mózgu, to poniższy tekst będzie szybką analizą tego, co poszło nie tak w „Akolicie”. Zapraszam serdecznie! I tak, będą spojlery.

Jednym z błędów jest to, że serial zaczyna od klasy „G”, a kończy na klasie „C”. Tak – z czasem „Akolita” prezentuje się lepiej, niż w pierwszych czterech odcinkach, przynajmniej takie wrażenie robi na wielu widzach. Z pozoru nie ma w tym nic złego, ale widać, że to jest błąd narracyjny. Bo przez ten błąd serialowi/Disneyowi uciekło niesamowicie wielu odbiorców, którym już po pierwszym odcinku nie chciało się śledzić dalszej historii.

DIALOGI

Obawiam się, że znacznie lepszymi dialogami mogą się popisać paradokumenty z TVN’u czy POLSAT’u. Serio – słuchanie bohaterów Akolity przyprawia mózg o ból. I zresztą, kto tak mówi? Przyjrzymy się rozmowie mistrzyni Jedi z jednym z senatorów (ósmy odcinek).

Senator: prowadzisz śledztwo w sprawie morderstwa i nie zgłosiłaś tego senatowi.
mistrzyni: bo na razie to jest śledztwo wewnętrzne. Mam prawo podjąć niezależne działania w przypadku pomniejszych spraw.
senator: skąd wiesz, że to nie jest poważne zagrożenie?
mistrzyni: bo wszystkie ofiary to Jedi.

Jeśli jakimś cudem nie padliście ze śmiechu, to gratuluję. Sam senator wygląda na o wiele bardziej ogarniętego od Jedi. I powiem tak: nawet dla osoby mało obeznanej ze światem SW powyższy dialog jest bardzo dziwny, bo… morderstwo, a już szczególnie morderstwa to bardzo poważna sprawa. Zwłaszcza, jeśli ofiarami są Jedi – kozacy w walce i utrzymywaniu porządku w galaktyce. Zresztą, argument mistrzyni mógłby odeprzeć atak senatora, gdyby tylko brzmiał inaczej. Jak? Ano tak, że sprawa zabójstw jest sprawą tylko i wyłącznie Jedi, skoro zakon posiada niezależność (coś jak uniwerki, powiedzmy*).

Oczywiście, moja propozycja to propozycja ściętej głowy. Ten serial jest wypełniony po brzegi dialogami, które nadają się do kosza. Często brzmią one nielogicznie i sztywno, już nie mówiąc, że są po prostu zbędne.

A co do zbędności…

Powyższy, puchaty bohater ma zapewne jakieś imię, ale jest on tak zbędny w fabule, że nie pamiętam jego imienia. Plącze się za Mei/Oshą i niby on wie, że dziewczyny się zamieniły, i on niby coś robić może… tyle że w 99% czasu antenowego nic nie robi. Ot, po prostu jest fajnym pluszakiem w rękach dzieci, bo przecież takie zabawki zapewne pojawią się w sklepach. A kiedy w tym odcinku gościu odwalił sabotaż statku, to dla mnie było to na wskroś nielogiczne i… było to zupełnie niepotrzebne wydarzenie, ponieważ ostatecznie NIC nie zmieniło. Jaki z tego wniosek? To chyba ta walka w kosmosie musiała kosztować kupę hajsu, bo naprawdę, nie wiem, gdzie są te 180 mln dolarów amerykańskich.

Więc tak: ten serial posiada puste sceny, które nic nie wnoszą do fabuły. To smutne, bo oprócz tego, że taśma filmowa jest marnowana, to jeszcze marnuje się czas widzów.

I mam nieodparte wrażenie, że gdyby „Akolita” nie była pod sztandarem SW, to by ten serial skończył podobnie jak „Willow” – czytaj, zostałby usunięty ze streamingu.

GRUPA WIEKOWA

Są takie historie, które nadają się wyłącznie dla starszych odbiorców i „Akolita” jest takim przypadkiem. Błędem Disneya – tu Filloniego o ile pamiętam – jest to, że nie chce dawać znaczków 15+ lat dla franczyzy SW. To zadziwia, bo nawet Deadpoolowi pozwolono na to, a sam Marvel też zmierza tym śladem. I jest duże prawdopodobieństwo, że te historie będą dobre i doceniane, bo nie będą traktować swoich odbiorców jak idiotów czy dzieci.

I jasne, da się stworzyć niezwykle ciekawe rzeczy w uniwersum dla dzieci. Zwłaszcza animacje potrafią to pokazać. Co jednak, jeśli historia ma duży potencjał dla bycia bajką dla dorosłych?

Dodajmy do tego, że historię śledzą w większości OSOBY DOROSŁE. A więc takie, które oczekują jakiegoś poziomu, logiki, czy czegokolwiek, co by było właśnie… dla nich. Stąd wiele narzekań, że te historie są nudne, nieświeże i dla dzieci. Star Wars bowiem NIE DORASTA WRAZ Z WIDZAMI. I to jest poważny błąd franczyzy.

Akolita to koncert zmarnowanych potencjałów.

Mamy tu mnóstwo świetnych pomysłów, ale nie zostały one należycie wykonane. Trudno dokładnie stwierdzić powód, ale jednym z nich jest narracja upraszczająca intrygę, narracja, którą mogą oglądać dzieci. Bo nie czarujmy się: Sithowie są z natury źli i bardzo niebezpieczni. I można było to pokazać w serialu.

Tymczasem dostajemy kolesia, który wygląda jak ciacho, umie walczyć i to wszystko w zasadzie.

Stwierdzenie, że Disney nie chce znaczka 15+ tłumaczyłoby, dlaczego było tak mało wchodzenia w trudne zagadnienia. Bo zwyczajnie dzieci mogą nie rozumieć pewnych rzeczy, pewnych filozoficznych spraw. Oczywiście: nie twierdzę, że dzieci to idioci, ale najwyraźniej Disney uważa dzieci za idiotów. Zresztą, Disney chyba swoich widzów ma za idiotów, niezależnie od ich wieku.

Są jeszcze dwa błędy, jakie popełnia SW – i to franczyza jako taka, a nie sama Akolita.

Pierwszym błędem jest zbyt duże rozbudowanie świata. Z pozoru wydaje się być to dobrym pomysłem, jednakże skutki są takie, że fandom prowadzi wewnętrzną wojnę o kanon. Widzicie: franczyza SW przed Disneyem posiadała dużo autorów, którzy zajmowali się pisaniem powieści na przykład. Disney, kupując markę od Lucasa sprawił, że to, co wcześniej zbudowano, przestało być kanoniczne. I teoretycznie, takie korpo jak Disney powinno mieć w ekipie od franczyzy znawcę, który by pilnował, czy absolutnie wszystkie szczegóły się zgadzają. I znowu teoretycznie: Filloni jest od pilnowania, czy wszystko się zgadza. Problem w tym, że w „Akolicie” nie do końca to widać. To znaczy widać, że wsio do siebie pasuje, jak dobrniemy do ósmego odcinka.

I nie, argument „no i tak poprowadzili akcję, że jest ciekawiej” nie trzyma się kupy. Głównie dlatego, że fani i tak przewidywali większość treści Akolity, a poza tym – nie, to nie było ciekawe, a większość ludzi zrezygnowała już na starcie.

Bo to było wręcz nudne.

Ale o ile autorzy powieści, wielkich sag mają do dyspozycji własne notatki, o tyle Disney popełnił drugi błąd narracyjny. Pozwolił nie tylko na to, by saga się rozrosła, ale również pozwolił na to, by każdy serial dodawał nie tyle coś od siebie, co zmieniał to, co wcześniejsi autorzy już ustalili. A więc mamy tu sytuację, kiedy pierwotny zamysł nie tyle jest rozwijany, ile całkowicie mielony i zmieniany, jeśli w ogóle wykorzystany.

Drugim błędem jest to, do czego przyzwyczaiły nas takie marki, jak MCU/DCU. Żeby się dobrze bawić na najnowszych ich historiach, trzeba znać całą resztę. I to akurat widać doskonale w „Akolicie”. To jest owszem, historia, którą możesz oglądać bez znajomości większości pozostałych dzieł. Problem w tym, że jest w niej mnóstwo nawiązań do książek, których zwykły odbiorca nie wychwyci. Bo albo nie ma czasu na zgłębianie uniwersum, ale też – po prostu – w jego kraju nie wydano tych historii, do których Akolita nawiązuje. I mamy klops, bo historia zamiast robić się ciekawsza i głębsza, robi się miałka i często te sceny, które nawiązują do czegoś, wydają się bez sensu.

Podam Wam przykład.

Kask naszego Sitha-Ciacha. W momencie, kiedy Osha/Mei zakłada kask, to widz powinien wiedzieć, że to jest nawiązanie do jakiejśtam sceny… no właśnie niekoniecznie Anakina. Do jeszcze innej historii, ale widzicie – ja wiem o niej tylko dlatego, że spece od uniwersum SW o tym opowiedzieli. Inaczej byłabym głupia w temacie.

W POSZUKIWANIU LGBT

Antywokeiści od początku mówią, że „Akolita” to serial pełen wokeizmu, a głównie to LGBT. Wszak na rodzinnej planecie Oshy i Mei było plemię złożone wyłącznie z kobiet, a same dziewczyny powstały z mocy, to jest bez udziału męskiego pierwiastka.

Jednakże większość widzów nie widzi w historii LGBT. Mówią, że to szury sobie wymyśliły i teraz wmawiają innym głupoty.

W „Akolicie” nie mamy scen łóżkowych między kobietami, ale żeby historia była woke czy LGBT, nie musi posiadać takowych elementów. Wystarczy, że opowie o tym w przestrzeni tła.

Dawno, dawno temu byłam na studiach z pracy socjalnej. Tam była babeczka, która dała mi ziarnko myślenia foliarskiego. Otóż, opowiedziała ona o tzw. ukrytych programach. Najprostszym przykładem jest ilustracja w podręczniku, gdzie dziewczynka zmywa naczynia, a mężczyzna naprawia półki. Wiadomo, profesor bardziej krytycznie się wypowiadała, ale chodziło o to, że takie ilustracją dają dzieciom przykład: dziewczyny robią to, a faceci to. Koniec, kropka. I to się formalnie nazywa ukryty program, często mylony z treściami podprogowymi. Różnica jest taka, że to pierwsze widać w przestrzeni, a to drugie jest zakryte.

W „Akolicie” więc nie mamy stricte pokazanego LGBT. Ale pomysł, gdzie można stworzyć dziecko bez udziału mężczyzny może zawierać ukryty program w stylu „mężczyźni są nam niepotrzebni”. Albo też – „niech kobiety się ze sobą kochają, to będą mieć dzieci”.

Kwestia interpretacji już do Was – odbiorców – zależy.

Natomiast tu zrobiono coś jeszcze. Postarano się, by Jedi byli przedstawieni jako idioci i jako źli ludzie, choć bardziej wyszli na idiotów.

To jest szerszy problem, bo mam wrażenie, że w kulturze często przedstawia się dobrych jako niezaradnych i głupich, a tych złych jako najsilniejszych i w ogóle. I SW nie jest od tego grzechu wolna.

Ten tekst miał jedynie zaprezentować błędy narracyjne, a nie filozofię Disneya, dlatego też pozwolę sobie zakończyć cytatem pewnego blogera, który tak to skomentował**:

Idea, że Jedi są wadliwi, aroganccy, błądzący i ślepi na rzeczywistość, była poruszana w książkach osadzonych w czasach prequeli aż do Starej Republiki. „Acolyte” nie jest świeży ani unikalny. To powtórka starych pomysłów, o których showrunnerka Leslie Hetland prawdopodobnie nie wiedziała, ponieważ nie czytała książek. (…) Celem historii Disneya jest dekonstrukcja tego, co wszyscy kochają w Gwiezdnych Wojnach. Niespodzianka, większość fanów nie polubi tego. Ludzie wskazywali wady Zakonu Jedi od lat, ale obecne nastawienie to traktowanie Jedi, jakby byli złoczyńcami, i wydaje się, że to bez innego powodu niż ten, że ludzie, a zwłaszcza mężczyźni i chłopcy, lubią Jedi.
To nie pochodzi z miejsca analizy, to pochodzi z miejsca zniszczenia. Więc kiedy ludzie mówią, że show jest złe, a ty mówisz, że jest świeże i unikalne, ale to jest fałszywe, to wiesz, dlaczego fani są źli. Zamiast opowiedzieć nową, interesującą historię, „Acolyte” po prostu żeruje na starej historii i niszczy ją.


* wiem, że uniwerki są mocno zależne od władzy, ale wiecie, o co mi chodzi. A jak nie, to napiszcie w komentarzu, to rozwinę temat.

** to ten vloger:

LIPCOWE RECENZJE PATRONACKIE

MAXXXINE

– Zakład, że scenariusz częściowo pisało AI? – zapytała widzka zza moich pleców. Przez ostatnie pół godziny filmu para namiętnie komentowała fabułę, ale dzięki rozwalonemu aparatowi z lewego ucha ich rozmowa niezbyt mnie przeszkadzała, bo bardziej słyszałam głośniki, niż ich. – To jest ładne wizualnie, ale nic ze sobą nie reprezentuje…

Przypomnę: jeśli chcecie komentować film, to róbcie to w domu. Bardzo Was o to proszę, bo ludzi jednak trochę było i ja rozumiem, że paczką przychodzicie, ale są osoby, które jednak samotnie spędzają seans i chcą w pełni z niego korzystać. DZIĘKUJĘ.

„Maxxxine” to film średni. Taki 6/10.

Dlaczego nie wyżej?

Wpłynęło na to kilka rzeczy.

Po pierwsze: film nie wiedział, czym dokładnie chce być. Tak, zgadzam się z niektórymi kolegami/koleżankami po fachu recenzenckim, że „Maxxxine” chciałaby być burzą, takim PIERDOLNIĘCIEM, ale brakuje jej konkretnie obranej strony. Teoretycznie, jeśli film może być bardzo długi, to może znaleźć kilka motywów, jednakże… główna awantura musi być wyniosła, odczuwalna, bo mam wrażenie, że jeśli film chce łapać wiele srok za ogon, to staje się miałki, nijaki. Tu trochę tak było. Nie zrozumcie mnie źle, „Maxxxine” nie jest paździerzem, ale do tego przejdę na końcu.

Nasza koffana Maxxx… znaczy, Maxine zaczyna karierę w Hollywood. Jednakże ma mały problem. A właściwie to wielki, ponieważ po mieście grasuje seryjny morderca, a ona jest szantażowana przez pewnego bydlaka…

Od kryminału do slashera zdaje się droga krótka, ale tu coś nie pykło. Miałam wrażenie, że film bardziej jest detektywistyczny, niż slasherowy. Owszem, padły jakieś trupy, no ale… thriller też często ma masę trupów i jakoś nie nazywamy go slasherem. Ja, przychodząc na seans byłam przygotowana na gęste posłanie truposzy, ale oschłe komentarze wobec filmu nieco mój zapał ostudziły i jakoś niespecjalnie się zawiodłam. Serio, nie chciałam ich czytać, no ale wypełniony wall fanpejami filmowymi…

Wracając do tematu.

To się przyjemnie oglądało, a jedną z przyczyn jest muzyka. Zadbano o to, by film posiadał bardzo przyjemną, odprężającą ścieżkę dźwiękową. I zostałam na napisach końcowych, no i w pierwszej chwili chciałam się z nich od razu poderwać, ale widzę, że mało kto się podnosi, po prostu lud dyskutuje o „Maxxxine”. No to i ja sobie czekam i widzę, że jeden z pracowników wchodzi na salę i sobie siedzi, słuchając muzyki. Ojej, niby nic wielkiego, ale w tamtym momencie poczułam ogromną miłość do kina, coś pięknego ❤. Chyba jedna z piękniejszych chwil w moim życiu xD.

Mówi się, że „Maxxxine” to list miłosny do lat 80′. Być może, ale ja się doszukiwałam w tych wszystkich dekoracjach, ujęciach i charakteryzacjach czegoś więcej. Widać, że Ti West chce się bawić z widzem i w sumie daje mu niezłe wyzwanie. Z perspektywy foliarza treść zawarta w „Maxxxine” jest ciekawa, bo jasno ona opisuje, czym Hollywood jest i jaka jest jego stylistyka. Ba, pod koniec pada komentarz ekranowej reżyserki „wyglądasz jak z filmu Hitchcocka”. I niby można temu przyklasnąć, w końcu to ładne i zgrabne nawiązanie do klasyki horroru, w końcu Maxine zaczyna karierę od tego gatunku. Ale… sama bohaterka bardziej mi przypominała nieszczęsną Marilyn Monroe i się zastanawiałam, jaki był rzeczywisty zamysł twórców. Bo mogło być tak, że to jakiś sygnał dla tych, co chcą zrobić karierę w branży: ej, a może za sławę i pieniądze staniesz się naszą niewolnicą? To oczywiście byłby ukryty program (więcej jutro o ukrytych programach), bo oficjalnie mówiono „trzeba ciężko pracować”.

Pod koniec zabrakło mi takiego pierdolnięcia, w którym Maxine wszystkich hurtem rozwala, i to, co martwe, i to, co żywe. Niestety, zawiodłam się, bo niczego takiego nie było. Rozumiem, że twórcy może chcieli nas – widzów – trochę zaskoczyć, ale… ja przyszłam na slasher. Nie przyszłam na ambitne kino, i tak, wiem, „Pearl” to niesamowita perełka, ale Jezu, po dwójce chcę po prostu zwykłego, dobrego slashera, przy którym mogę się odprężyć.

Trochę zabrakło do slashera, ale nie zabrakło do odprężenia.

Tak – wyszłam z seansu bardzo odprężona. „Maxxxine” naprawdę przyjemnie mi się oglądało, bo to jest taki ciepły odmóżdżacz. Ja myślę, że Mia Goth (główna producentka) polubiła swoją postać, dlatego Maxine została potraktowana w taki, a nie w inny sposób. Cóż… jak się kogoś kocha, to raczej się go nie krzywdzi.

LONGLESS

Longles, longles… to krótki seansik na którym dostałam jakiegoś skoku insulinowego dzięki wcześniej zjedzonemu rollo kebab. Szczerze? W pt jadłam kebsa i nic takiego się nie działo, ale dobra, w sumie to było i minęło, ale skok trochę trwał. Musicie to wiedzieć, bo o Longles chcieliście obczaić reckę, a ja chciałam Wam dać pełnoprawny tekst.

Od razu mówię i tego jestem pewna: to nie jest „milczenie owiec”, choć film baaaardzo się stara budować mroczną stylistykę i nawet mu się to trochę udaje. Ale… nawet na młodszych ide mnie widzach widziałam nieco rozbawienia na końcu.

Film próbuje być horrorem?

Raczej szuka nowej drogi dla siebie, porusza się między thrillerem a horrorem. W tym, że to drugie dodaje smaczku i może lekkiego komizmu. Nie przegiął pary, choć niewiele mu do tego brakowało.

I powiem tak: aktor grający Longlesa – bo to nasz główny złol na którego poluje dzielna agentka FBI – błyszczał najbardziej. Ten aktor był niezwykle charyzmatyczny i fantastycznie śpiewał.

Czy film jest dobry? Yyy, uważam, że trzeba mieć na niego nastrój. Bo tu thriller chce być wręcz noirowy i to wysokiej klasy. Gra świateł, powolna akcja… choć, po prawdzie nwm czy tu się dzieje powoli. Raczej nie, ale ten klimacik czegoś poważnego jest zbudowany.

Nie zostałam po napisach, ale w sumie muzyka z pierwszego utworu była taka w stylu swobodna, bardziej rockowa? Mniejsza, jakoś ścieżka dźwiękowa się nie wyróżniała.

Chyba czuję się już lepiej. Gdy Longles trafi na streaming, to go sobie odświeżę, by być w porządku z tym filmem. Obawiam się jednak, że i tak zadam pytanie, jakie zadałam na końcu: o co tu =_%€(;$_ chodziło?

INSIDE OUT 2

Nie wiem, czy to wina reklam, czy metrażu filmu. „W głowie się nie mieści 2” to długi film i dłużył mi się bardziej od „Horizonu 1”, chociaż wrażenia są zupełnie inne. Oba jednak filmy łączy bardzo dobra muzyka. W przypadku „inside out 2” wprowadzający utwór wprowadza wrażenie, że ten film będzie czymś wielkim. Niestety – dla mnie nie okazał się takim. Ale może jestem po prostu za stara na takie opowieści?

Nasza bohaterka ma już 13 lat i stoi przed wyzwaniem, jaki jest weekendowy jak rozumiem obóz treningowy w hokeju. A jakby tego było mało, uaktywnia się dojrzewanie. No i właśnie.

Każdy film.

W 99% filmach dojrzewanie jest pokazywane w bardzo głupi sposób. Tutaj twórcy popełnili błąd, który dawał się we znaki już w pierwszej części. Otóż, nasza koffana bohaterka zachowuje się sprzecznie z tym, co chwilę zaprezentowała. Niby ma w sobie te emocje, ale dzizas… chyba mieliśmy dojrzewanie i one nie zjawiło się nagle na białym koniu? Bo tu sytuacja wyglądała tak: jednego wieczoru bohaterka jest radosna i supcio, idzie spać. Budzi się i jest zupełnie inną osobą, oświadczającą nagle, że ma wk**** i nie chce jechać na obóz. I w czystej teorii twórcy próbowali pokazać przyczyny takiego zachowania, ale mnie nie przekonali. Zabrakło… czegoś. Głębi? Nie wiem, ale mam wrażenie, że w „inside out” czegoś brakuje. Duszy? Zrobienia filmu wg wytycznych hollywoodu?

Nie wiem.

W życiu bohaterki pojawiają się nowe emocje, a ich designy są naprawdę ładne! Jest odraza, która w jedynce w polskiej wersji językowej inaczej się nazywała, ale to szczegół, bo bohaterka się naprawdę ładnie prezentuje i to widać, że twórcy nad nią posiedzieli.

O ile cały weekend u bohaterki jest przedstawiony w miarę realistycznie, o tyle nie spodobało mi się programowanie. Będą spojlery? Czy ja wiem – gra po prostu toczy się o przekonania.

Jeśli w jedyneczce bohaterowie musieli wędrować po głowie, by odzyskać jakąś kulkę, to tu muszą znów wędrować, by odzyskać stare przekonania.

To taka powtórka z rozrywki, ale zgrabnie zrealizowana, więc niekoniecznie jest to wada. Czasem chodzi o to, by odbiorca czerpał przyjemność z gapienia się na ten sam schemat po raz pindylionowy.

Nie, nie było gejów i lesbijek, chociaż nie wiadomo dlaczego się tego spodziewałam. A szkoda, główne bohaterki mogłyby…

Dobra, nie zrobiły tego. Za to dojrzewanie twórcy nam pokazują jako chwiejny i depresyjny czas, bez radości, bo tak musi być. Może zbyt uogólniam, bo niby na końcu się wsio prostuje (No kto by się spodziewał!), ale… mam dość. Kultura widzi ten okres w życiu tylko na jeden sposób: bunt, niestabilność, depresyjność. I o ile mogą to być fazy dojrzewania, tak wszystko jest na jedną modłę i jeśli obejrzycie 1 randomowy współczesny film o tym, to obejrzycie wszystkie. I to mnie wkurza, bo przecież jesteśmy różni.

Skończę mówiąc o przekonaniach, bo to też mnie trochę wkurzyło.

– Przekonania tworzą osobowość – stwierdzono w filmie.

I teraz zapytacie, co w tym jest nie tak, skoro to historia dla nastolatków, więc trzeba upraszczać?

Otóż, nie trzeba upraszczać nastolatkom pewnych tematów, ale choć „inside out 2” porusza kwestię przekonań, to znacznie temat uprościł i możliwe, że w szkodliwy sposób.

My nie jesteśmy przekonaniami. Posiadamy je, ale nie musimy się z nimi utożsamiać. A niestety, ten film tak to podaje.

Być może jestem niesprawiedliwa i szukam dziury w całym. Być może czegoś nie ogarniam, ale to nie do końca film na dwa seanse. Owszem, temat przekonań czy dojrzewania nadaje się do dyskusji, ale naprawdę chyba zdążyliśmy wyprodukować ciekawsze o tym opowieści (np. Sixteen cośtam, jest u mnie recenzja). Bo fabularnie jest wtórnie i mimo kilku ciepłych, zabawnych momentów ten film jest taki sobie.

Ps.: ale na napisach końcowych dzieciaki tańczyły xd i czekały do końca. Tak czy siak, ja na „inside out 2” trochę się nudziłam, ale był to przyjemny nawet seans. I być może, na pewne filmy jestem już po prostu za stara…

HORIZON 1

– Żeby zrozumieć Costnera, musisz obejrzeć „Tańczącego z wilkami” – stwierdziła przyjaciółka Asia. A ja niewiele się zastanawiając, postanowiłam zafundować sobie trzygodzinny seans o żołnierzu armii USA, który odnalazł się wśród Indian. Tyle tylko, że to było po „Horyzoncie”. Ale prawdę powiedziawszy, jeśli nie znacie filmu z 1990, który w dodatku zdobył 7 Oskarów (w tym muzyczne), to z „Horyzontem” wyruszacie trochę na ślepo. I nie będzie się Wam tak podobał, jak po „Tańczącym”.

A skoro już tu jesteście, to przygotujcie sobie kawę/herbatę/jak-zwał-tak-zwał i może coś do wszamania, bo lektura będzie długa, oj długa.

TAŃCZĄC Z WILKAMI

Ten film to dziwny przypadek. Widać, że niektóre sceny błyszczą, że muzyka tworzy klimat, ale… no właśnie, to ale leży w fabule. Mamy tu Lieutenanta Dunbara (Kevin Costner), bardzo dobrego żołnierza, który zostaje wysłany na opustoszałą placówkę, przez co zaprzyjaźnia się z Indianami do tego stopnia, że praktycznie staje się jednym z nich. Tak, to dokładnie o tym film. Dlatego też znajdziecie tu sekwencje z przyrodą, znajdziecie tu mocno obyczajowe wątki i – szczerze mówiąc – nie bardzo wiadomo, co jeszcze. Trochę tu mamy klimat filmu kulturoznawczego, który niekoniecznie jest ciekawy. Ten metraż trochę mnie męczył, bo w większości minut niewiele się działo. To takie kino slowmotion…. no dobra, przesadzam, ale dla współczesnego widza ogarniętego tiktokiem tak to będzie wyglądać.

Muzyka dostała Oskary. Super, ale 40 lat po tym ja właściwie nie potrafię określić, na czym polegała jej magia; przecież to nie utwory z LOTR’a czy piosenki Queena. Za to w „Horyzoncie” już bardzo wyraźnie znalazłam więź między tym, co się dzieje na ekranie, a tym, co słyszę.

„Tańczący z wilkami” to dobry seans, jeśli się lubi długie historie niemalże o niczym, o przyrodzie, czy… no takim specyficznym klimacie. Trudno to określić. Ale jest spora szansa, że jeśli Wam się spodobał ten słynny film o matematyku*, to i „Tańczący z wilkami” się Wam spodoba.

HORIZON, CHAPTER 1.

„Horizon. Chapter 1” ma jeden, jedyny problem: to są WIDZOWIE. Tak, moi Drodzy, dotarliśmy do czasów, kiedy dobry – a nawet bardzo dobry – film musi się zmierzyć z widownią tik-tokową, zmcdoinaldowaną. Oznacza to ni mniej, ni więcej śmierć dla ambitnych filmów. I właśnie tak się dzieje z opowieścią od Costnera: mamy tu niesamowite rozpoczęcie sagi, ale co z tego, jak film – przepraszam, produkt – nie zarabia? A won stond, won z kin. A może druga część trafi do kin studyjnych? Za mało zarobi, jeśli w ogóle, a jeśliby miała trafić na streaming, to mogłaby być śmierć… moment.

Jestem zdania, że jeśli coś jest znakomicie zrealizowane pod względem obrazu, to nawet na małym ekraniku w laptopie będzie to dobrze widać. Właśnie tak – widać dobrze, ale nic ponad to. Seans w kinie, zwłaszcza w IMAXie w tym przypadku daje znacznie więcej wrażeń i satysfakcji. I uwierzcie, 'Horizon. Chapter 1″ trochę gra na widoczkach i trochę gra na muzyce.

Ten film to nie tylko bohaterowie (o tym za moment). To przede wszystkim ekspozycja. To danie widzowi wczuć się w klimat Ameryki za jej początków. Miałam wrażenie, że obserwowanie tych pięknych widoków – lasy, Wielki Kanion (czy jak mu tam), otwarta przestrzeń, wschody i zachody słońca, to jest właśnie po to, by dotknąć amerykańskiego serca. Prawie że pierwotność. Przy tym wszystkim jest zabawa ze światłem, cieniem, zapewne jest też nawiązywanie do scen z wielu znanych westernów, ale Wam o tym nie opowiem, bo się nie znam na nich.

W ogóle przed „Horizon” wydawało mi się, że nie lubię ich. No bo co gatunek w ogóle może mi pokazać? Otóż – wydaje mi się, że jeśli chce się zrozumieć, czym jest western, to warto podejść do „Horizonu”. Ale niestety, nie wszyscy dadzą radę.

Tak: widziałam, jak widzowie się nudzili. Czasami byłam znużona bardzo długim seansem. Ale ten metraż po prosu trwa 3h, a reklam przed seansem było co najmniej na 15 minut (nie sprawdziłam czasu). W dodatku godzina wyświetlenia też średnia: 19:15. Wiem, że to nie aż tak późno, bo zawsze mogli dać na 20 czy 21, ale wciąż to wieczór i wciąż film z reklamami. Byłam więc po prostu zmęczona, bo dodatkowo miałam średni dzień, żeby nie powiedzieć ciężki. Może inni widzowie też, ale hej – serio, naprawdę nie potraficie przesiedzieć tych 3h godzin bez internetów, tylko musicie zaglądać do ekraniku? Serio? Naprawdę musicie mlaskać, hałasować chipsami za moimi plecami, bo nie potraficie tych kilku godzin przetrwać bez podjadania? Halo, gdzie kultura w kinie?**

A tak, zapomniałam.

Przecież mamy społeczeństwo tik-tokowe. Takie, dla którego ważna jest szybka akcja, ważne, by w filmach ciągle coś się działo. No to przykro mi, nie ten adres.

Bo „Horizon. Chapter 1” ma szybką akcję. Jest tu wiele smutnych wydarzeń, wielkich i małych bitew o przetrwanie. Właściwie zaczyna się wielkim uderzeniem, a widz… cóż, jak widz ma się przejmować bohaterami, których nie zna? Ale moim zdaniem początek jest dobry. Po prostu wchodzimy do historii w sam jej środek, tak, jak w życiu. Zresztą poznajemy bohaterów w ważnych chwilach dla nich, które mają fundamentalny wpływ na ich późniejszy rozwój. No, wyjątkiem może jest sam Kevin Costner, który zjawia się dopiero po środku filmu i którego i tak jest mało na ekranie zważywszy na ilość bohaterów. Bo jest ich tu mnóstwo: od rdzennych Amerykanów, a na Chińczykach skończywszy. Chociaż prawdę powiedziawszy, nie grają oni (Chińczycy) jakiejś poważnej roli. Nie mniej, jeśli ktoś wyskoczy z twierdzeniem, że film Costnera jest rasistowski, to raczej nie ma na myśli tego, jak film pokazuje relacje Indianie-reszta. Raczej ma na myśli to, że murzyny występują przez 2 minuty i to raczej jako tło, a cała reszta jest biała.

Witajcie na filmie o białasach. I szczerze? Bardzo miło mi się to oglądało.

Jeszcze raz powrócę do widoczków, ponieważ FILM NA TYM STOI.

John Debney odpowiedzialny jest za muzykę. I ja powiem tak: to było doskonałe zgranie z tym, co słychać, a z tym, co widać. Szczerze mówiąc, niejednokrotnie miałam wrażenie, że to są naczynia połączone, w których rdzeniem jest serce. Tak, w „Horizon” czuć miłość. Do Ameryki.

Bohaterowie są zbiorowi, więc pozwolę sobie ominąć opowiadanie o ich losach, bo wyszłoby jakieś dziwne opowiadanie. Ale warto tu wspomnieć, że dawno nie widziałam na ekranie tak silnych kobiet i mężczyzn. I po prawdzie, w tym zestawieniu nikt nie jest idealny! W rezultacie film pozwala sobie na odrobinę humoru xD.

Natomiast, jeśli chodzi o relacje Indianie-reszta, to reżyser nie chce nikogo oceniać. I tu nawet nie chodzi o to, że każdy ma jakieś wady. Historia po prostu przedstawia to, co się działo. Bez nadawania niektórym wątkom jakiejś ważniejszej ważności, jeśli można to tak ująć. Po prostu to wszystko jest.

To o czym jest ten film? Ja bym powiedziała, że o wędrówce ludów, bo ostatecznie wszyscy zmierzają do ziemi obiecanej, do Horizonu, w którym ma być lepiej, gdzie dla bohaterów otworzą się nowe szanse.

I dlatego właśnie ostatnie minuty, które zapowiadają wydarzenia w dwójce są tak klimatyczne. Szczerze mówiąc, samo to było już jakimś przeżyciem. I nie tylko dla mnie, bo inni widzowie także z ciepłem wspominają o tym momencie. A ja przy okazji się zdziwiłam: chwila, to już koniec?

Nie zostałam na napisach, bo mi i tak gadali tuż obok (dzięki 😑), a nie chciałam też przedłużać pracy ludziom w kinie. Nie mniej, ta ścieżka dźwiękowa to istne złoto, ale że się nie znam na muzyce, to nie wiem, czy porównanie jakościowe do twórczości Ennio Morricone jest właściwe. Ale to i tak nadal złoto, zwłaszcza jeśli widzimy ekran z tymi wydarzeniami (a za zdjęcia odpowiada J. Michael Muro).

JA CHCĘ HORIZON. CHAPTER 2 W KINACH.

Poszłabym na niego, ale niestety dzięki tik-tokowej widowni nie jest to możliwe. Tak, ten film nie spodoba się widowni, która oczekuje morza akcji, braku budowania charakterów (bo to właśnie robią twórcy w Horizonie – pozwalają nam poznawać bohaterów między wydarzeniami). Nie spodoba się tym, którzy są przyzwyczajeni do wiecznego zjadania McDonaldsa w formie filmów i seriali. „Horizon” to nie bezmyślna rozrywka, a jeden z najbardziej przemyślanych, starannie przeprowadzonych filmów. I dawno czegoś takiego nie widziałam. Nawet powiedziałabym, że „Avatar 2” stoi pod tym względem niżej i to znacznie.

I widzicie: jeśli film przyrodniczy, jakim był „Avatar 2” potrafi zebrać 2 miliardy dolarów, to dlaczego dobry western nie? Ktoś powie, że nikt już nie lubi westernów. Ale to nieprawda, przecież na samym polskim fejsie mamy Westerny, które obserwuje 4,8 tysiące ludzi. Owszem, jest to mała widownia, ale przecież fanów filmów dokumentalnych także nie jest dużo, prawda?

A może ludzie nie znają Kevina Costnera i nie ogarniają klasyków? Niestety, to możliwe, bo „Tańczący z wilkami” jest dostępny w ciemnych czeluściach internetu. Tak, ani w czwartek, ani dziś ten film nie jest dostępny na legalnych VOD’ach, ani SVOD’ach***. A szkoda, bo gdyby widownia ogarnęła „Tańczącego z wilkami”, wiedziałaby, czego się spodziewać. I powiem tak: W Horizon dzieje się znacznie więcej, ciekawiej i lepiej, niż w „Tańczącym”. A przecież to „Tańczący” zdobył 7 Oskarów, w tym 3 za muzykę i 1 za reżyserię.

Jeśli zatem lubisz starannie prowadzone historie, odczucie, że film tworzony z serca, piękną muzykę i scenerię, to „Horizon. Chapter 1” jest czymś dla Ciebie. Baw się dobrze! (Niedługo będzie na VOD).

——–

* no ten, co sprzątał, ale odkryto, że potrafi rozwiązać zadanie z matmy, nad którym naukowcy się biedzili… za ciula nie umiem se przypomnieć tytułu, pomocy xD.

** Czwartkowy seans „Horizonu” był ostatnim dla niego seansem w kinie, dlatego też na salę przybyło trochę luda.

*** SVOD to wypożyczalnia.


Powyższe recenzje powstały dzięki patronom. Dziękuję! Możesz do nich dołączyć tu.

Robin Hood w wersji bardzo (nie)poważnej

Oto przykład, że blog to bardzo przydatne narzędzie. Wiecie: ja bardzo dużo oglądam, wobec czego tworzy się mnóstwo recenzji. To skutkuje wypełnionym kalendarzem na fanpeju. Ale mam zasadę: jedna recenzja na jeden dzień. Dlatego też od pewnego czasu byłam zmuszona przesuwać niektóre treści na inne dni, bo akurat weszło coś bardziej aktualnego. I nie zliczę, ile razy przesuwałam daty „Robin Hoodów” (obu!). Dziś znowu miałam przesunąć, ale się wkurzyłam. Ileż można? Zrobię dwie pieczenie na jednym ogniu, a więc przed Wami szybkie i konkretne recenzje Robin Hooda made by Kevin Reynolds oraz made by Mel Brooks. Zapraszam!

ROBIN HOOD: KSIĄŻĘ ZŁODZIEI

Widz już w pierwszych sekundach zostaje złapany na muzykę. Serio – jest ona na tyle dobra, że uzyskała nominacje do Oskara 1992. Moim zdaniem zasłużenie. Czas na mantrę: nie, nie mógł wygrać, bo „Piękna i Bestia”. Odświeżyłam sobie wiedzę z Oskarów i jestem zdziwiona, że Terminator 2 nie był nominowany w konkretnych, muzycznych kategoriach. Zresztą, o muzyce pisałam tu. No, ale wróćmy do filmu.

Film zaczyna się dość brutalnie, bo od obcinania dłoni na Ziemi Świętej. Jednak nasz nieszczęśnik wraz z islamskim towarzyszem (Morgan Freeman) wydostaje się z kazamatów i wraca do domu, do Anglii, gdzie niestety zastaje burdel jak się patrzy. Skutek taki, że Robin musi się ukrywać w lesie, ale jak przystało na wojownika, walczy o wolność…

Ten film nie jest wolny od problemów. Po pierwsze – dość długie wprowadzenie do historii i długi, bo aż 2,5 h metraż. To wszystko powoduje, że mimo dość dużej ilości akcji na ekranie widz zdąża się trochę zmęczyć Robin Hoodem. Jasne, są przerwy na rozmowę czy zabawy, poprzetykane jest to ze sobą w dość naturalny sposób. Zresztą, scenariusz tu jest – poza muzyką – najsilniejszą stroną.

Za reżyserię wziął się Kevin Reynolds i chyba nie jestem pewna, czy lubię jego sposób filmowania. A to dlatego, że w pierwszych ujęciach miałam wrażenie, jakbym oglądała jakiś stary film z lat 60-70. Było w tym coś takiego trącącego myszką i niby jest to film o średniowieczu (czy też raczej quasi średniowieczu), ale… to było dziwne uczucie, w końcu to obraz z lat 90′.

Najsilniej rozbudowanym charakterem jest Robin, ale mam wrażenie, że nie wykorzystano tego w pełni. Wiecie, Robin owszem, wygląda na silnego faceta i z początku zdaje się dość denerwującym gostkiem, a później widzimy go jakby przemienionego… ale nie, zabrakło mi w tym bohaterze jakiejś takiej ikry, dzięki której naprawdę polubilibyśmy Robina; być może to spadek dzisiejszych czasów. Bo widzicie, współczesność każe tworzyć bohaterów wadliwych, niezbyt idealnych. A Robin? Robin sprawia wrażenie faceta z bajki: jest po prostu idealnym mężczyzną, bez jakiś specjalnych słabostek. Jakby tego było mało, nie jestem pewna, czy Costner to dobry aktor; nie mniej, może z wyjątkiem pewnej bardzo randomowej damy, która się po prostu uśmiechnęła, i poza Freemanem, to nie widziałam ról, które by się jakoś specjalnie wyróżniały, więc może wszyscy grali na podobnym poziomie. A sam Freeman? Chyba nie musiał się wysilać w tej roli, ale istotnie, to aktor z ikrą.

I choć fabularnie i muzycznie ten film sprawia wrażenie bardzo dobrego, to ze względu na powyższe wady (metraż) czuję się po nim zwyczajnie zmęczona. Ale jest tego plus – mogę śmiało odświeżyć „Facetów w rajtuzach” XD.

ROBIN HOOD: FACECI W RAJTUZACH

„Robin Hood: faceci w rajtuzach” to taki dziwny przypadek filmu poznanego w latach 90′. I no – byłam dziewczynką, która niewiele rozumiała ze świata, a w telewizji królował Polsat, który lubił powtarzać filmy. Zresztą, „Facetów” oglądałam chyba też na VHS – nie pamiętam. Ale pamiętam, że oglądałam go sporo razy i utknął bardzo w pamięci. Tak bardzo, że teraz, po 20+ latach zdziwiłam się, ile pamiętam z tej komedii! A jeszcze bardziej się zdziwiłam, że ona mnie śmieszy. Bardzo śmieszy 🤣.

Nasz Robin Hood dostał się do niewoli w Jerusalem, ale dzięki murzynowi udało mu się zbiec. Film nie małpuje w 100% filmu z Costnerem, a w wielu przypadkach jest znacznie od niego lepszy. Weźmy taką grę aktorską. Rozmawiałam o tym z Asią i obie doszłyśmy do głosu, że Costner w „Robin Hoodzie” gra tak, jakby miał kija w dupie. Z kolei aktorzy, którzy występują w „Facetach w rajtuzach” są tak naturalni i wyluzowani, jak się tylko da. Zresztą od pierwszego momentu widać, że mają na planie znakomity ubaw. A i Asia zwróciła uwagę na pewną rzecz. Otóż, już sam tytuł komedii jest parodystyczny, bo Costner odmówił zakładania rajtuz w swojej roli 🤣.

Jeśli zaś chodzi o piosenki, to nie mam bladego pojęcia, co tu się wyprawia. Tzn. – moja znajomość angielskiego jest słaba, rozumiem piąte przez dziesiąte, więc tłumaczę przez Chat GPT. No i tak se tłumaczyłam piosenki z „Facetów w rajtuzach” i z pozoru one nie są śmieszne, one są poważne i… i takie romantyczne xD. Ale jak sobie słucham „We’re men in thights” to mi się gęba sama śmieje. W ogóle, jak słucham ich piosenek to się śmieję. To jest tak poważne, że aż śmieszne! I to naigrywanie się ze stylów: ballad przede wszystkim xD. Nie udało mi się dotrzeć, co Marian śpiewała w wannie, ale jak ktoś wie, to może napisać w komentarzu, dzięki 🙂.

I wiecie, ten film na IMDB oceniany jest na 6.7. Czy to słabo? Bynajmniej. Ja uważam, że zasługuje na 8, ponieważ jest to komedia – jak to Asia określiła – wszechczasów. I można się z tym kłócić, ale film, który był oglądany kilkukrotnie, zapadł w pamięć i wywołuje śmiech „tak głupie, że aż śmieszne” to film bardzo dobry! A taki właśnie jest „Robin Hood: faceci w rajtuzach”. Oczywiście: weźcie poprawkę na to, że to typowy humor lat 90′. Ale za to jaki wyrąbisty 😃.