Dlaczego nie nazwę tego paleo? Z jednego prostego powodu: sery. W tym tygodniu próbowałam zrobić pizzę na batatach (koszmarek), do czego potrzebowałam serów. Mam do nich słabość. Paleo nie lubi nabiału, dlatego też nie mogę powiedzieć, że jestem w 100% na tej diecie. Tak samo dziś: idę do sklepu po groszek i majonez. Obie rzeczy to rzeczy zakazane, gdyż groszek to roślina strączkowa, a majonez składa się ze śmietany. Nie mniej jednak, czytałam na grupie zdrowego odżywiania historię pewnego człowieka, który nie dawał rady być w 100% na paleo. Lekarz mu powiedział: bądź w 80%. Zadziałało. W dążeniu do zdrowia mniej się liczy trzymanie jednego stylu diety, a bardziej liczy się trzymanie podstawowych zasad. Jakich?
Podstawowe zasady
Jest to proste:
całkowita likwidacja cukru*,
likwidacja zbożowo-pszenicznych rzeczy,
większość produktów jest samodzielnie zrobiona.
Te trzy zasady da się zastosować w każdej diecie. W paleo oczywiście jest jeszcze brak kasz, ryżów itd. Podoba mi się, dlatego styl paleo będzie moim głównym, ale wprowadzę manewry z low carb/keto. Na przykład groszek z majonezem. Likwiduje on nagły skok glukozy i dostarcza białka. Okazuje się, że głodówkę najlepiej przerwać 30 g białka, by zaczął się spalać tłuszcz i nie było jakiś dziwnych ceregieli w organizmie. I powiem tak: of course, głodówki też włączę do swojego trybu. Najmniejsza ilość godzin to 12h, więc dziś jestem na głodówce 12h. 🙂
Nastrój i zmiana myślenia
Jest pewna rzecz, która jest dla mnie zaskakująca. Harmonia. Czuję się harmonijnie, będąc na diecie, na której jestem. Mam wrażenie, że nigdy wcześniej tak nie było. To jest jedna rzecz. Druga – stan, w jakim się znajduję. Umysłu. To jest stan radości, szczęśliwości, dobrego humoru. Dieta pozwala na utrzymywanie pozytywnych wibracji, a co za tym idzie – znacznie łatwiejsze zmienianie rzeczywistości na swoją korzyść. Brawo ja, odkryłam Amerykę.
Co do zmiany myślenia, to dziś zastanawiałam się, czy robienie mydełek itd. by dawało mi radość. Takie rzeczy łączyły się z gotowaniem, co do którego miałam blokady w stylu „zajmuje za dużo czasu” itd. Mam wrażenie, że zaczynam się otwierać na zmiany i robienie nowych rzeczy. Oznacza to, że po dwóch tygodniach stare programy umysłu zaczynają się rozpadać i można wprowadzać nowe. Of course, trzeba pamiętać, że proces jest długoterminowy i dość powolny, a najszybsze wywalenie starych programów to siedmiodniowa głodówka, ale do niej trza się porządnie przygotować. Planuję ją w tym roku.
Podsumowując? Zaczynam trzeci tydzień ze zdrowym odżywianiem. 😀
Źródła: https://www.facebook.com/reel/360574400006142 – groszek z majonezem
10 lutego rozpoczął się Rok Smoka. Tak się fajnie składa, że jestem smokiem, ale znacznie ważniejsze jest to, że data ta była przeze mnie bardziej odczuwalna, niż Sylwester. Może dlatego, że wychowałam się na chińskich bajkach. Anyway, to też doskonały pretekst do zmian w życiu. Inni robią tablice marzeń, ja robię zdrową dietę. Wybór był taki, że właściwie się nad nim nie zastanawiałam. Ciekawe, dlaczego?
W swoim życiu próbowałam już witarianizmu, wegetarianizmu, trochę keto (ale nie do końca – właściwie wiedziałam tylko, że im więcej tłuszczu, tym lepiej) i paleo. Nie pamiętam, czy było coś jeszcze, ale z tych wszystkich eksperymentów najlepiej zapamiętałam witarianizm i paleo. I tak właściwie, one nie stoją od siebie daleko.
Witarianizm zakłada kilka bardzo trudnych rzeczy. A konkretnie trzy: (1) wyłącznie surowizna i (2) gotowanie jako takie nie istnieje. Możesz kroić, ewentualnie suszyć, robić jakieś sosy, bo mielenie też jest dozwolone, ale gotować? Nope. (3) W dodatku jedzenie mięsa jest właściwie czymś niedozwolonym. W ogóle czysto zwierzęce produkty są niemile widziane. Dieta ta nauczyła mnie, że ogórek i pomidor się nie łączą choćby skały srały, ale za to samopoczucie na tej diecie jest niesamowite. I ja wiem, że jak zaczniecie szukać po necie informacji to wyskoczą info typu: „tylko lokalne, eko produkty”. No właśnie nie – ja ani się nie starałam dbać o lokalność, ani się nie starałam dbać o eko produkty, które w sumie kosztują krocie w większości przypadków. Witarianizm przechodziłam w najłatwiejszy dla niego okres – w trakcie sezonu owocowego i warzywnego. Dlatego posiłki były w miarę tanie i zdrowo można było się odżywiać bez jakiś specjalnych ceregieli. Niestety, gdy nastawała jesień, zauważyłam wzrost cen produktów, których kupowałam i zimno się robiło. Wszystko to oznaczało, że coraz trudniej było się bawić w witarianizm. W dodatku mięso jest czymś, co mój organizm po prostu MUSI dostawać.
Zanim zarzucicie mi tematy świadomościowe, po prostu bycie wege mi to pokazało. Praktycznie nie miałam sił. Czułam się osłabiona. A wiecie, wcale też nie dbałam jakoś wybitnie o suple, zresztą… no właśnie.
W diecie wege popularna jest soja, a ona wpływa negatywnie na hormony. I niestety, płeć nie ma tu wiele do rzeczy, po prostu je rozreguluje. Plus do tego B`12 – niestety. Drodzy Wege, którzy to czytacie: sprawdźcie, w jakiej formie ją bierzecie. Najlepiej kupujcie B12 dla kobiet w ciąży, tam będzie prawidłowa forma tej witaminy. Bo z tego, co wiem, to w suplach typowo dla wege jest ona w formie cyjanko… no, trucizny.
I tak sobie myślę… nic dziwnego, że wege są agresywni, skoro regularnie ich ciało jest zatruwane. Niestety, nawet oglądając denne programy dokumentalne (np. „Super Size Me”) widać doskonale, że między zachowaniem a dietą jest związek. Tak na przykład wiele badań pedagogicznych pokazuje, że dzieci pozbawione cukrów i innych gówien to dzieci jak marzenie – a nie ospałe, na wpół inteligentne istoty. Tak samo jest z dorosłymi ludźmi.
W zeszłym roku podjęłam próbę bycia na paleo. Nie pamiętam, ile to trwało, nie mniej – to 100% tej diety nie było. Jednakże zaczęłam się lepiej czuć, energia pozytywna wprost ze mnie wypływała i bardzo dobrze wspominam ten czas. Oczywiście, o paleo zaczęłam czytać i zrobiłam sobie nawet obrazek „instrukcja obsługi”. To bardzo pomogło dostosować jadłospis do wymagań diety. Nie powiem, bym się prowadziła idealnie, ale samopoczucie było takie, że w tej chwili, gdy miałam wybrać sposób żywienia się, to za wiele się nie zastanawiałam.
Teraz bym poprawiła tę infografikę. Szczególnie kwestia serów, bo tu środowisko paleo jest podzielone, ale jeśli nie ma się kłopotów po zjedzeniu sera, to można czasem se go skrobnąć. Jednakże, nie wszystkie sery wchodzą w rachubę. Diety kozi i owczy – jak najbardziej. I od biedy sery dojrzewające. Reszta nie, a ponieważ ja się nie znam na serach, po prostu będę stawiać na kozi i owczy (zamiennie).
Roślin strączkowych dieta paleo także nie lubi, ale jak masz ochotę na kapustę, to ją sobie walniesz. Zresztą, praktyka czyni mistrza, a przecież nie chodzi o to, by wariować i być restrykcyjnym do granic zdrowego rozsądku.
Paleo bardzo lubi jajka i ryby – i ok, do tego się dostosuję.
I lubi owoce i warzywa.
Brzmi po prostu jak zdrowa dieta?
Otóż to – chodzi po prostu o zdrowe odżywianie się.
I wcale nie jest tak, że nie możecie jeść czekolady jak jesteście na paleo… bo możecie. I wcale nie jest tak, że na zdrowej diecie nie ma znakomitych zamienników chipsów. Ostatnio je robiłam: chipsy z bekonu to doskonała przekąska.
Szukajcie a znajdziecie.
Bo największym problemem bycia na zdrowej diecie jest dostęp do produktów i nawyki, które każą zjeść przekąskę (najlepiej niezdrową), które każą zajadać się pieczywem.
Ja od długiego czasu zamierzam CAŁKOWICIE WYWALIĆ Z DIETY PSZENICĘ I WSZELKIE ZBOŻA.
Udaje mi się to mniej lub bardziej, ale to jest kwestia znalezienia zamienników cukrów i mąk.
I jest tak, że zdrowe zamienniki takich rzeczy istnieją – naprawdę. W związku z tym ludzie na paleo ugotują od czasu do czasu chleb.
No dobra, koniec tej teorii…
Zdrową dietę zaczęłam 11 lutego. Wg medycyny na widoczne już serio skutki zdrowej diety czeka się do dwóch tygodni. Tymczasem ja zaczęłam się czuć lepiej już po paru dniach. Tak, tak głowa mnie bolała, ale to dlatego, że chciałam w to włączyć głodówki, a organizm nie był przyzwyczajony do paleo. W związku z tym obecnie jadę na zdrowej diecie, a głodówki stricte będę wrzucać dopiero od 1 marca.
Co zauważyłam?
mój nastrój jest bardziej stabilny emocjonalnie. Tak, założyłam, że jestem stabilna emocjonalnie i… dieta najwyraźniej wspiera kontrolowanie, obserwowanie emocji. Czasem nie jest to łatwe, bo część doświadczeń jest ciężka (kto ma wiedzieć, ten wie), ale ogólnie szybciej odbijam się od negatywnego stanu. Mam wrażenie, że jest we mnie więcej harmonii.
mam wrażenie, jakby ciału chciało się ruszać. Spacerować, ćwiczyć, cokolwiek – po prostu, być w ruchu. Dlatego w tygodniu odbyłam kilka wycieczek, a jedną szczególnie długaśną zdaje się.
częściej budzę się z dobrym nastrojem. W ogóle mam wrażenie, jakbym po prostu miała energię na działanie.
budżet aż tak bardzo nie cierpi, jakby się mogło wydawać, a przy okazji o wiele łatwiej nasycić się posiłkiem, który niekoniecznie musi być gigantyczny.
Oczywiście, były też nieprzyjemności w przechodzeniu na tę dietę. Przede wszystkim – jebitna chętka na słodkie. Lubię słodkości, ale dopiero w środę poczułam, że zaczyna się ta chrapka stabilizować, a awokado z kakaem w piątek dopełniło spełnienia. No i z jednej strony łatwo było mi o nasycenie się (duże sałatki na śniadanie), a z drugiej nie do końca. Tak ogólnie na początku było dużo objadania się, co chwila jakieś jabłko, i jabłko… i w końcu zaczęłam mieć dość jabłek, ale na krótko. I poczułam, jak organizm zaczyna chcieć więcej warzyw.
Tak czy inaczej – przez następny rok będziecie śledzić moje poczynania na diecie paleo/zdrowej. Będą to posiłki bez zbóż i bez białego cukru. Będzie to uczta dla podniebienia i będzie pełno eksperymentów. Zapraszam serdecznie ^_^.
Marcin Zakrzewski z policji wrocławskiej zaczyna się zastanawiać nad tym, co się odjebało wiele, wiele lat temu – a dokładniej wtedy, gdy zaginął jego brat bliźniak. Jakby na życzenie los podsuwa mu sprawę brutalnego morderstwa, które w dziwaczny wręcz sposób łączy się z przeszłością…
Powiem tak – jest to kolejny kryminał, za który się zabrałam. I szczerze? Ta powieść ma bardzo dobrą fabułę, ale przede wszystkim klimat. Temat tajemniczego sadu, w którym jest negatywna energia działa na wyobraźnię, a w dodatku pisarz pracował nad tekstem z sercem. I to się odczuwa, dlatego powieść tak wciąga i zbiera dobre opinie, sądząc po ogólnej ocenie na Storytel. Co do samego lektora – Filipa Kosiora – to nie mam żadnych uwag, bo czyta on bardzo dobrze.
Mariusz Kanios wypracował sobie konkretny, prosty styl pisania kryminałów. Z jednej strony to dobrze – bo właśnie tego się oczekuje od gatunku, by się nie rozmywały i by była jakaś zagadka. Historie proponowane przez tego pisarza nie są jednak zbyt skomplikowane czy też rozbudowane, więc bardzo szybko się je czyta. To niestety też powoduje, że gdzieś ucieka wykorzystanie potencjału drzemiącego w tych książkach. Ale może zacznijmy od początku… *
* a raczej od drugiej części trylogii o Zuzannie, ponieważ pierwszą zrecenzowałam tu.
W domku letniskowym znaleziono trupa. Komisarz Zuzanna próbuje rozwiązać zagadkę, chociaż zadanie ma niełatwe, bo nikt nie chce się przyznawać do ukrytych grzeszków.
Spodobała mi się koncepcja początku i zakończenia powieści – ale nie będę jej zdradzać, bo to jest miła niespodzianka. Podpowiem tylko, że miałam wrażenie, jakby autorowi zależało na artystycznym ich wyglądzie. Cóż, Mariusz Kanios przynajmniej w tym momencie swojego tworzenia nie był twórcą, który potrafi pisać pierwsze i ostatnie zdania książek w taki sposób, by czytelnika przetrącić. To nie jest wada – bo bardzo rzadko tak się dzieje. Za to niewątpliwą cechą twórczości Kaniosa jest humor. Może nie jest on jakiś wybitny, ale praktycznie w każdej jego powieści znajdziemy scenki, przy których przynajmniej się uśmiechniemy.
Autor nie do końca powtarza pomysł na strukturę powieści, jaką mieliśmy w poprzedniej części. Jednakże i tak postanawia nas uraczyć pierwszymi zdaniami w stylu „taki wstęp przed właściwą akcją”. I co więcej, czuć w tych słowach moc, to było wręcz epickie!
Sławek to koleś, który miał pecha. Pecha w dosłownym znaczeniu, bo wyruchali go wszyscy: od żony, a na przyjacielu-wspólniku skończywszy. Przez to trafił do więzienia, ale tylko na dwa lata. Gdy wychodzi, postanawia się zemścić…
„Dobry człowiek” to zdecydowanie lepsza opowieść od „Dwóch kart”. Przede wszystkim dlatego, że to bardzo ciekawa historia o nienawiści, o złych wyborach, a wreszcie dlatego, że jak ma się fragmenty z więzienia, to się odczuwa realizm. W ogóle ten pisarz bardzo dobrze sobie radzi z opisywaniem gangsterki, ale o tym dalej. Mimo że historia kończy cykl o Zuzannie, to po takiej prozie postanowiłam sięgnąć po kolejny cykl Kaniosa, tym razem o Alicji.
W tej powieści Mariusz Kanios bawi się strukturą powieści i dobrze, bo to tworzy ładnie układające się puzzle. Zresztą, ten autor ogólnie wykorzystuje tryb „dwie linie czasowe”. Tu poznajemy kiboli, a także pewną rodzinę… niejedną w sumie rodzinę. A komisarz Alicja ma trudne śledztwo, bo ktoś zabił rodziców małego dziecka i sprawa na początku wydaje się nie mieć wielkiego sensu…
Początkowo wątek kiboli ani mnie nęcił, ani mnie nie zniechęcał. Jednak jakoś w połowie czułam się zmęczona tym piłkarskim środowiskiem, ale może dlatego, że nie lubię kiboli.
Jest to całkiem nieźle, zgrabnie napisana historia. Dlatego z zapałem zabrałam się do kolejnej części…
Tu chyba autor zrezygnował z dwóch równoległych do siebie linii czasowych, chociaż ja cały czas zastanawiałam się, co z tym dzieckiem, przecież bohaterka Mira z Ukrainy była tylko w ciąży, nie miała jednak przy sobie dziecka XD. Kobiecina wpada w łapy szajki od handlu żywym towarem, a tymczasem Alicja ma kolejne śledztwo: trupa znaleziono w lesie. Kobieta była zagryziona przez psy… a nie, czekaj, to nie ten region, ale i tak Ala chciałaby je poprowadzić, ponieważ jest ciekawska, a w dodatku w sprawie przybywa do niej dziennikarz…
Przy opisie Ukraińców mi wywaliło, ale to jest u Polaka normalne. Autor całkiem wiarygodnie przedstawia to środowisko, zupełnie jakby znał ludzi stamtąd. I ładnie.
Nie pamiętam już w której książce Kaniosa, ale skoro na kartach książki szwendają się ciężarne, to wspomnę. Wydaje mi się, że autor dość stereotypowo podszedł do stanu błogosławionego, ale mogę się mylić, jednakże… takie uczucie miałam.
To, co jednak dobrze wychodzi Kaniosowi to opis gangsterki. Wspomniałam o tym już wcześniej, ale to właśnie w ramach „Zatoki” znakomicie widać jego w tym talent. Złole wydają się dość wiarygodni i mi się podoba to, że są bezwzględni, a czasem i są bezwzględnie głupi. Cóż, rzeczywistość.
Jedyną chyba wadą tej powieści jest końcówka. I właściwie nie wiem, czy mam temu przypisać jedną, czy dwie cechy. Bo przez kwestię pana X miałam wrażenie, że fabuła się zbyt pokomplikowała, jakieś takie ogólnie przekombinowane było. Ale przez kwestię tego samego pana miałam wrażenie, że historia miała znacznie, znacznie większy potencjał, który można by było śmiało opowiedzieć. A tak – autor kończy jego lore szybkim artykułem w gazecie. Niby zgrabny zabieg reżyserski, ale… nie, zdecydowanie brakło mi tu rozwinięcia osoby tego bohatera. Choć może Kanios chciał wywołać zaskoczenie u czytelnika, nie mniej… tak wywołał, że miałam wrażenie, że się zamotał.
Nie znaczy to, że historia jest jakaś zła; większość pomysłów Kaniosa jest całkiem OK i kryminały dobrze się czyta/słucha.
Aleksandra popełnia samobójstwo, więc sprawa wydaje się bardzo prosta. Takie podejście do sprawy nie zadowala prokuratora, który wydaje proste polecenie: sprawdzić, dlaczego nastolatka to zrobiła. Zadanie to przypada oczywiście Alicji. Ta drążąc sprawę jest nie w sosie, bo sprawa nie do końca chce być rozwiązana…
Cóż mogę powiedzieć – to dość dobrze, zgrabnie napisana opowieść. Właściwie to z jakiegoś powodu czuję sympatię do historii. Może dlatego, że najlepsze elementy prozy Kaniosa wciąż tu widać i jest to jakiś odpoczynek od morderstw. Tak, myślę, że to taka świeżość czyni z tej książki czymś sympatycznym.
Ale te powieści nie byłyby tak znakomite*, gdyby nie lektor. Filip Kosior niesamowicie dobrze radzi sobie z akcentowaniem, wprowadzaniem klimatu do poszczególnych scen. Kiedy trzeba płakać – płacze; kiedy trzeba tworzyć szybką akcję – tworzy. Ogólnie, to aż chce się słuchać więcej tego lektora.
* one są niezłe, ale zdecydowanie rola Kosiora ma tu znaczenie.
Betty ma wybór: uczciwość, albo i nie. Pewna firma złożyła jej niesamowicie korzystną ofertę prowizji – za to, że jej szef przyjął od nich zamówienie Betty dostanie wysoką prowizję. Waha się, czy przyjąć czy nie, bo jej ojciec nie ma pracy, a ona wie, że bez pieniędzy daleko nie zajadą. Nie mniej ta łapówka… Wciąż mając wątpliwości dzwoni do domu, by spytać przyjaciela. Przyjaciela, który doradzał jej „spoko, przyjmij”. Jednak jej przyjaciel się gdzieś zawieruszył i zastała ojca – który także jest finansistą i ma ponad 20 lat pracy w zawodzie. Teraz na bezrobociu tłumaczy jej jak krowie na rowie, że nie może przyjąć tej łapówki. Powiedział, że nie po to na nią harował, by teraz odwalała takie numery. Że chce być dumny, bo jego córka jest uczciwa. Gdy skończył tyradę, Betty powiedziała „dziękuję, właśnie to potrzebowałam usłyszeć”. Ależ to było piękne . I jakby nie patrzeć, ojciec ustawił córkę, by ta nie wchodziła w rolę rodzica dla niego . Bo po jej wyobrażeniach to było widać, że tak by się zachowywała . A że córka usłyszała od taty „ej, jestem z ciebie dumny” to też ważne. „Zawsze wiedziałem, że jest pani człowiekiem, nie komputerem” ależ to piękne, „przeszła pani próbę ognia”. https://www.cda.pl/video/3685858cf
Teoretycznie kolumbijską „Brzydulę” powinnam umieścić w kategorii „feministyczne” i „inteligentne”, ale ej – mówiąc o feminizmie, to mam na myśli PRAWDZIWY feminizm. Poza tym duchowość to dość szerokie pojęcie, więc zostawmy rozdrabnianie się na kiedy indziej. „Yo soy Betty, la fea” swego czasu zawładnęła światem – to był fenomen, ale ten fenomen nie brał się z dupy. Mam wrażenie, że wszyscy na planie się starali, począwszy od montażystów, a skończywszy na aktorach. Na przykład, pierwszy odcinek – genialne zagranie, by widz obserwował wydarzenia z punktu widzenia bohaterki, której nie widzi. A jak obczaicie sobie słowa openingu – to ło panie, nagle cała historia nabiera głębszego sensu, choć teoretycznie jest to tylko kolejna popowa piosenka do kolejnej kolumbijskiej telenoweli. Jestem na ósmym odcinku (ze 169) i powiem tak. Widz w pewnym momencie ogarnia, że Betty nie jest brzydka, bo jest brzydka, tylko jest brzydka, bo… nikt jej nie pokazał, jak można inaczej. Nikt nie pozwolił jej się zsocjalizować. I teoretycznie tu powinnam krzyknąć „SPOJLERY!”, ale przecież wiecie, jak to się kończy. Kończy się tak, że Betty i Armando są ze sobą szczęśliwi, a ona nagle staje się pięknością. Tyle na ten moment pamiętam i nawet ta wiedza nie psuje mi przyjemności z oglądania serialu. Tak – telenowela może być przejaskrawiona, w sensie zachowania ludzkie w krzywym zwierciadle, ale z drugiej strony… Czy to ma znaczenie, jeśli coś się dobrze ogląda i ma większy, głębszy sens? Bo to jest opowieść nie tylko o tym, jak dwóch ludzi się w sobie zakochało w zupełnie pokręcony sposób, ale to jest także opowieść o tym, jak seksualizowanie wszystkich wkoło wpływa na nas. Dlatego uważam, że „Yo soy Betty, la fea” ma ponadczasowy charakter i jej treści są mocno feministyczne (w ten dobry sposób) nawet dziś. Co więcej, bohaterowie są inteligentni i to widać, bo kombinują, jak wygrać swoje sprawy. A, właśnie. Betty nikt nie nauczył, jak wygrywać swoje. Ale się uczy. I to widać. Na tym etapie trudno, by opowiedzieć jakoś bardziej o przemianie bohaterów, ale uważam, że to zostało dość nieźle rozegrane. To, że serial „Yo soy Betty, la fea” ma nadal siłę widać w tym, że w dalszym ciągu powstają lokalne wersje „Brzydul”. I żadna z nich nie miała w sobie tego czegoś. Trudno powiedzieć, czy to kwestia pierwotnego pomysłu, który poleciał ze źródła, czy po prostu stacje robią to byle jak. Bo ja patrząc na polską wersję „BrzydUli”, to z miejsca czuję odrzucenie, zupełnie, jakby było sztucznie i byle jak poprowadzone. No i jeszcze jedna rzecz. Wiecie – można powiedzieć, że „no bo to jest serial z twojego dzieciństwa, więc myślisz, że wtedy robili lepiej”. Tylko że to nie takie proste. Gdyby nie jakość serialu, produkt ten zostałby zapomniany. Bo kto pamięta o tym, że potem powstała kontynuacja – „Ecomoda”? I dlaczego ludzie się zjednoczyli, żeby Polacy mogli oglądać – choć w marnej jakości, ale jednak lepiej w jakości 480 px niż w żadnej – oryginalną „Brzydulę”? Tak, przez te lokalne wersje ucierpiała dostępność do oryginału – właściwie poza piratami „Yo soy Betty, la fea” nie jest nigdzie dostępna. Brawo. Ale jednak fandom się zebrał i zrobił tłumaczenie (dając lektora z TVNu do ripów z kolumbijskiego kanału, na przykład), dał linki do odcinków i gitara, i jazda. Myślicie, że gdyby nie jakość tego serialu, to by do tego nie doszło? Ba – ostatnio widziałam na grupie zapytanie o fenomen serialu i to pytanie wiązało się z pracą licencjacką. PRACĄ LICENCJACKĄ. PISANĄ ROK TEMU. Poza tym – chyba znakomite serie zawsze będą miały swoje fandomy i nie mam tu na myśli Star Treka. Taki „Babilon 5” też ostatnio wychodzi na prowadzenie, jakiś kolega mojego bratanka o nim mu wspomniał. A „Babilon 5” to przeżycie. „Farscape” też. Te wszystkie trzy seriale łączy jedna rzecz – one są przeżyciem dla widza. Ba, dla producentów też, skoro po dłuższym czasie „Farscape” dostało jednak jakieś zakończenie – lepiej jakieś, niż żadne. I nie zrobili tego, bo marketing. Także ja wracam do serialu, podaję – dla zachęty – link do pierwszego odcinka: https://www.cda.pl/video/69771648d
O tym filmie można powiedzieć głównie to, że jest bardzo lekką przygodówką RPG, którą niesamowicie przyjemnie się ogląda. Błyszczy przede wszystkim muzyka, ale i ta jedna scena. To dzięki niej wrzucam filma do kategorii duchowości.
Jak wiecie, albo i nie – miewam kryzysy w życiu, które zmuszają mnie do wciągania się w stany depresyjne. Uczucie, że nic nie robiłam, zmarnowałam życie jest okropne.
Ale zmarnuję go dopiero wtedy, gdy przestanę się poddawać.
Gdy przestanę ponosić porażki.
I powiem szczerze – ta scena w kontekście światotwórstwa jest cholernie, niesamowicie prawdopodobna. Bohaterowie fantasy nigdy praktycznie nie mają tak słabej psychiki, jak my. Także dlatego, że żyją w niezwykle kolorowym i także groźnym świecie, dużo groźniejszym, niż tu, u nas.
Cóż, podsumowując – fantasy zawsze ma w sobie duchowość. A przynajmniej to na poziomie .
Film został usunięty z cda.pl – niby przez zgłoszenie właściciela praw. Opowiada o tym, jak polityk wymyśla wojnę i ta wojna zostaje sfilmowana. Bardzo polecam, fenomenalna rzecz.
Żeby już nie tworzyć nowego przewodnika pozwolę sobie poruszać temat reklam w tym dziale. Mimo wszystko znaczna ich część ląduje w TV, a nie jest żadną tajemnicą, że niektóre tematy w reklamach dozwolone są po 22.
Tymczasem postanowiłam udostępnić zdjęcia od Krzysztof Narog artykułu nt. tego, jak wielkie korpo zainwestowały w pranie mózgu zwane „śladem węglowym”. Zdaniem autora tekstu wpływ na to miało kino – bo w latach 90′ było od diabła i trochę filmów o dziennikarzach śledczych, którzy demaskują korporacje. Co prawda „Ciemna woda” powstała znacznie później, ale jest to przykład takiego filmu.
Tekst pochodzi z numeru 23/2023 z magazynu „Do rzeczy”.