Kramer vs Kramer

Gdy się ogląda dramaty sądowe, a potem czyta komentarze, to często jest przytaczany „Kramer vs Kramer” (1979) jako bardzo dobry film. Zdobywca pięciu Oskarów (Meryl Streep, Dustin Hoffman, reżyseria, scenariusz, scenariusz adaptowany) ma jednak swoje problemy, wynikające głównie z dwóch rzeczy.

Po pierwsze – forma. Z jednej strony, film to takie narzędzie, które wymaga sporych uproszczeń, zwłaszcza nie będąc serialem. Podejrzewam, że w kontrze do powieści Averego Cormana nie wytrzymuje próby, gdyż książkowi bohaterowie są znacznie bardziej rozbudowani.

Druga sprawa to czas. Mamy 2023 i obecnie ta produkcja byłaby… uważana za słabe dzieło, nie wnoszące nic do kina. Innymi słowy, Kramer vs. Kramer nie jest ponadczasową opowieścią, ale za to jest dość życiową historią, o czym dalej. Trzeba jednak przyznać, że w 1979 ta opowieść mogła być kulturowym kamieniem milowym, zwłaszcza dla ojców.

Ted Kramer (Dustin Hoffman) pewnego dnia przychodzi do domu i widzi, że jego żona, Joanna (Meryl Streep) go opuszcza, zostawiając również siedmioletniego syna, Billego (Justin Henry – do dziś najmłodszy aktor, który uzyskał nominację do Oskara). Przez pierwszą połowę filmu widzimy, jak Ted zaprzyjaźnia się z synem, opiekuje się nim i ogólnie jest cudownym ojcem, ale nie pozbawionym wad. To było bardzo dobre – by urealnić tę postać pokazując, że także popełnia błędy.

Film trwa 1:40 minut, więc na dramat sądowy nie zostaje wiele miejsca, ale on jest, tyle że zupełnie z boku. Rozprawa sądowa trwa jakieś 20 minut i powiem szczerze, całkiem inteligentnie to scenariusz rozegrał. Miałam wrażenie, że twórcy nie próbują stanąć po jednej, konkretnej stronie. Po prostu, oboje rodziców jest ważnych i oboje mają swoje grzeszki, a także zalety.

I pozwól, że wrócę na chwilę do „I am Sam”, ponieważ na końcu obu filmów pojawił się podobny zabieg. Nie widzimy tego, co powiedział sędzia, jaką konkretną decyzję podejmuje. Jednakże – „Kramer vs Kramer” rozgrywa sytuację w o wiele lepszy sposób, bo informacja, której widz nie może się doczekać jest przekazana przez usta adwokata. Ale to wszystko jest okraszone pewnego rodzaju symboliką.

Nie czujemy więc złości na twórców, że pominęli ważny krok w opowieści – bo Ted w pewnym momencie schodzi ze schodów w dół, ze spuszczoną głową. Kadr jest ciemny. Doskonale widać, że gościu sprawę przegrał i nie trzeba tu słów, by to rozumieć.

Ogólnie film nie stroni od symboliki – na przykład, z windą. Ta symbolizuje separację, a Dustin i Streep nigdy nie są w niej razem.

Jednakże samo zakończenie wywołał we mnie pewien niedosyt, takie dziwne odczucie, że film został niedokończony, ucięto coś ważnego. Teoretycznie – nie miałam powodu. Streep bowiem przychodzi odebrać Billego i nagle mówi Tedowi, że jednak nie, że jednak pomimo wyroku sądu go nie zabierze. Następnie jedzie pogadać z synem na górę. I widzimy napisy końcowe.

Ładnie to wygląda na papierze, ale zabrakło czegoś w tej scenie.

A może nie, może film po prostu – zwyczajnie – nie wytrzymał próby czasu?

Wiesz, to się miło ogląda, seans płynie, ale… no, to nie jest film roku. I nie jest to też dramat sądowy – bo nawet nie wzbudza takich mocnych emocji, jak to było w „Zapachu kobiety”. On po prostu jest przyjemną opowiastką o ojcostwie i myślę, że to było najważniejsze jak na tamte czasy. Prawa ojców.

Flow

„Flow” to piękny film, można iść do kina. A właściwie trzeba, bo zgadzam się z twórcą animacji, że na streamingu doznanie będzie niepełne. No chyba że macie domowe kino z wszystkimi jego zaletami. Ale oglądanie tak wysoko immersyjnego filmu na małym ekranie może być ze szkodą dla niego.

Samotnemu kotu przydarzyła się powódź. I towarzystwo w postaci innych – różnej maści – zwierząt.

To nie jest film, o którym się opowiada. Owszem, mają przygody. Ale każde zdanie o nich będzie wyprane z ich waloru.

Obraz i dźwięk to clue tego przeżycia.

Tak – ten film JEST przeżyciem. Wysoko immersyjnym.

Zacznijmy od tego, że wszystko tu jest naturalne. Nie ma dialogów w języku ludzi. Są za to języki zwierząt. I to są autentyczne nagrania ich głosów. Kot miauczy, pies szczeka, pozostali robią swoje. Przyroda szumi, a do tego dochodzi muzyka instrumentalna.

Czujecie to, ten klimat?

Spoglądamy oczami kota i bardzo szybko się z nim utożsamiamy. To jest przeżycie i trudne – bo chcemy dla kota jak najlepiej, a tu powódź i wiemy, że on jest sam, i musi sobie poradzić jako zwierzę. Nikt tu niczego nie udaje, wszystko jest autentyczne. I piękne. Bo ta naturalność wchodzi w może nie oniryczność, ale w poezję na sto procent. I ta poezja jest piękna. I trochę to jest świat przyrody za którym się tęskni zwłaszcza w mieście.

A po spektaklu jesteśmy bardziej wrażliwi na zwierzęta. A tak w ogóle, po seansie jedno było pewne: nie chcę iść na inny film (a mogłam, bo bilety tańsze od barszczu). Ja chcę iść na „flow”, ale nie było już seansów. Szkoda, bo na stówkę bym kupiła drugi bilet.

Zastanawiałam się, czy ten film jest wybitny. Na pewno głęboki, bo pokazuje jakąś warstwę przyrody z pełną szczerością. I na pewno piękny. Zawiera jedną z najpiękniejszych scen, jakie widziałam w tym roku.

Aha – możecie potrzebować chusteczek, ale tu dużo zależy od Waszej wrażliwości.

Idźcie na ten film, bo później może nie być tak głębokiego doznania.

Top Gun: Maverick

Dzień dobereł, to będzie przedostatni tekst z cyklu o „Top Gunie”, przynajmniej na tę chwilę.

„Top Gun: Maverick” stał się hitem i niewątpliwie tym hitem zostaje, bo wciąż czytam ochy i achy nad nim. Czy słusznie? Cóż, powiem tak: jeśli idzie o widowiskowość, to owszem, jest bardzo dobrze, choć znajdą się mankamenty. A teraz słowy klasyka: po kolei.

Maverick (Tom Cruise) zostaje przydzielony do wyszkolenia elitarnej jednostki wyłonionej z absolwentów elitarnej szkółki lotnictwa, zwanej Top Gun. Tym razem ekipa musi rozwalić towar będący uranem. Czy im się to uda?

Na całe szczęście dla widza, jest tu znacznie więcej akcji, niż w jedynce. Coś naprawdę się dzieje i widać to na ekranie. Mamy samoloty, samoloty i jeszcze raz samoloty. Choć przyznaję, w pewnym momencie pogubiłam się, co wykonuje właśnie Maverick, ale trwało to krótko i wystarczyło pomyśleć logicznie. Dobrze, że krótko, bo koncepcja czy niektóre wydarzenia są właśnie alogiczne, takie trochę dziwadło scenariuszowe, ale może przyczyna leży w traktowaniu samego Mavericka?

Widzicie, miałam wrażenie, że na naszego bohatera czyhają wszelkie nieszczęścia. A to ktoś umiera, a to ktoś go nienawidzi, a to coś jeszcze innego i w rezultacie mamy bohatera-ofiarę, przybitego wszystkim. Wprawdzie tam nie ma czasu na stany depresyjne, ale parę momentów, kiedy Maverick zastanawia się nad swoim losem jest, no, trochę mało szczęśliwych.

Szczęśliwie za to dla moich uszu i oczu okazał się wątek romantyczny. Wprawdzie zminimalizowany, ale jednak w łóżeczku bohaterowie dość sensownie ze sobą rozmawiają.

Oprócz efektów wizualnych należy zwrócić uwagę na początek, który jest uszanowaniem jedynki; czuć to w skórze. W trakcie filmu są do pierwowzoru nawiązania, no i ładnie się to spina w całość, jeśli w ogóle alogiczny film może się ładnie spinać w całość. Cóż – nie będę tu fabuły rozwalać na części pierwsze, ponieważ jest to film, który można obejrzeć i no, nie jest to paździerz.

Muzycznie również bywa dobrze, ale niestety nie aż tak dobrze… chociaż, dźwięki chyba też nawiązują do pierwowzoru, a romantyczną piosenkę robi tym razem Lady Gaga, o ile się nie mylę.

Być może można się pogubić w akcji, kto gdzie i jak, być może fabuła to tylko pretekst do pokazania pięknych, lśniących samolotów, a być może…

Miłego dnia!

Top Gun

Dzień dobereł!

Wzywam Szanownych Panów, aby mi wyjaśnili, w czym leży dobro pierwszego „Top Guna”. Bo serio – ni cholery nie rozumiem. No dobra, trochę widać tę szczeniacką rywalizację, a to obraz dla mężczyzn.

– To film propagandowy, by zachęcić młodych Amerykanów do wstąpienia do wojska, bo oni najlepsi, a Ruscy to debile – powiedziała Asia. Jak zawsze przypominam, że Asia to moja przyjaciółka, ale wróćmy do nieprzyjaciela, znaczy paździerza. No, prawie.

Maverick (Tom Cruise) zostaje wysłany do elitarnej szkoły zwanej Top Gun. Już w pierwszej sekundzie filmu pojawia się tablica informacyjna, że są najlepsi, niezwyciężeni i tak dalej. No więc przez prawie dwie godziny widz obserwuje…. no właśnie, drapię się w głowę, bo właściwie nie wiem, co to było.

Akcji mało – zwłaszcza w porównaniu do dwójeczki – a fabuła jest bez sensu. Znaczy, no ma ona sens, ale są tam sceny a’la szczeniackie i że w elitarnej szkółce pozwalają na różne łamania regulaminu, WTF? Dobra, ale moje oczy i uszy naprawdę cierpiały, gdy widziały ten tu tak zwany romans. Przecież to było bardziej drewniane od drewna. A potem skupiamy się na pewnej tragedii i nagle dowiadujemy się, że on jednak ukończył szkolenie i ja się bardzo, bardzo nudziłam i mi nie żal spojlerów, bo ponieważ albowiem dla mnie „Top Gun” z 1986 roku to zwyczajna strata czasu. Aż żałowałam, że nie ma tego na Netflixie i nie mogę dać 1,5x. No, ale swoje wycierpiałam.

Jury Oskarowe z 1987 roku przyznało temu „dziełu” Oskara za najlepszą piosenkę. Muzykę opracował Giorgio Moroder, a tekst napisał Tom Whitlock, a śpiewa… yyy, właśnie, kto śpiewa? Bo z pewnością nie Giorgio, który jest facetem. Ale wg youtuba rzecz wykonała grupa Berlin, istniejąca od 1978 roku, a wykonująca hity w nurcie wave/synth pop. Ich oskarowy numer- „Take My Breath Away” jest taki sentymentalny, no i trochę kiczowaty. Być może to wpływ gatunku, być może lat 80′, ale w zasadzie utwór nie przypadł mi do gustu. Link w komentarzu, oczywiście.

Akademia zauważyła jeszcze, że wygibasy wykonane samolotem są całkiem niezłe, zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę efekty dźwiękowe i edycję. Na szczęście dla świata, „Top Gun” przegrał pozostałe bitwy.

Nie polecam, ale jeśli chcesz się zabrać za „Top Gun Maverick”, to niestety – musisz obejrzeć jedyneczkę.

Pozdro.

Haker

Dzień dobereł, obejrzałam „Blackhat” („Haker”, 2015), żebyście Wy nie musieli. Naprawdę, nie tykajcie tego ani palcem, ani patykiem, a najlepiej w ogóle o tym czymś filmopodobnym nie myślcie.

Jakaś szajka powoduje problemy typu awaria reaktora elektrowni, awantura na giełdzie i tak dalej. Tylko jeden człowiek może ich unieszkodliwić, ale jest w więzieniu. No nic, agenci idą po niego, a nasz koffany Nick Hathaway (Chris Hemsworth) nie chce się zgodzić na czasowe wyjście. Albo wolność, albo nic. Tak postawieni pod ścianą agenci decydują się postawić wszystko na jedną kartę. Co z tego wszystkiego wyniknie?

Niewiele, bo oprócz znanych wszystkim zagrań wizualnych Manna, to na ekranie naprawdę niewiele się dzieje. Szczerze mówiąc po jakiś 30 minutach zaczęłam przewijać, bo po prostu było nudno, a projekt to projekt. Trzeba jakoś go zrealizować i okazało się, że nie szkodzi, że przewijam.

Tam po prostu nic się nie dzieje XD.

Dlaczego Hemsworth zagrał u Manna? Bo to jego ulubiony reżyser. I widać, że się obaj panowie starali, ale scenariusz był z dupy. Zresztą, pisał go Morgan Davis Foehl i ja rozumiem, że Mann chciał zbadać sprawę cyberprzestępczości, ale problem polega na tym, że ten scenarzysta znany jest głównie z gniotów i jak widać, gniotów nigdy nie przestał pisać. Dlaczego więc Mann wziął go do współpracy? Nie udało mi się dowiedzieć, a gra nie jest warta świeczki, żeby się nad tym zastanawiać.

Poprosiłam chata gtp o to, by napisał recenzję tego filmu. Kićka (tak nazwałam swojego chata) stwierdził, że film jest strasznie słaby, ocena 4/10 i rzeczywiście, coś w tym jest. Co prawda nie spodziewałam się aż tak niskiej oceny, ale jeśli musisz przewijać film, to może nie jest to dobry objaw. Tak czy siak, zapytałam chata, czy zrobi mi rysunki ilustrujące jej komentarz do tego filmu. I nawet po napisaniu prompta się nie dało, bo – proszę Państwa – poprawność polityczna XD.

Ostrzegałam, żeby nie tykać tego czegoś palcami. Żal tylko Manna i dobrych aktorów w tym projekcie, ale na szczęście „Ferrari” już Mannowi wyszło dobre. I nie zapraszam do dyskusji 😛.

Na szczęście teraz już czekają mnie tylko lepsze filmy 😉. Miłego dnia!

Transformers: Rise of the Beats

Dzień dobereł, ja z paździerzem, więc będzie wesolutko XD.

„Transformers: Rise of the Beats” to kompletnie niepotrzebny film, ale miło się ogląda końcówkę i samochody na wielkim ekranie. Tak właśnie – obejrzałam, żebyście Wy nie musieli, bo tata ma wielki ekran i fajnie te robociska wszelkie wyglądały, i no, z kimś też fajnie obejrzeć. Ale to się nie nadaje do niczego, albo ja jestem za stara.

Już pal licho jakość polskiego dubbingu – w tym przypadku to, czy jest ona zarąbista, czy totalnie z… nie ma znaczenia, ponieważ film jaki jest, każdy widzi – gniotek mały, chyba zrealizowany dla siedmiolatków. I wiecie, można powiedzieć „no, ale co to za argument?”, ale jednak w swych dialogach „Transformers” jest momentami i sztampowy i naiwny do bólu, żeby nie powiedzieć przewidywalny. Przewracałam oczami na papkę patetycznych słów, jakie przetoczyły się przez ekran, w szczególności na koniec.

– Koniec – rzekł uroczyście tata.

A nie, sorry – jeszcze koniecznie musi być scena z wojskiem. Of course! Zwłaszcza, że nasz bohater Noah Diaz (Anthony Ramoz) był wojskowym, którego wojsko wylało za to, że wolał chronić (?) swojego brata, któremu ciągle przytrafiają się choróbska i znęcanie się kolegów w szkole, w wyniku czego jego dłoń była uszkodzona. A że teraz nikt nie chce mu dać pracy, to decyduje się na bardzo ryzykowny krok w postaci kradzieży pięknego autka, które okazuje się być robotem. No i wjeżdża akcja.

To znaczy, wicie, rozumicie, wjeżdżać może i wjeżdża, ale ona jest nudna i męcząca. W rzeczywistości brakuje tu rozmachu, serca i dynamiki. Myśmy z tatą chyba nie mogli się doczekać, jak ten pasztet się skończy xD.

No, ale na dużym ekranie to ładnie wyglądało. Te kolorki i zmieniające się roboty, autka, to wszystko smakowało nawet, nawet. Na małym ekranie zapewne wyłączylibyśmy to po jakiś 10 minutach, bo przecież wydarzenia też muszą dojść do siebie.

Byłam zdziwiona, czemu wojsko pojawiło się tak późno, ale pomyślałam sobie, że może w kolejnej części będzie tego więcej. Zresztą, o ile ciekawiej by było, gdyby to wojsko natrafiło na robocika?

Ale nie – fabuła może i nawet wyglądała na papierze, ale za to na ekranie sobie nie radzi kompletnie. Jest nudna, nijaka i ja proszę państwa, wypisuję się z tej recenzji.

Miłego dnia!

Stylowy romans

Dzień dobereł, czy mamy na sali fanów Hallmarku?

„Stylowy romans” to film słaby, żeby nie powiedzieć bardzo słaby. Cóż – gra aktorska może być, chociaż chemii między Ellą (Jaicy Elliot) a Derekiem (Benjamin Hollingsworth) nie ma za wiele, jeśli w ogóle. No, ale jakoś tam płynie sobie powoli, bohaterowie do siebie lgną, akcja brnie do przodu i… no, właśnie, akcja.

Mamy tu podróbkę „Diabeł ubiera się u Prady” – w sensie, no, nie ma tu jakiejś wielkiej energii czy intrygi, czy czegokolwiek trzymającego w napięciu. Wszystko jest do bólu przesadzone tak, że albo masz wrażenie, że oglądasz coś pisanego przez jedenastolatkę, albo że oglądasz guano. No bo sorry – jakoś niezbyt przyjazna osoba mówi coś bohaterce i ta jej wierzy, zamiast uwierzyć ukochanemu. Drama jak z gimbazy, ale to chyba nie jest najgorsze, ponieważ większość złych postaci to istne kaszaloty, do bólu przewałkowane na „one są złe”. I dlatego nikomu, niczemu się nie chce wierzyć i pewne rzeczy wzbudzają śmiech.

Paździerz?

No, film nie do końca ma kij w dupie, bo Ella potrafi zachwycać.

Zresztą właśnie: jedynym mocnym punktem tego filmu jest kreacja głównej bohaterki, która roztacza wokół siebie magnetyczną aurę i to jest odczuwalne nawet dla niedzielnego widza. Oglądając nie tylko przypomniała mi się przyjaciółka przy tuszy, która pięknie się ubierała, ale również miałam wrażenie, że kobiety XXL+ potrafią być piękne.

I to wrażenie trzymało mnie aż do samego końca, chociaż wszystko wydawało się z pupy.

Może kobiety, które są przy kości i czują się źle powinny to obejrzeć?

No i są ładne stroje – podoba mi się dobór kreacji przez Ellę, ale ta w końcu była projektantką. Psiapsiółka mówi, że tak na granicy dobrego smaku, ja tam jej wierzę, ale się nie znam na modzie, więc.

Obejrzycie? Bo mimo że film trwa półtora godziny może się trochę dłużyć, no ale kto nie chce widzieć pięknych, puszystych pań? No, kto?

Amerykańska opowieść

Dzień dobereł.

Rodzina rosyjskich Żydów ucieka do USA, ponieważ tam wolność i koty im nie grożą. W Ameryce nie ma kotów, a w ojczyźnie hulaj dusza piekła nie ma dla czerwonej hołoty. Na szczęście nasza rodzinka to myszy, więc raczej rewolucja im nie grozi. A, sorry, Żydom w ogóle nie groziła.

Głównym bohaterem jest Fievel, który na trasie do USA się gubi i potem, w wielkiej i wolnej Ameryce, szuka rodziców. A po drodze ma mnóstwo przygód, choć film trwa jakieś 75 minut, więc trochę mało, ale za to zgrabnie.

Z jednej strony chcę powiedzieć, że „Amerykańska opowieść” („An American Tail”) to historia z energią, czuć tu coś wybitnego i z pewnością jest coś na rzeczy, skoro zwróciła uwagę wszystkich. Jeśli dotychczas Oskary brały pod uwagę tylko krótkometrażowe animacje, to w 1987 roku powoli gra zaczynała się zmieniać. Jeszcze trochę to potrwało, nie mniej to właśnie ta opowieść spowodowała, że zaczęto myśleć nieco inaczej o animowanych historiach w amerykańskim mainstreamie. W amerykańskim, bo przypominam, że Japończycy nie bawili się w takie ograniczenia i swoje robili.

Początek „Amerykańskiej opowieści” jest bardzo symboliczny – chociaż trudno się w całości doszukiwać nawiązań do rosyjskiej animacji. To ważne stwierdzenie, bo animacja ZSRR była jedną z najważniejszych tamtego czasu i to ona często wymykała się kanonom, a USA pieczołowicie próbowało ją naśladować. Czy jakoś tak, anyway.

Jednak każdy, kto stwierdza, że „Amerykańska opowieść” to bajka dla dorosłych jest w błędzie. To jest opowieść familijna i co gorsze, nie prezentuje ona jakiś nowatorskich rozwiązań w fabule. Powiem nawet więcej – myślę, że zauważono kwestię animacji, czy nawet samą tę historię tylko dlatego, że jest o Żydach. Bo proszę Państwa, wcześniej przecież mieliśmy wybitnego, pięknego i naprawdę z wybitną muzyką „Ostatniego Jednorożca”, a to był rok 1982.

Ale za produkcję wzięli się Żydzi.

A, przepraszam – Don Bluth nie jest Żydem, jest mormonem i odpowiada też za takie dzieło jak „Wszystkie psy idą do nieba”. Jeśli ktoś jeszcze boi się sobie przypomnieć tę animację, bo się rozpłacze, to wiedz, że nie jesteś sam.

Podobnie Kathleen Kennedy – tak, to ona – katoliczka, która była jedną z producentek „Amerykańskiej opowieści”.

W tym gronie to jedynym Żydem jest Steven Spielberg.

Czy to ważne?

Być może nie, ale jednak widywałam lepsze animacje z lat 80′ i znacznie poważniejsze. Owszem, wciąż piję do „Ostatniego Jednorożca”, ale to po prostu wybitny i piękny obraz, bardzo też smutny. Ale nie o Żydach, więc nie trzeba było go nominować do Oskarów.

Wróćmy jednak do „Amerykańskiej powieści”, bo przecież tu piosenka „Somewhere out there” dostała nominację. Przegrała z głupim Top Gunem i z jednej strony nie dziwne, bo to taka typowa, smutna i – jak to ballady bywają – piękna piosenka. Z drugiej strony, wciąż utwór z „Amerykańskiej opowieści” znacznie bardziej zachwyca, niż ten z Top Guna.

Jeśli ktoś chce obejrzeć ten film, to albo musi wypożyczyć sobie za 9,99 na jakimś VOD, albo musi odnaleźć wersję piracką, co nie jest takie proste. Wprawdzie upflix wynajdzie Wam „Amerykańską opowieść”, ale są to kontynuacje wydawane w następnych latach.

PS.: Muzycznie ten film to majstersztyk, czuć było rytm. Jednak miałam do czynienia z polskim dubbingiem, więc nie do końca mogłam być urzeczona tym przedstawieniem. Tak czy siak, link do piosenki w komentarzu. A Wy mieliście przyjemność poznać małego Żyda w Ameryce?

Take Back Your Power

Dzień dobereł!

– Zmniejszymy ceny energii – zapowiedział Trump w jednej ze swoich inauguracyjnych przemów z weekendu. Dalsze jego słowa można zrozumieć jako „Ameryka będzie potęgą!”.

Ale czy ludzie będą podzielać to zdanie? Być może, skoro jednym z elementów człowieczego szczęścia jest dostatek, a jak dostatek, to i pieniądze. Tyle że już miało być lepiej.

Za administracji Obamy na przykład. I szczerze, gdy oglądałam to, co mówił – wyrywek wstawiony w dokument „Take Back Your Power”, to aż się uśmiechnęłam. Nie dlatego, że noblista (ekhem) zrobił dobrze Amerykanom, a raczej dlatego, że zachował się jak typowy mason, mówiąc, co zamierza zrobić i jak. I wcale nie chodziło o szczęście jego narodu.

– Ludzie powinni się zastanowić, kiedy głosują – skomentowała dokument Asia. – Im się wydaje, że głosują na opozycję, a to są te same cwaniaki, bo jedni i drudzy biorą kasę od korpo.

Zatem pytanie: w jaki sposób Donald Trump zamierza obniżyć ceny energii? Bo jeśli tak samo, jak zrobił to Obama, to będzie niewesoło.

„Take Back Your Power” pokazuje bowiem, że tzw. inteligentne liczniki prądu nie są wcale takie inteligentne. Początkowo myślałam, że będzie dużo o zdrowiu, o promieniowaniu powodującym raka i się trochę omyliłam. Co prawda Josh – narrator – od tego zaczyna, że mu znajomi zaczęli chorować, ale to nie jest głównym tematem tego ciekawego dokumentu. Bardziej uświadamia, dlaczego ceny prądu są jakie są, po co wymieniają liczniki, a tak w ogóle, że władzy nie zależy na szczęściu, a zależy na kontroli społeczeństwa.

Dużo tematów ubranych w dobre, narracyjne widełki.

Bo ten film ogląda się z zaciekawieniem. Josh postarał się o różnych rozmówców: a to przedstawicielkę firmy od liczników, a to speca od Apple, a to ofiary liczników i tak dalej, i tak dalej. W jakiś sposób ta narracja – mimo że trąci teoriami spiskowymi – wciąga. A co więcej, gdy się pomyśli, to można dojść do niewygodnych myśli.

Film jest dostępny za darmo, a automatyczne tłumaczenie z jutuba daje radę, dlatego też macie linka do niego. Polecam i miłego seansu!

Gray Man

Dzień dobereł!

„Gray Man” to taki film, o którym zapomnisz zaraz po seansie. Ani to jakieś szczególnie angażujące, ani jakieś pamiętliwe. Ot, standardowy i do bólu zwyczajny akcyjniak, w którym do połowy akcja się rozkręca, a dopiero w drugiej widzimy znacznie więcej rozwalanki. To oczywiście niewiele mu daje, jako że całość jest mocno na 6/10, a może i nawet 5.

Nasza Szóstka (Ryan Gosling) otrzymuje zlecenie zabicia jakiegoś – ponoć – złego faceta. Po starciu okazuje się, że zabił jednego ze swojej tajnej grupy w CIA, a to dlatego, że udało mu się zdobyć informacje, że w CIA są nielegalne akcje. I o tych akcjach Ryan ma się dowiedzieć właśnie z uzyskanego pendrive, ale zaczynają na niego polować, więc będzie dużo skakania, uciekania i rozwalanki.

Właściwie najbardziej pamiętliwą sceną jest rozwalanie połowy Pragi. I tu wiem, że to film, ale dziwnie to trochę wyglądało, gdy niszczą tramwaj po całych ulicach, które są puste, a chwilę później widzimy, że szpitale przepełnione rannymi, a w telewizji gównoburza. Taki drobny, budżetowy szczegół 🙂.

Ogólnie – jeśli macie zamiar obejrzeć bardzo dobry film, to nie ten adres. Jeśli macie zamiar obejrzeć coś do sprzątania na przykład – to tak, włączcie. Nie wysilicie się, a jazda z Ryanem Goslingiem może być po prostu sympatyczna.