Gdy się ogląda dramaty sądowe, a potem czyta komentarze, to często jest przytaczany „Kramer vs Kramer” (1979) jako bardzo dobry film. Zdobywca pięciu Oskarów (Meryl Streep, Dustin Hoffman, reżyseria, scenariusz, scenariusz adaptowany) ma jednak swoje problemy, wynikające głównie z dwóch rzeczy.
Po pierwsze – forma. Z jednej strony, film to takie narzędzie, które wymaga sporych uproszczeń, zwłaszcza nie będąc serialem. Podejrzewam, że w kontrze do powieści Averego Cormana nie wytrzymuje próby, gdyż książkowi bohaterowie są znacznie bardziej rozbudowani.
Druga sprawa to czas. Mamy 2023 i obecnie ta produkcja byłaby… uważana za słabe dzieło, nie wnoszące nic do kina. Innymi słowy, Kramer vs. Kramer nie jest ponadczasową opowieścią, ale za to jest dość życiową historią, o czym dalej. Trzeba jednak przyznać, że w 1979 ta opowieść mogła być kulturowym kamieniem milowym, zwłaszcza dla ojców.
Ted Kramer (Dustin Hoffman) pewnego dnia przychodzi do domu i widzi, że jego żona, Joanna (Meryl Streep) go opuszcza, zostawiając również siedmioletniego syna, Billego (Justin Henry – do dziś najmłodszy aktor, który uzyskał nominację do Oskara). Przez pierwszą połowę filmu widzimy, jak Ted zaprzyjaźnia się z synem, opiekuje się nim i ogólnie jest cudownym ojcem, ale nie pozbawionym wad. To było bardzo dobre – by urealnić tę postać pokazując, że także popełnia błędy.
Film trwa 1:40 minut, więc na dramat sądowy nie zostaje wiele miejsca, ale on jest, tyle że zupełnie z boku. Rozprawa sądowa trwa jakieś 20 minut i powiem szczerze, całkiem inteligentnie to scenariusz rozegrał. Miałam wrażenie, że twórcy nie próbują stanąć po jednej, konkretnej stronie. Po prostu, oboje rodziców jest ważnych i oboje mają swoje grzeszki, a także zalety.
I pozwól, że wrócę na chwilę do „I am Sam”, ponieważ na końcu obu filmów pojawił się podobny zabieg. Nie widzimy tego, co powiedział sędzia, jaką konkretną decyzję podejmuje. Jednakże – „Kramer vs Kramer” rozgrywa sytuację w o wiele lepszy sposób, bo informacja, której widz nie może się doczekać jest przekazana przez usta adwokata. Ale to wszystko jest okraszone pewnego rodzaju symboliką.
Nie czujemy więc złości na twórców, że pominęli ważny krok w opowieści – bo Ted w pewnym momencie schodzi ze schodów w dół, ze spuszczoną głową. Kadr jest ciemny. Doskonale widać, że gościu sprawę przegrał i nie trzeba tu słów, by to rozumieć.
Ogólnie film nie stroni od symboliki – na przykład, z windą. Ta symbolizuje separację, a Dustin i Streep nigdy nie są w niej razem.
Jednakże samo zakończenie wywołał we mnie pewien niedosyt, takie dziwne odczucie, że film został niedokończony, ucięto coś ważnego. Teoretycznie – nie miałam powodu. Streep bowiem przychodzi odebrać Billego i nagle mówi Tedowi, że jednak nie, że jednak pomimo wyroku sądu go nie zabierze. Następnie jedzie pogadać z synem na górę. I widzimy napisy końcowe.
Ładnie to wygląda na papierze, ale zabrakło czegoś w tej scenie.
A może nie, może film po prostu – zwyczajnie – nie wytrzymał próby czasu?
Wiesz, to się miło ogląda, seans płynie, ale… no, to nie jest film roku. I nie jest to też dramat sądowy – bo nawet nie wzbudza takich mocnych emocji, jak to było w „Zapachu kobiety”. On po prostu jest przyjemną opowiastką o ojcostwie i myślę, że to było najważniejsze jak na tamte czasy. Prawa ojców.
