FERRARI, REŻ. MICHAEL MANN (2023)
Michael Mann i Troy Kennedy Martin dowieźli! Wyszłam z kina spełniona – szczerze? W ciul dawno nie miałam takiego odczucia po seansie kinowym.
Enzo Ferrari żyje. XD właściwie to opowieść o życiu i miłości. Rzeczy, wydarzenia, które się stają po prostu następują. Nie mamy tu jakiegoś super pogłębionego tła psychicznego, ale Penelope Cruz tak zagrała jego żonę, że naprawdę chylę czoło. Grała twarzą, oczami, wszystkim – widać było tę miłość do Enza, do syna. I inni aktorzy też całkiem nieźli byli, ale to Penelope błyszczała.
Tak – jestem bardzo na świeżo po seansie.
Pytanie: czy widać styl Michaela Manna? Nie byłby sobą, gdyby w pierwszych minutach nie zaserwował nam ładnego widoczku xD.
Scenariusz scenariuszem, ale miałam wrażenie, jakby montaż, kadry, reżyseria – wszystko – było niesamowicie starannie przemyślane. To, jak się aktorzy zachowują, ba, ujęcie na jakąś demoniczną twarz wyrytą w cegle też było przemyślane. Od pierwszej do ostatniej minuty czuć w tym dziele serce.
Popłakałam się. W jednym tragicznym momencie, a potem… jakoś mnie wzięło wzruszenie.
Ten film nie jest o autach – chociaż sceny z nimi są świetnie zrealizowane. Ten film nawet nie jest o Ferrarim. To jest film o… miłości.
Baaaardzo dziękuję wszystkim, że mogłam go obejrzeć w kinie! Szczególnie, że muzyka idealnie wtapia się w tło. Jedyna wada? Na napisach końcowych śpiewają po włosku, te utwory mi nie leżały xD.
DREAM SCENARIO, reż. Kristoffer Borgli
Wiem, że nic nie wiem – to chyba powinna być dewiza dla „Dream Scenario” Kristoffera Borgliego. Albo inna: być dziwacznym filmem, który tak się plącze, że ocena zależy głównie od gustu.
Otóż – parę osób wyszło, sporo się śmiało, a mnie to nie śmieszyło. Scena z potencjalnym seksem u prawie nieznajomej należy bardziej do scen cringowych, a największym atutem filmu jest to, że nie chce być poprawny politycznie. Jebać płeć psychologiczną? Tak. Iść do Tuckera? Oczywiście, czemu nie. Akurat fragment z Tuckerem jako jedyny chyba mnie rozbawił.
Czy to słaby film?
Może być dla wielu nudny.
Przez cały seans miałam wrażenie, że „Dream scenario” chce coś przekazać, ale nie do końca wprost. Problem w tym, że wchodzi w pomysł jak w masło, a potem… kolejny pomysł. Znaczy, są wątki logicznie się łączące, a sny o jednym człowieku, które śnią się wszystkim prawie ludziom, to intrygujący i tajemniczy problem, który wielu badaczy nurtuje. Niestety, albo stety – sprawa zostaje tajemnicą aż do końca seansu, a widz może się rozsmakować jedynie tym, że bohater, Paul Matthews, przechodzi ze stanu niszowego naukowca, do stanu celebryty w upadku.
Tyle że nie.
Ten film ma bardzo otwartą drogę do interpretacji, i to jest trochę jego zaleta, a trochę problem. Bo nie wiem, co chciał przekazać, czym być, no – lubię prostotę.
Powiem więcej – nawet dobra muzyczka na końcowych napisach nie przekonała mnie do tego, by zostać na seansie do ich końca.
Ot, nudził mnie, ot, średniak, ot… dobra, albo nawet najlepsza rola Nicholasa Cage – dość, że się na tym męczyłam. I nie, seans „Ferrari” nie ma tu nic do rzeczy, bo dobry film to dobry film.
I nie mogę nic więcej powiedzieć…
– Przecież chciałaś – przypominam sobie nagle. A, no tak.
Moim zdaniem zachwyty krytyków są trochę na wyrost, ale to nie znaczy, że są niesłuszne. Jednego jestem pewna – jeśli teraz ten film nie będzie doceniony, to za kilka lat „Dream Scenario” może podbijać rankingi VODów.
Także reasumując: dla mnie ten seans był słaby, męczyłam się na nim. Ale prawdopodobnie duża w tym zasługa końcówki (urządzenie do snów? Serio?).
Biedne istoty, reż. Yorgos Lanthimos
Aronofsky to to nie był.
Za to „Biedne istoty” dotknęła przypadłość „Parasite” – serio: wszyscy się tym zachwycają i pieją z zachwytu, może też sobie robią dobrze, ale mój malutki móżdżek nie jest w stanie zrozumieć tego fenomenu. Za to przestał się dziwić, czemu ten film jest puszczany tylko w dwóch porach: 19:00 i 20:30. Bo to jest film o seksie. Chyba.
Będą spojlery, więc dla tych, co chcą obejrzeć: nie podobało mi się. Tzn. fabularnie 5/10, stroje i dekoracje stały na bardzo wysokim poziomie, ale nie wiem, czy 10/10 jest odpowiednie (szczególnie, że w pierwszych kadrach, gdzie to przede wszystkim widać kamera jest czarno-biała). Tak czy inaczej, to wszystko widać na fotosach promocyjnych.
To jest film o ruchaniu.
W zasadzie nie można powiedzieć, że to film o kochaniu się – bo Emma Stone właściwie idzie po bandzie i tylko „zrobić sobie” jej w głowie.
Opowieść ma zalety – sensowną fabułę i humor. Serio, sceny bywały śmieszne, a sala wybuchała śmiechem. Problem polega na tym, że mamy tu przypadek… no dobra, porównywanie tego do „Greja” jest trochę nie na miejscu, jednakże: gdy siedziałam i patrzyłam na ruchanko, to przyszło do mnie, że jest to fantazja mężczyzny, który chce sobie ulżyć. I oczywiście, na końcu jest jakiś ogólny morał, pozytywny, ale… czy aby na pewno?
Bo mamy tu wyzwolenie kobiet. Tyle że po drodze bohaterka jest dziwką i jest to ubrane co prawda w dobry humor, ale pozory mylą. Bo właściwie narracja jako tako nie ocenia tego sposobu, a może nawet mówi: spoko, tak zarobisz na życie, jak nie masz z czego, to jest OK. To jest taka normalizacja pracy prostytutek. Już tam pal licho LGBT, bo to było bardzo sprawnie wplecione LGBT i właściwie nie rażące, pasujące do konwencji.
Pani wyzwoliła się z prostytucji, została lekarzem i super. Tam już zupełnego zakończenia nie będę Wam zdradzać, bo i tak musimy wrócić do prostytucji.
Bohaterka ma kryzys w pewnym momencie i mówi, że cierpi i nic nie czuje. No to tłumaczą jej, że cierpienie jest w porządku, że wtedy stajesz się w sobie bardziej głęboka… że nawet warto cierpieć, trzeba cierpieć.
Otóż – NIE TRZEBA CIERPIEĆ.
No, ale skąd mają to ludzie wiedzieć? Z telewizora? Muhaha… bo tenże właśnie podaje, że cierpienie jest głębokie.
Czyli podsumujmy: trochę wyszłam na wkurwie, bo zawiedziona. I: nikt nie czekał na koniec napisów końcowych. Powiem szczerze – ładne to to było, może coś na napisach było, a może nie, mam to w głębokim zadku.
Och.
Dobra, tak czy siak – dziękuję patronce, że mogłam iść do kina.