Jak niedawno było głośno o Melbourne, to teraz ucichło. Przynajmniej w polskich mediach, bo w Australii, na miejscu, wciąż się dzieją hardkorowe rzeczy. I niestety, będą. Najbliższe trzy miesiące mogą być niespokojne, a to za sprawą tego miejsca:
Victorian Parlament. Tam – być może we wtorek, nie sprawdzałam w mediach, kiedy będą obrady w sprawie – zamierzają przepchnąć legislację zwaną Andrew’s unlimited power bill. Andrzej, znaczy Andrew to człowiek, który jest [autocenzura], bo chce na stałe wprowadzić stan wyjątkowy i tak dalej. Wiecie, reżim i takie jaja. Nie ma łatwo, bo już były przeciwko temu protesty, a we wtorek – bo dla uproszczenia przyjmijmy, że będą nad tym debatować właśnie wtedy – w parlamencie będą ostre dyskusje na temat tej ustawy. Żarliwe. I z tego co wiedziałam, to bardzo dużo osób nie będzie chciało, by ta legislacja weszła w życie. Właściwie to nie jest pewne, czy ją przepchną, czy nie, prawdopodobnie obrady zostaną wydłużone na inny dzień. ALE zobaczyłam jeszcze trzy rzeczy.
W Melbourne panuje strasznie ciężka atmosfera. Kiedy sprawdzałam w czwartek, to była na granicy stanu depresyjnego. Niewiele brakowało, by społeczność znajdowała w takim właśnie stanie. Ale im się nie udało. Bo uwaga – dosłownie ludzie w Melbourne się WKURWILI. To jest bardzo duży wkurw. Wściekłość, gniew. W skali uczucia dałabym 8/10.
Protesty będą. I to ostre. Ostrzejsze, niż były. I o ile w czwartek wyświetliło mi się słowo „WOJNA”, tak teraz przyszły konkrety. Niestety, będzie ofiara śmiertelna. Ponadto, ludzie będą chcieli się wedrzeć do parlamentu, już nie patrząc na policjantów-nazistów. Co ciekawe, w wizji jest, że im się udało. Takie mocne zamieszanie będzie trwało do trzech miesięcy, a mieszkańcy warto, by uważali, bo mogą wywołać kolejne trzęsienie ziemi.
Jest też bardzo dobra wiadomość dla Melbourne. To czy przepchną czy nie przepchną z grubsza nie będzie miało znaczenia. Oznacza to tyle, że ludzie wygrają. Będą żyć tak, jak oni chcą, a nie jakiś Andrzej, znaczy Andrew. Protesty protestami, ale plan Andrewa się nie uda. Być może dlatego, że jeśli ta ustawa niby zostanie przepchnięta, to wyższa instancja (rząd Australii?) zaneguje tę ustawę. Ponadto widziałam, że idzie do Melbourne światło – ono nadchodzi jak fala. Ze stolicy może, w każdym razie chodziło o to, że światło było nad Melbourne (jak sprawdzasz na mapie), a chodzi o sprawy w sądzie, które ludzie wygrywają. Oznacza to, że warto trzymać kciuki za Melbourne, bo tradies i reszta zwyciężą!
I to by było na tyle :). Zapraszam do zadawania pytań :D.
Rok temu przydarzyła się plandemia. Dla kina to była tragedia, ale znalazły się przypadki, które dzięki temu odniosły sukces. „W lesie dziś nie zaśnie nikt” reklamowany był jako pierwszy polski slasher. I wszyscy byli ostrożni, bo na naszym rynku to było novum. Teraz? Wobec twórców kontynuacji można być bardziej hardym, bo my chcemy mieć dobre kino!
Tyle że slasher jako slasher to gatunek, który ma odświeżać mózg. Fantastycznie, kiedy jest dużo trupów i krwi. I czegóż to więcej od takiego dziełka oczekiwać? No właśnie, uważam, że maruderzy nie odrobili lekcji. Za to twórcy „W lesie dziś nie zaśnie nikt 2” to wykonali.
Po pierwsze – film jest krótki i nie zawiera praktycznie żadnych dłużyzn. Bo fabuła jest prosta jak cep: Zosia (Julia Wieniawa) idzie na policję i opowiada o meteorycie, o zabiciu dwóch kolesi i w ogóle o tym, że wszyscy jej przyjaciele nie żyją. Czy to zdanie to kryptoreklama? Być może, jednak fakty są takie, że faktycznie wszyscy z obozu młodzieżowego w tamtej chwili są trupami. No to szef komisariatu uznaje, że dziewczę pierdoli trzy po trzy, ale obowiązki wzywają do tego, by ją zawieźć na miejsce przestępstwa, i by opowiedziała, co tam się do cholery wydarzyło.
No i Adaś – jeden z policjantów – stwierdza, że coś chyba jest nie tak, bo szef cały dzień jest w tym domku. I jedzie z koleżanką sprawdzić, co się odjewapniło.
Po drugie – trudno opowiadać o filmie, nie robiąc spojlerów. Bo szczerze powiedziawszy, choć film nie jest ambitny, to właśnie on nie chce taki być. Powiedziałabym, że jest najbardziej świadomym slasherem, jaki powstał. Twórcy od pierwszej sceny dają znać widzowi, że zamierzają bawić się formułą. I robią to doskonale, począwszy od nawiązań do hitów (niestety, za słabo się znam, by móc dobrze nakreślić listę i nie wiem, czy to nie jest naciągane), a skończywszy na nie ukrywaniu tego, czym slasher jest. I tu wyraźnie widać, że twórcy odrobili lekcję. Jak po poprzednim filmie były głosy „szkoda, że tego nie pociągnęli / nie zaznaczyli bardziej”, to tu zdecydowanie dali to, czego chcieli widzowie. Mało tego, jeśli widz myśli, że przewidział jakąś scenę, to się okazuje, że nie do końca. Twórcy nie tylko bawią się samą koncepcją slashera jako takiego, ale również i bawią się z widzem. Czy widz zrozumie, że ogląda film, który ma bawić, cieszyć?
Czyżby „W lesie dziś nie zaśnie nikt 2” było idealne? Nie – bo od biedy można by się przyczepić do filozofowania klasy C, ale to też bardzo otwiera furtkę na trzecią część. No i nie do końca muzycznie mi zagrało, ale uznajmy, że jest okej. Co do trupów, to być może było ich za mało, chociaż było ich wcale niemało. Znaczy, powiedzmy sobie tak: gatunkowo to się całkiem spełnia, bo to nie ma być horror, więc morderca nie będzie torturował, a krwawe sceny, no owszem, są, ale znowu nie mają być „Piłą”. Ma to się dziać szybko. Chyba chcę po prostu napisać, że chcę więcej!
I naprawdę chcę więcej. Dlatego, że zdecydowanie lepiej się na dwójce bawiłam, niż na jedynce. Tu dali konkretne mięso, bez zbędnego przedłużania, seans minął bardzo szybko i jestem bardzo zadowolona. Sprawdźcie sami, to dobry slasher i czekam na trójkę. Zwłaszcza, że końcówka była taka, iż zostawia otwarte drzwi na kontynuację. Kontynuację, której forma znowu nie musi być jakaś bardzo oczywista, bo tam po prostu może się wydarzyć wszystko.
2024 – ten rok będzie kluczowy dla systemu w Polsce. Dlaczego? Bo gdy ZUS się zawali, zawali się Polska. Oto jest dokładna odpowiedź, dlaczego rzond usilnie stara się pompować w ZUS, czyli w coś, co właściwie nie działa, jest niewypłacalne i leży. Jak te klocki powyżej, dokładnie w takim stanie, dokładnie z tymi przerwami między kolejnymi schodkami. Ilustrując zrobiłam, co mogłam, ale czy ten kształt nie przypomina Wam węża? Bo właśnie tak wygląda ZUS – wężowato i jest takim organizmem wpiętym w Polskę. Pasożytem. Jeśli system wypłat się zawali, to ludzie wyjdą na ulicę. Właściwie, w 2022 – od kwietnia – możemy liczyć na cyrk. Kolejna data to 2024, ale z grubsza wychodziło na to, że ZUS, system już umiera. Gdy umrze, będzie wstawiany nowy. I tylko od Polaków zależy, czy nowy system będzie świetlisty, czy ciemnisty.
Sprawdzałam jeszcze tzw. „iskrę z Polski”. Polska jest w tym przypadku iluzją, ale iskra już nie. Mamy bardzo dużo światła i mocy, jednak nie jesteśmy tego świadomi. Ta iskra to właśnie to światło. Jeśli uświadomimy sobie, jak zajebiści jesteśmy, to świat jest nasz. Pytanie, czy do tego dojdzie. Bo Polacy – niestety – przyzwyczaili się do ślepoty i samobiczowania się.
Jest jeszcze jedna kwestia, która nie daje spokoju głównie opozycji. Polska w UE – jeśli wyjdziemy, będzie horror. Jeśli nie wyjdziemy, będzie zbawienie. Prawda?
No właśnie nieprawda.
TO NIE MA ZNACZENIA, CZY BĘDZIEMY W UE CZY NIE – I TAK BĘDZIEMY MIELI PRZEJEBANE.
Natomiast zgadzam się z tym, że wyjście z UE może być dla nas korzystne, bo szybciej zobaczymy, ile w nas jest mocy i światła. Przestaniemy wreszcie liczyć na zewnętrzną pomoc, a zaczniemy zwracać uwagę na nasze wnętrze. 🙂
Interesujące jest jedynie to, czemu PiS koniecznie chce wyjść z UE, skoro dla naszego kraju byłoby to korzystne? Odpowiedź: oni nie myślą. To znaczy myślą, ale o najbliższej godzinie, a nie długoterminowo. Chodzi im o zebranie jak najwięcej energii. Wiecie, taki demon z Sailorek.
A teraz nieco z innej beczki, choć nadal obracamy się w temacie Polski. I Białorusi.
BARDZO POZDRAWIAM SERDECZNIE WSZYSTKICH BIAŁORUSINÓW! MACIE WSPANIAŁE SERCA!
Są trzy, może cztery powody, dla których organizuje się tę sieczkę teatralną na granicy polsko-białoruskiej. Choć w sumie tam z tego, co piszą media niewielu jest Białorusinów, to w istocie sytuacja znacznie utrudnia im przedostanie się do Polski. I niestety, właśnie o to chodzi. O to, by piękne osobowości, wspaniali ludzie z Białorusi nie mogli liczyć na przedostanie się do lepszej (?) rzeczywistości. Niby to zahamuje światło w Polsce (przypominam, że Polacy mają w sobie dużo światła i mocy!), bo Białoruś jest taka… no śliczna (niewinna) sercem. Tak to czuję.
Oprócz tego, jest jeszcze zwyczajny egregor uchodźców. Tak, tak, wahadełko, które chce tylko brać energię od ludzi pełnych współczucia i tak dalej. Bardzo prozaiczne? Ale tak to jest… życie jest prozaiczne ;).
Generalnie, temat z uchodźcami to jest temat ważniejszy dla Białorusinów, niż dla nas. To dla reżimu Łukaszenki jest to przedstawienie, to dzięki niemu dostaje więcej pieniędzy, to on na tym korzysta.
Niestety, jest jeszcze jedna sprawa. W wizji dosłownie wyświetliło mi się tak:
PRZYJAŹŃ =/
Oznacza to, że PiS buduje mury po to, by rozwalić przyjaźń polsko-białoruską. Same fizyczne mury to wiecie, kij z nimi. Rozwałka więzi między naszymi narodami się nie uda, bo jedni i drudzy pałają do siebie sympatią. Ale Rosji – tak, gracz w postaci mateczki Rosji się pojawił – wszelkie aferki, które niszczą pokój między dwoma państwami, przyjaźń między nimi, są na rękę. Jednak nie widziałam, by to zamieszanie jakoś poważnie przyczyniło się do kryzysu.
Kochani Białorusini – i Wy macie moc.
Damy radę rozbić te ustrojstwa, tylko cierpliwości :).
Z pozoru zrobili to, co wielkie korpo robią od zawsze: porządkują swoje produkty, tworząc matkę-spółkę i podpinając pod nią mniejsze. U Fejsbruczka będzie to Meta. Polski internet ma śmiechawkę, bo się kojarzy z nałogiem, narkotykiem. W angielskim nie – ponoć wszyscy jarzą, że chodzi o metawersum.
Skończyłam pierwszy wstęp, teraz mogę zacząć drugi. I serio, bo byście zrozumieli, co chcę Wam przekazać, muszę napisać o informacjach. Więc, zacznę od przykładu, który zrozumie chłop z rozumem prostym jak budowa cepa. Nazwijmy go Kartofel. Żeby ktoś zrobił krzywdę naszemu Kartoflowi, musi się on na to zgodzić – świadomie. No ale jak to, przecież nikt mu nie powie „panie, paaaan w 2020 zarazisz się pan jakimś chujstwem, zgadzasz się na to?”, prawda? Inaczej by facet odmówił wprost.
Ano właśnie nie do końca.
Zauważcie, że informacje o tym, co nastąpi w 2020 były nam podawane od lat. 2017 – jakaś laska pisze o eksperymentach genetycznych na ludziach. Potem mieliśmy jakiś kongres, który omawiał plandemię. I tak dalej, i tak dalej. Działo się, informacje napływały, a ludzie – nie protestowali. Kompletnie NIC NIE ROBILI. A jeszcze konkretniej: NIE SPRZECIWIALI SIĘ.
Och, poleciałam? To inny przykład. Nasz Kartofel, chłopina prosty, acz zacny, co niedzielę chodzi do kościoła. Wierzy w Pana Boga i w ogóle, tak jak na prostego chłopinę z Wygwizdowia Dolnego przystało. Tylko że co on robi w trakcie mszy? Ano, ano – wypowiada słowa, które blokują mu czakrę serca, które kradną mu energię i pewnie parę innych trików. No, ale on to sam to robi! Sam wyraża na to wszystko zgodę! I dlatego mu to się dzieje! Nikt go do tego nie zmusza, bo przecież może olać totalnie modlitwy, a nawet przestać przychodzić do kościoła.
Już wiecie, o co mi chodzi, prawda?
A zatem, przechodząc z powrotem do fejsbruczka. Nasz niekoffany celebryta, znaczy się prezes giga korpo, Mark Cukierbierg wygląda w tej chwili tak:
Moje pierwsze wrażenie – jaki paskudny wygląd. On nie wygląda jak człowiek, nie wygląda realnie. Ktoś miły (pozdrowienia!) dobrze to opisał: to kukiełka. Facet wygląda dokładnie jak kukiełka. Ale, oczywiście, zachęcam do samodzielnego wejrzenia w tę sprawę, o ile macie ochotę.
No i gościu chciałby zrobić Avatara w naszym życiu. Co, może nie? A przeczytajcie tylko to:
Manią być metaverse, czyli miejsce, w którym możemy się znaleźć osobiście, a nie tylko na to patrzeć, jak na strony www. Metaverse ma być następcą dzisiejszego Internetu do oglądania wideo, grania w gry i spotkań: towarzyskich oraz biznesowych. Wszystko, co robimy online, będzie bardziej żywe i naturalne – mówi Zuckerberg. Podstawy do Metaverse już są, ale jako całość nie da się go doświadczyć. Zamiast nowych produktów, Zuckerberg chce pokazać nam przyszłość. (źródło)
Innymi słowy – wirtualna rzeczywistość. Innymi słowy matrix w matrixie. Na szczęście z moich odczuć wynika, że im się to nie uda. A Was zachęcam do tego, byście nie wyrazili na to zgody.
No co, chyba nie chcecie skończyć jak w Matrixie? :>
No to ja nie wyrażam zgody na tego typu eksperymenty fejsbruczka i innych korpo. I tyle!
AKTUALIZACJA 29.10.
No i się pomyliłam. Okazuje się, że jeśli chodzi o humor, to jest on uniwersalny dla całego globu. Dosłownie całe internety zaczęły się naparzać i z nazwy, i logotypu. A właśnie, o logotypie jeszcze nie wspomniałam, choć jest to mega ważny punkt zaczepienia. I tu chciałam zaznaczyć, że jest to jedynie mój pogląd, Wy możecie inaczej sprawę ocenić. Ale pamiętajcie, że chodzi o korpo. O Fejsbruczka. To nie może mieć dobrych intencji.
Logotyp Mety wygląda tak:
Zaś logotyp nieskończoności wygląda tak:
I z mojego osobistego doświadczenia wynika, że nie jest niczym pozytywnym. Nie będę wchodzić w jakieś wielkie filozofie, w skrócie opowiem Wam, co się stało.
Kilka lat temu pisałam pewną powieść, którą pierwotnie nazwałam „Amalią”, a ostatecznie – „Krzykiem”. Nie, nie jest wydana i w takiej formie nigdy pewnie nie zostanie wydana. Jednak aktualnie jest przeze mnie redagowana, w tłoku są prace. Główna bohaterka o jakże wspaniałym imieniu Amalia, dawno dawno temu była niewolnicą. Ponieważ narodziła się bez starej pamięci i ponieważ wie tylko, że nienawidzi pewnego gościa, oraz jest młoda i dość specyficzna, to nic nie robi ze swoimi niewolniczymi wzorcami. Pewnego dnia jednak z opresji – tak w skrócie, bo to naciągane, ale chodzi o sedno – wyciąga ją Agafe. Ta wyjmuje z jej ciała metalowy znaczek, który wygląda tak:
Czekaj, co się właśnie stało? Zaczęłam się nad tym zastanawiać, bo przecież znak nieskończoności nie jest jakimś złym znaczkiem, prawda? To głównie znak matematyczny, wywodzący się z greckiej litery omega, a w sumie nie wiadomo. Może jego stwórca – John Wallis – był masonem? No dobra, zostańmy przy tym po prostu, co pisze wikipedia.
Tak czy inaczej, zapytałam na grupie rozwojowej, co ten znaczek mógłby tak naprawdę znaczyć. No bo jednak z jakiegoś cholernego powodu on siedział w mojej podświadomości, prawda?
Ktoś wypalił: to znak niewolnictwa.
Wszystko się zgadzało – moje doświadczenia z poprzednich wcieleń, niszczona Amalia i wybawienie w postaci Agafe, która jej ten stygmat wyciąga.
W związku z tym doszłam do wniosku, że ten znaczek istotnie ma takie znaczenie.
A teraz widzę, że Fejsbruczek chce zrobić Matrixa w Matrixie mówiąc o tym wprost ludziom. I jak sobie człowieczyna uświadomi, że korpo traktują jednostki jak niewolników (tak, tak – nawet użytkowników wirtualnego świata), to historia zaczyna mieć nieco inne znaczenie.
PS.: O samej Agafe możecie przeczytać w książce dostępnej w tym sklepie. Polecam i miłej lektury!
Czy to zajebisty film? Tak. Czy może się dłużyć? Tak. Czy jeśli nie znasz pierwowzoru, to możesz się świetnie bawić? Tak. Ale może po kolei…
Gdy pierwszy raz sięgnęłam po „Diunę” Franka Herberta to nie obchodziło mnie, że mam wydanie z mocno spaczonym tłumaczeniem. Po prostu, jako 11-latka doskonale się bawiłam, bo uznałam powieść za przygodową. A „Diuna” Villeneuve’a również jest opisywana za taką historię, choć przez to odbiorca nie znający historii może wpaść w pułapkę. Bo tu nie idziesz na kolejną nawalankę w kosmosie, ani nawet na typową story „od zera do bohatera”. Gdy wchodzisz na seans, to wchodzisz na (nie licząc reklam trwających 20+ minut) kino artystyczne. Kino, które chce wgłębiać opowieść bohaterów. Tu nie jest ważne „bum bum Harkonennowie są źli i trzeba ich pokonać”, tu istotny jest rozwój bohaterów. Psychologia, pany. A także jesteś po to, by pochłaniać obrazy i muzykę Hansa Zimmera. Więc jeśli usłyszysz, że dla kogoś ten film był nudny, to najpewniej nie przeczytał powieści, a już na pewno nie jest fanem historii. Bo opowieść o Arrakis, opowieść o Paulu JESZCZE Atrydzie trzeba rozpatrywać głębiej. I tak, w przypadku tego filmu jest to konieczność.
„Diuna” jest uznawana za arcydzieło literackie. Trzy pierwsze tomy i chyba na każdym się wzruszałam. W każdym razie jest tak nie tylko dlatego, że Frank Herbert siedział 10+ lat nad kwestią klimatu jako takiego, ale również dlatego, że science fiction z wysokiej półki chce opowiedzieć coś więcej. Tu mamy chłopaka, który dla siebie do pewnego momentu jest zwykłym chłopakiem, ale niekoniecznie dla matki. Ale od początku.
Z grubsza chodzi o to, że przez 80 lat Harkonnenowie posiadali Arrakis i jest to bardzo, bardzo zły ród. Jednak cesarz imperium postanawia zmienić sytuację i przekazuje Diunę Atrydom, którzy dotychczas władali piękną planetą, gdzie było w bród wody i roślinności. No i zaczyna się zabawa.
Nie wiem, czy opowiadać Wam fabułę, ale z grubsza weźmiecie pierwszy tom „Diuny” to tam będziecie mieli trochę opisu tego, co dzieje się w filmie Villeneuve’a. Tyle że ci, którzy czytali wiedzą doskonale, że reżyser postanowił historię nieco… uwspółcześnić? Ależ nie, nie dodał jakiś dziwacznych elementów. Po prostu, narracja właśnie poszła w tę stronę, którą widać już w drugim i trzecim tomie historii. Zaprawdę, widać, że zapowiada się na coś wielkiego. Ale że widz niekoniecznie musi o tym widzieć, to może być zaintrygowany wizjami Paula JESZCZE Atrydy. Czemu jeszcze? Przeczytajcie te trzy tomy!
Można powiedzieć, że 2020 (bo wtedy miał mieć premierę ten film) to ten rok, w którym okazało się, że technologia jest na tyle zaawansowana, że podoła tak pięknej powieści, jaką jest „Diuna”. Są rodzinne ziemie Atrydów – idealnie pokazane, właśnie tak sobie wyobrażałam Kaladin. Jest Arrakis – czy tu trzeba coś dodawać? Estetyka technologiczna poszła znacznie do przodu względem lat 70 czy 80′ XX wieku. I to doskonale zgrywa się z obrazem pustyni. Co ciekawe, tak naprawdę do pokazania piękna Diuny nie trzeba było używać jakiejś wybitnej technologii komputerowej. Tu raczej trudność polegała na zrealizowaniu takich zdjęć pustyni, zestawieniu je tak w komputerze, by robiło to wrażenie. No po prostu siedź i pochłaniaj. Obraz. Daj się temu porwać, a nawet jeśli okaże się, że to historia nie dla Ciebie, to ten obraz i muzyka Cię udobruchają.
Czy ja już mówiłam, że Hans Zimmer zrobił kolejny raz wyrąbistą ścieżkę do wyrąbistego filmu, który okazał się największym hitem kasowym w karierze Villeneuve’a?
Dobra, może teraz o bohaterach jako takich. Bo wydaje mi się, że warto wspomnieć o aktorstwie, choć wątpię, czy któryś z nich będzie nawet nominowany do Oscara. Ale jak mi „Diuna” nie dostanie jakiejś nagrody za muzykę czy efekty, czy cokolwiek, co jest zajebiaszczego w tym filmie, to walnę takiego focha…………
Dobra, ekhem, wracając do aktorów.
Paula Atrydę gra Timothée Chalamet i w sumie uważam, że to był dobry, kastingowy wybór. Po pierwsze, poznajemy chłopaka jako zwykłego chłopaka. Wyróżnia go jedynie pochodzenie i to może, że Atrydzi mają najlepszych wojowników w Imperium. Dlatego taki chłopaczyna pięknusi idealnie się sprawdza. Bo prawdziwą przemianę przejdzie dopiero w drugiej części książki czy filmu, której ten obraz nie przedstawia. Na razie jest droga, jak on się znalazł wśród Fremenów, tubylców na Arrakis.
Lady Jessicę, matkę Paula gra Rebecca Ferguson. Uważam, że twórcy stanęli na wysokości zadania i bardzo pogłębili tę postać. To jak ona się denerwuje, kiedy Bene Gesserit przybywa i testuje jej syna zrobiło na mnie wrażenie. Jej emocje związane z sytuacją są bardzo dobrze rozegrane. Nic dodać, nic ująć.
Oscar Isaac to ojciec Paula znany jako książę Leto. I cóż mogę powiedzieć – tu jest [spojler] świetnie pokazana scena jego śmierci. Wyszło mrocznie i w sumie dobrze, bo mroczne jest serce Harkonnenów, którego prawdopodobnie i tak nie posiadają.
Pojawiły się krytyczne głosy na temat doboru aktora do Duncana Idaho. Wciela się w niego Jason Momoa i teraz pomyślcie. Jak może wyglądać jeden z najlepszych wojowników w kosmicznym Imperium? No przecież, że mięśnie musi mieć, prawda? No i te jego włosy również. W ogóle, jak oglądałam [spojler] śmierć Duncana, to znowu krzyczałam: „nieeeeeee!!!! Żyj, Duncanie!!1111” czując się dokładnie tak, jak dzieciak oglądający scenę śmierci ojca Simby z „Króla Lwa”. Za każdym razem, bo Duncan był naprawdę szlachetnym wojownikiem z krwi i kości.
Stellan Skarsgård już tu był, już coś grał, jednak naprawdę będzie mógł się dopiero wykazać w kolejnej części filmu, bo tam właśnie będzie kontynuacja motywu barona Harkonnena i jego niecnych planów dotyczących Arrakis.
Za to Liet-Kynes to postać, która trochę była w książce, ale w zasadzie to mała aferka zrobiła się przy filmie. Dlaczego? Bo czytelnicy uznali z góry, że ten ekolog jest mężczyzną. A tu niespodzianka: u Villeneuve’a jest to kobieta. I tak sobie myślę… wsio rawno, jaką płeć miał ten bohater, jeśli dla fabuły nie miało to specjalnego znaczenia? Ba: w filmie w zasadzie idzie na korzyść żeńskość ekologa, bo Paul może zaszpanować. Ha! Ale ta aferka jest bez sensu, bo fabularnie nic się przez to nie zmienia. :).
Czy ja powinnam jeszcze o czymś powiedzieć? A, tak. „Diunę” pochłania się, tak jak pustynia pochłania ciała… dobra, wróć. Mam ochotę wybrać się na drugi seans. I odświeżyć książkę. I jestem nieobiektywna i zachwycona. Przed seansem obawiałam się, czy Villeneuve stanie na wysokości zadania, ale stanął. Więc wszystkich, którzy zastanawiają się, czy iść, czy nie… idźcie. Idźcie, bo wybierając HBO NAPRAWDĘ tracicie. No chyba że macie ekran i głośniki a’la kino, ale wiecie. To jest po prostu film, który ogląda się w kinach.
Jest to film, na którym poczujesz dyskomfort. A po seansie będzie się on utrzymywał jeszcze trochę. Ja na przykład pomyślałam sobie, że mogłam nie zrozumieć wszystkiego i muszę poczytać mądrzejsze głowy ode mnie. A właśnie, głowy…
Już od pierwszej sekundy wiemy, że styl animacji nie będzie taki, do którego się wszyscy przyzwyczailiśmy. Ani to kolorowe, ani nawarstwione CGI. Więcej nawet – te wszystkie rysunki bardzo mocno kojarzą się ze starymi, jeszcze PRL-owskimi animacjami. Próbowałam obczaić, jaki styl ogólnie mają prace Mariusza Wilczyńskiego, ale mój net znacznie utrudnił mi to zadanie. Jednak powiedzmy sobie: to wrażenie tektury jest jak wypisz wymaluj ze starych produkcji. A „Zabij to i wyjedź z tego miasta” znacznie nawiązuje do czasów słusznie minionych, choć dla widza, który ich nie pamięta, produkcja jest i tak zrozumiała. Tymczasem ponurość z obrazków doskonale komponuje się z tym, co słyszymy i przeżywamy. Są one takie… naturalistyczne? Nie do końca wiem, jak to określić – na pewno obnażające biologię. To że mamy ciało i jak ono funkcjonuje. Widzimy na przykład proces zszywania materiału, ale tym materiałem okazuje się być skóra. Naprawdę, scena wzbudziła we mnie duży dyskomfort, ale nie była ona taką jedyną. Bo na drugiej płaszczyźnie rozgrywał się dramat psychologiczny, że tak powiem.
Właściwie z miejsca dostajemy informację: tak, to film z przemocą. Zaczyna się delikatnie, bo od biednych zwierzątek, ale w końcu autor postanowił przejść do nieco bardziej krwawszych, niepokojących scen. Pół biedy, jakby to się opierało jedynie na scenach horrorowych, ale właśnie nie. One są – zresztą, jak całość – nierealistyczne, surrealistyczne. To wszystko ma być pokazane nie wprost, a symbolicznie. I im dalej w to wchodzimy, tym widzimy, że główny bohater, Mariusz, jest tylko głównym obserwatorem. Bo tak naprawdę to inni w filmie pełnią główne skrzypce.
Ci inni to wszyscy ci, którzy już odeszli z życia twórcy.
Począwszy od rodziców, a skończywszy na przyjaciołach Wilczyńskiego: Wajda, Nalepa i jeszcze parunastu artystów, którzy może i zdążyli nagrać głosy do obrazu, ale nie zdążyli go zobaczyć.
A może zdążyli?
I o ile można mówić, że twórca rozliczył się z przeszłością i jest to film na poły biograficzny – bo biograficzność to pamięć – to tak naprawdę jest on hołdem dla tych wszystkich, którzy już odeszli. Hołdem dla dziadków, z którymi zresztą Wilczyński spędzał dużo czasu i hołdem dla jego matki. On nie chciał siebie pokazać, on chciał pokazać to, co pokolenie jego rodziców przeżyło i w jaki sposób. Nostalgię wzmaga rozmowa z kombatantem wojennym, a przede wszystkim użycie głosów osób zmarłych (m.in. Wajdy) i muzyki Nalepy, czyste lata siedemdziesiąte.
Ten film nie jest dla każdego. Jest dyskomfortowy. Jest taki, że masz wrażenie, że wiesz, że to kino artystyczne, ale jakby tak nie do końca rozumiesz, co autor chciał przekazać, choć wiesz, co autor chciał przekazać. Po prostu zawiera w sobie mnóstwo symboliki, mnóstwo scen, które mogą mieć różnorakie znaczenie. Jednocześnie wysoka ocena krytyków nie dziwi: bo tu wszystko jest dograne na ostatni guzik. Doskonały dubbing i świetna realizacja animacji.
Nie jestem jasnowidzem, możesz mi zaufać. A że wczoraj naczytałam się teorii spisgowych na temat awarii fesbunieczka, postanowiłam olać temat, bo przy sprawdzaniu niewiele wychodziło pewnych rzeczy. Ale za to poświęciłam czas na dociekaniu czegoś innego. Po mapce widać, że chodzi o Australię. Bonusowo opowiem Wam o Polsce, ale to na końcu.
Sydney obecnie nie jest zbyt ciekawym miejscem do zamieszkania, ponieważ jest taka wojskowa atmosfera. Panów w mundurach wyprowadzono po to, by ludziom utrudnić protesty w wiadomej sprawie. Natomiast jest ciekawe to, że do całkowicie przerąbanej sytuacji NIE DOJDZIE, bo to miejsce coś chroni. Nie wiem co – po prostu w Sydney są spięcia i jest jakaś ładna otoczka, która blokuje pogarszanie się sprawy. Obecnie sytuacja jest taka, że premier im się zmienił, bo poprzedni w postaci panienki był zamieszany w sprawy korupcyjne i musiał zrezygnować z urzędu. Jeszcze nie do końca wiadomo, jak to będzie z nowym premierem, ale i to postanowiłam sprawdzić. Niestety, będzie próbował ciągnąć pewien durny plan, jednak Melbourne działa, przez co nowy premier będzie się wahał, czy iść śmiało i tworzyć pole bitwy, czy nie. Przynajmniej w początkowym stadium jego ruchy będą niepewne, bo patrząc na gniew ludzi z Melbourne, to mu się trochę odechce zaostrzać przepisy. Innymi słowy: poczekamy, zobaczymy, zapewne jeszcze w tym tygodniu. No co? Nie jestem jasnowidzem, możesz mi zaufać.
Za to Melbourne ma przerąbane. Nie patrzyłam przez tydzień na filmiki stamtąd, jednak wciąż mi się pokazuje, że tam jest wojsko, a tradies (budowlańcy) i ludzie w cywilu będą z nim walczyć. Obecnie, policja sprowadziła do siebie jakąś pomoc, która przynajmniej przypomina zielonych ludzików. Niestety, niepokoje będą dość ostre, bo zacznie się od rac, a skończy się na Mołotowie. Tak czy siak sercem jestem po stronie ludzi, po stronie protestujących, po stronie tradies i wszystkich pokrzywdzonych przez tych sk….
A teraz najważniejsze info dnia: SYDNEY NIE JEST STOLICĄ AUSTRALII. Jest nią Canberra i ma premiera, który woli spokój i jakoś nie chce mu się wdrażać pewnego niemiłego planu. To widać na mapie. Jednak jest tam spięcie, bardzo duże, które prawdopodobnie bierze się z parlamentu i rządu, bo ci przyglądają się sytuacji szczególnie w Melbourne z coraz mniejszą cierpliwością. Parlament blokuje rząd, więc wkurwik jest tym większy, bo niewiele można zrobić z tym fantem, jak i z samym Melbourne. Także no – sama Canberra jest na luzie, ale igraszki rządowe już nie są tak miłe.
A teraz obiecany bonus, który wszyscy znają i kochają, bo nie tylko ja o tym mówię, ale sprawę sprawdziłam dużo wcześniej. A TO POLSKA WŁAŚNIE!
No i co z tą Polską?
Ano – nic. Mamy światło, którego nie jesteśmy świadomi, więc go nie wykorzystujemy. To jest ta lepsza wiadomość. Gorsza jest ta, że mamy jedną, bardzo konkretną plamkę ciemności i prawdopodobnie jest ona na Wiejskiej w Warszawce. Jest to po prostu ciemne miejsce i tyle.
Dobra, starczy tego dobrego. Komu się spodobało, ten może udostępnić (dziękuję), a kto przewrócił oczami, niech scrolluje dalej. Pozdro dla wszystkich .