Na „Bugsego” czaiłam się od dawna, ponieważ jest to jeden z filmów, który wygrał wyścig o Oskary w 1992. Ogólnie uzyskał dziesięć nominacji do złotego pana, ale zwyciężył w kostiumach i dekoracjach. Szczerze mówiąc – wcale się nie dziwię, bo miałam wrażenie, że nie tylko zadbano o szczegóły, ale również zadbano o to, by to wszystko tworzyło pewien klimat. Do tego dokłada się muzyka Ennio Moriccone, którą słychać na ekranie co prawda oszczędnie, ale buduje nastrój.
Niestety, ten film nie przypadł mi do gustu. W sumie się z nim męczyłam, ale skoro to element projektu, to postanowiłam nie uciekać, a dzielnie zmierzyć się z dwiema godzinami…. prawie akcji.
Lądujemy w latach 40′ XX wieku, a głównym bohaterem jest Bugsy… znaczy, Ben Siegel (Warren Beatty), pan może i kulturalny, ale niebezpieczny. A przede wszystkim kobieciarz, który zakochał się w śpiewaczce. Wydawałoby się, że to na chwilę, ale on rzeczywiście jest nią podjarany. Ta – Virginia (Annette Bening) ma do niego podobny temperament, więc szybko się okazuje, że do siebie pasują. Tymczasem Ben wpada na pewien – wtedy szalony – pomysł otwarcia „Flamingo”, jednego z najbardziej znanych kasyn w Las Vegas.
Może nie będę zdradzać smaczków fabularnych, bo przypuszczam, że skoro film trafił na MAXa, to jednak trochę ludzi go obejrzy. I podejrzewam, że przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy lubią kostiumowe i romanse. Mnie nie, bo miałam wrażenie, że „Bugsy” to opowieść powolna, żeby wręcz nie powiedzieć nudna.
Innymi słowy – nie miałam nastroju na „Bugsego”, ale sama możliwość obejrzenia tego filmu na legalu mnie podjarała, więc postanowiłam dość szybko skorzystać z tej możliwości. Czy czuję się usatysfakcjonowana? Nie.
PS.: „Bugsy” opiera się na informacjach zawartych w książce „We Only Kill Each Other” Deana Jenningsa z 1967 roku.
PS.2: Choć film ostatecznie odniósł jakiś tam sukces, to jego budżet wynosił 30 milionów, a zarobił 49,1 miliona. Trochę słabo…
Jeden komentarz do “Bugsy”