Trochę się obawiałam seansu „Smażonych zielonych pomidorów”, bo sporo filmów na ostatku to po prostu katastrofa. Na szczęście film okazał się dobry, a nawet bardzo dobry!
Evelyn (Kathy Bates) przyjeżdża w raz z mężem do jakiegoś ośrodka, gdzie jest opieka nad ludźmi. Taki dom starców. Powód prosty – jej mąż ma ciotkę, która to ciotka go nie znosi, ale w czasie, gdy biedny chłopina się z nią męczy, Evelyn spotyka niepozorną staruszkę, Ninny (Jessica Tandy), która zaczyna opowiadać jej pewną historię…
Tuż po I WŚ. Ruth (Mary-Louise Parker) i Idgie (Mary Stuart Masterson) to najlepsze przyjaciółki. I cóż… no, historia życia, po prostu. O tym, jak dojrzewały, o tym, co ich spotykało…
…ale przeszłość i teraźniejszość w filmie są przeplatane ze sobą, w związku z tym widzimy także rozwój Evelyn, której postać się rozwija. Co ciekawe: wydaje się to niemal bezwysiłkowe dla scenariusza, który zastosował jeden z najprostszych chwytów do przemiany. Bo widać, że Evelyn pod wpływem staruszki postanawia się ogarnąć, ale czy jej mąż to zaakceptuje? Wszak ma na swoich barkach małżeństwo, które zdaje się być nieszczęśliwe.
I tak za dużo opowiedziałam, ale w tej historii jest jeszcze wiele do odkrycia. To opowieść dość złożona i kurczę, to jest bardzo fajna, babska historia! To taki obraz z kategorii „ale ładny”. Ba, obraz płynący, obraz, który w jakimś stopniu każe trzymać kciuki za najlepsze przyjaciółki i który wreszcie wzrusza.
Książka musiała być dobra, może nawet sprawdzę… kiedyś .
Smaczku dodaje muzyka, wykonana przez Thomasa Newmana (m.in. American Beauty), a link do soundtracku w komentarzu.
Cóż mogę powiedzieć więcej? Dziewczyny, szykujcie popcorn i herbatkę, i sobie zróbcie relaksujący wieczór ze „Smażonymi zielonymi pomidorami” .