Michael Mann i Troy Kennedy Martin dowieźli! Wyszłam z kina spełniona – szczerze? W ciul dawno nie miałam takiego odczucia po seansie kinowym.
Enzo Ferrari żyje. XD właściwie to opowieść o życiu i miłości. Rzeczy, wydarzenia, które się stają po prostu następują. Nie mamy tu jakiegoś super pogłębionego tła psychicznego, ale Penelope Cruz tak zagrała jego żonę, że naprawdę chylę czoło. Grała twarzą, oczami, wszystkim – widać było tę miłość do Enza, do syna. I inni aktorzy też całkiem nieźli byli, ale to Penelope błyszczała.
Tak – jestem bardzo na świeżo po seansie.
Pytanie: czy widać styl Michaela Manna? Nie byłby sobą, gdyby w pierwszych minutach nie zaserwował nam ładnego widoczku xD.
Scenariusz scenariuszem, ale miałam wrażenie, jakby montaż, kadry, reżyseria – wszystko – było niesamowicie starannie przemyślane. To, jak się aktorzy zachowują, ba, ujęcie na jakąś demoniczną twarz wyrytą w cegle też było przemyślane. Od pierwszej do ostatniej minuty czuć w tym dziele serce.
Popłakałam się. W jednym tragicznym momencie, a potem… jakoś mnie wzięło wzruszenie.
Ten film nie jest o autach – chociaż sceny z nimi są świetnie zrealizowane. Ten film nawet nie jest o Ferrarim. To jest film o… miłości.
Baaaardzo dziękuję wszystkim, że mogłam go obejrzeć w kinie! Szczególnie, że muzyka idealnie wtapia się w tło. Jedyna wada? Na napisach końcowych śpiewają po włosku, te utwory mi nie leżały xD.