Głupia piosenka, ale lepsza, niż ta z „Igrzysk śmierci”

Piosenka xDDD

najebany to do domu
najebana to do domu
komu komu dobry seks w domu
bo idę do domu
na dworzu dzieje się
dobry seks w pełnym kurzu
tylko nie mów nikomu
bo idę do domu
komu komu dobry seks w domu
komu komu dobry seks na werandzie
Wbrew twojej zdradzie
wbrew wszystkiemu złemu
dobry seks na podwórzu
w pełnym kurzu
dzieje się
komu komu dobry seks w domu
bo idę do domu

Jakie to szczęście, że mam stronę :))

Nie mogę dać linka do rumbla – z tego prostego powodu, że Youtube zabrania przekierowywania do innych, alternatywnych serwisów. Ale nie zabrania zamieszczania linka do bloga, więc… korzystam ze sprawy :). Miłego oglądania!

Artykuł, który czytam w filmie: https://pubmedinfo.org/2020/10/21/kiedy-who-zmienila-definicje-pandemii/

Film o Korwinie, niepełnosprawnych i hipnozie: https://www.youtube.com/watch?v=84UCmU5jKfQ

Film, który komentuję:

Pasterska korona, Terry Pratchett

To nie była typowa powieść.

Teoretycznie jest to powieść jak każda: zawiera wstęp, rozwinięcie i zakończenie, zawiera przygody i zawiera… no dobrze, to nie jest zwyczajna powieść i to się czuje od samego początku. Prawdopodobnie Terry Pratchett zdawał sobie sprawę, że to może być jego ostatnia powieść, chociaż – nie jestem w stanie tego sprawdzić, bo nie mam dostępu do jego legitnej biografii, gdzie zawarty jest dziennik. No cóż, tyle wiem, że zmarł niedługo po jej dokończeniu, choć mam wrażenie, że gdyby mógł, to jeszcze by nad nią posiedział. I szczerze powiedziawszy – to widać, że mogłaby być dopracowana. Nie w sensie… że to jest jakaś nieudana książka. Raczej w sensie, że gdyby pozwolono mu jeszcze na trochę ruchu w życiu, opowieść o Tiffany Obolałej byłaby pełniejsza. Bo część o babci Weatherfax jest znakomita.

Nie wiem, czy to spojler, bo zdaje się, że wszyscy już o tym wiedzą – Śmierć w końcu przyszła po babcię Weatherwax. Na samym początku powieści. Uważam, że to było genialne rozwiązanie, gdyż opis tego, jak świat się zachował po jej odejściu jest bardzo barwny, taki żywy. No i szczerze – bardzo, bardzo wzruszający etap.

Ale w końcu – na horyzoncie – pojawia się Tiffany Obolała, która przejmuje schedę po babci Weatherwax i musi sobie radzić – jak zwykle – sama. Co ciekawe, odnosiłam wrażenie, że przepracowanie bohaterki jest elementem, który towarzyszył i samemu Pratchettowi. Z tego, co napisano w posłowiu, to tak mogło być, ponieważ autor starał się pisać bardzo dużo i też bardzo pielęgnować to, czego już dokonał. Choć wygląda na to, że był on świadomy, że Tiffany to niereformowalna pracoholiczka, ale to jest prawdopodobnie cecha większości czarownic.

Powieść właściwie prezentuje… powieść obyczajową. Leci więc „Pasterska korona” bardzo powoli i w pewnym momencie zaczęło mnie to męczyć, ale rozumiem, że Pratchett chciał dokładnie przedstawić przebieg wydarzeń, pożegnać się bardzo dobrze ze Światem Dysku. W końcu jednak zaczyna się coś dziać: Tiffany trafia na Jeffrey’a, który postanawia być czarownicem. I w momencie, gdy powiedział, że nigdy nie czuł się mężczyzną, nie czuł się też kobietą… poczułam lewicowe wibracje i pomyślałam „kurde, dzisiejsze LGBT by mu się spodobało”. A może by się z tego nabijał? Kto wie.

Tak czy inaczej, życie życiem, a elfy postanawiają wrócić, przez co robią bohaterom ze Świata Dysku pewne atrakcje typu zepsute piwo. Wiadomo, że Tiffany się z tym wszystkim rozprawia i finał powieści jest bardzo… zacny.

Czy ja właśnie napisałam streszczenie? Maybe, ale to – jak pisałam – nie jest zwyczajna powieść. Chyba jak w żadnej innej, nie czuje się takich emocji. Rozstanie z babcią Weatherwax, chwilowy klimat a’la dark fantasy, a w następnej… Tiffany Obolała i epickość. W momencie ostatniej strony czytelnik może już tylko żałować, że twórcy nie udało się napisać BARDZIEJ.

Byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała o Macieju Kowaliku, bo niewątpliwie jego intonacja sprawiała, że powieść stawała się bardzo klimatyczna.

O ile nikt mi nie da „Życia z przypisami” Wilkinsa, o tyle idę odpoczywać od Terry’ego Pratchetta :). Miłego dnia!

W północ się odzieję, Terry Pratchett

To nie było śmieszne.

Nie jest dobrze. Wioska ma ochotę zabić jednego człowieka, Tiffany jest przemęczona, a w dodatku coś lub ktoś na nią poluje i nie jest to istota delikatna jak płatek śniegu. A ta okładka oddaje specyfikę powieści, choć odnosi się głównie do jej zakończenia. I jak zwykle, mogę powiedzieć, że jest ono wzruszające i doskonale zrealizowane.

Początek może trochę zaskoczyć, zwłaszcza jak się spodziewa lekkiej, przyjemnej młodzieżówki. I być może nie ma tu hitów z dark fantasy, ale energia do mniej więcej połowy powieści jest wzięta jakby stamtąd. Słuchając historii czułam się, jakby to nie były przyjemne czasy, a przygody, które miała Tiffany były bardzo gorzkie. To trochę tak, jakby autor zawarł w powieści swoje depresyjne stany i one zostały. A, tak. Posłowie do „W północ się odzieję” zostało napisane w 2010 roku, więc już wiedział o swoim stanie. I mimo niego na stronach książki nadal można znaleźć błyszczące zdania, wzruszające sceny i – jak już wspomniałam – doskonałe sceny.

Nie brakuje tu cameo. Jest na przykład strażnik Marchewa, czy Eskalina – tak, pierwsza pani mag, tak, ta dziewczyna z „Równoumagicznienia”. To oczywiście dodało blasku historii.

Dwa elementy mi się szczególnie spodobały.
Pierwszy to charakter Tiffany. Niewątpliwie jest z krwi i kości, i szczerze – czuć jej przemęczenie. Czuć także, że nie jest doskonała, ale… tutaj Pratchett robi coś naprawdę dobrego – szczególnie dla młodych czytelników, którzy mogą czerpać inspirację do życia z historii. Otóż, z cech uznawanych za powszechne wady autor czyni zalety. Podejście jest ważne.
Drugi element to przyszła baronowa. Autor używa tego elementu do zaznaczenia „wad” Tiffany, ale także – do zaznaczenia zalet bohaterki. To skomplikowane. No i sama przyszła baronowa jest ciekawym przypadkiem.

Tak, staram się unikać spojlerowania, ponieważ wiem, że to mogłoby zepsuć zabawę. Powiem szczerze, mimo że był tu klimat a’la dark fantasy i nagle zrobił się lżejszy, to jednak w całości nie mogłam się oderwać od „W północ się odzieję”. Właściwie to jedynym wyjaśnieniem jest to, że powieść po prostu PŁYNĘŁA. Dlatego – gdyby nie sen – to właściwie książkę od razu bym w całości połknęła. Znakomita historia i lektor, oczywiście.

Zimistrz, Terry Pratchett

Maciej Kowalik czyta fantastycznie – i szczerze mówiąc to chyba tylko nagranie słuchowiska z aktorami i muzyką mogłoby być lepsze. Ten lektor nie tylko akcentuje, ale też daje inny głos bohaterom. A tu jeszcze popisał się wspaniałą zdolnością do wyrażenia onomatopei, co było widać na przykład w dźwięku wydanym przez podłogę, gdy Tiffany stąpnęła pewnego razu na podłogę. I fakt, dzięki temu panu książka jest znacznie zabawniejsza, niż byłaby, gdybym ją czytała na surowo (w kartkach).

EPICKOŚĆ.

Bo jeśli uznać, że fantasy ma być epickie, to „Zimistrz” jest historią epicką i to od pierwszych stron. Oczywiście, smaczku dodaje głos Macieja Kowalika, ale wciąż jest to tekst pisany przez Pratchetta i tłumaczony przez Piotra W. Cholewę. I tak prawdę powiedziawszy, mam małą refleksję dotyczącą języka. Otóż, język polski jest wręcz idealny do epickich historii. I może się mylę, ale tytuł oryginalny – „Wintersmith” brzmi jakoś tak… prościej, łagodniej od „Zimistrza”. Poza tym w kilku miejscach dało się wychwycić takie wręcz poetyckie, idealne sceny. No – pewnie to kwestia gustu.

Jeśli w poprzedniej części mieliśmy do czynienia z głęboką duchowością, to „Zimistrz” rozwala śmiechem. I epickością, ale o tym już pisałam. Ten śmiech pojawia się w momentach nie do końca spodziewanych, bo jakby się tak zastanowić, to ja nawet nie wiedziałam, dlaczego się śmieję xD. Ale po prostu – było tego dużo. I trochę czarnego humoru, i trochę kur. Znaczy, kto czytał, ten wie, o czym mówię. Natomiast trzeba przyznać, że są jeszcze dwa zacne elementy, o których warto wspomnieć. Między śmiechem a powagą pojawiają się zdania, które są kryształem. Właściwie to w swoich ostatnich powieściach mam wrażenie, Pratchett umieszczał takie zdania, które zwracają uwagę na siebie. Błyszczą bez kontekstu. Podobają się z kontekstem. Są piękne same w sobie. To rzadkość, chyba.
No i druga rzecz – spodobało mi się to, w jaki sposób Pratchett nabijał się z bycia pisarzem i researchu do powieści. To było genialne, choć po prawdzie – znajdzie się w „Zimistrzu” przynajmniej jeszcze jedna scena, która może za taką uchodzić.

Jeśli chodzi o samo zakończenie historii, to jest ono genialne – jeśli nie idealne. Może nie wydaje się to jakimś wielkim wysiłkiem dla doświadczonego pisarza, jednakże akcent epickości na końcu sprawił, że się na chwilę zatrzymałam.

Kto obczajał dwie poprzednie powieści o Tiffany Obolałej – ten spokojnie może sięgnąć po „Zimistrza”. Kto nie obczajał, niech zacznie od pierwszego tomu, ponieważ książki są dość ze sobą powiązane i znając poprzedniczki jakoś łatwiej jest wsiąknąć w fabułę, bo środowisko jest ogólnie znane. Dobra, ja się powoli szykuję do „W północ się odzieję”…

Kapelusz pełen nieba, Terry Pratchett

Premiera: 2004 rok

Pasują tu słowa: najlepsze historie dla dorosłych to te, które są pisane dla dzieci. Szczerze mówiąc nie sądzę, by 11-latek był w stanie w pełni pojąć geniusz, czy też może raczej głębię duchową „Kapelusza pełnego nieba”. Z pozoru mamy tu do czynienia z prostą jak budowa cepa fabułą. Tiffany opuszcza rodzinne strony, by wreszcie uczyć się na czarownicę. Niestety, jak przystało na bohaterkę, nie może mieć ona łatwo. Okazuje się, że coś – bardzo niebezpiecznego – ją goni, chce dopaść, pożreć…

I na tym powinnam skończyć opis fabuły, bo inaczej wejdę w zbyt duże spojlery. Generalnie: ta powieść jest lepsza od pierwszej części o Tiffany. Zdecydowanie bardziej wartka akcja, a wątki… cóż, historia wcale nie składa się z jednej przygody. Ale to, co najważniejsze w tej historii to głębia. Ja powiem szczerze, że nie wiem, z jakiego powodu, ale przy tych powieściach się rozczulam. Pratchett jeszcze nie wiedział, co go czeka, ale miałam poczucie, jakby czuł, że zbliża się koniec. To nie znaczy, że nie było śmiesznie – było, choć raczej w wydaniu czarnego humoru. Było też parę uroczych scenek. Ale…

Jestem zwolenniczką tezy, że fantasy niesamowicie przedstawia duchowość. To jest gatunek, który to uwielbia. I w prozie Pratchetta – szczególnie w ostatnich jego książkach zdaje się – to doskonale widać. Zresztą, to wirtuoz nie tylko w tym temacie, ale także w słowach, o czym za chwilę. Bo trzeba skończyć kwestię duchowości. Tiffany jest małą dziewczynką w Świecie Dysku, więc siłą rzeczy będzie ona odrobinę dojrzalsza od rówieśników z naszego świata. Ale przede wszystkim z tej historii można takie piękne rzeczy wyciągnąć, które są trudne do zrozumienia nawet przez dorosłego człowieka, osadzonego w zwyczajnym korpo bez czasu na wchodzenie w siebie. A tak naprawdę nawet jakby miał czas na głęboki rozwój duchowy, to kwestie poruszane w „Kapeluszu pełnym nieba” zajmują wiele lat, by je sobie uświadomić i wyryć w sercu.

No, chyba że jesteś Eckhartem Tollem i budzisz się pewnego dnia oświetlony xD.

Jeszcze miałam wspomnieć o słowach. Więc – przede wszystkim trzeba oddać, że zarówno Pratchett, jak i Piotr W. Cholewa zrobili po mistrzowsku książkę. W przypadku tego pierwszego mamy tu użycie licznych metafor, bardzo ładnie brzmiących i od razu nadających się na tytuł książki, co też Pratchett wykorzysta w kolejnych częściach o Tiffany. No i… umie kończyć. Czasem jest tak, że powieść ma niedoskonałe zakończenie, czasem przydługie i tak dalej. Tu jest natomiast tak, że autor wie doskonale, kiedy skończyć, postawić kropkę nad i. I to pomimo tego, że rozdział kończy się pięknymi słowy, główna przygoda zakończona, to dwa dalsze rozdziały nie wydają się zbędne; może nawet wręcz przeciwnie, znacznie lepiej pokazują relacje między bohaterami, złożoność świata.
Cóż, w przypadku Piotra W. Cholewy umie jak nikt oddać styl Pratchetta, ale tu najbardziej wrażenie robią fikołki słowne, jakie trzeba było zastosować w przypadku Ciut Ludzi. Ich używanie języka wymaga pewnego stopnia mistrzostwa chyba w tłumaczeniu, bo pewne kwestie będą brzmieć inaczej w języku polskim, a inaczej w angielskim.
Teraz trochę żałuję, że nie skusiłam się o przeczytanie „Kapelusza pełnego nieba” w tłumaczeniu Doroty Malinowskiej-Grupińskiej, ale przemawiało przeze mnie doświadczenie „Diuny”.

Jeszcze kilka słów o Macieju Kowaliku, który wszak audiobooka czytał. I uważam, że zrobił to bardzo dobrze – akcentował, kiedy trzeba było i to „mhm” Pelagii i „eee” bohaterów faktycznie potrafiło mnie rozbawić całkiem dobrze.

Rozczulam się przy Pratchecie. Trochę to jest tak, jakby wpasowywał się w rzeczy, które przerabiam, a trochę może… żegnam się z tym autorem. A może po prostu facet jest wirtuozem słowa.

Wolni Ciut Ludzie, Terry Pratchett

No cóż – audiobook to powieść tłumaczona przez Piotra W. Cholewę, co zapewne wszystkich fanów Pratchetta ucieszyło. Bowiem „Wolni Ciut Ludzie” jak i parę innych książek zostało przetłumaczonych także przez Dorotę Malinowską-Grupińską i podejrzewam, że polskim fanom się to nie spodobało. Mnie też nie bardzo, ale ja nie znam się ani na angielszczyźnie, ani na jej przekładach, by wiedzieć, o co ten harmider. Tak czy siak, ostatecznie cykl o Tiffany Obolałej – który rozpoczyna się tą właśnie powieścią – został przełożony przez Cholewę.

Tiffany Obolała to dziewięcioletnia dziewczynka żyjąca na farmie, na Kredzie. I pewnego dnia zaczyna się dziać coś niezwykłego, a jej brat zostaje porwany. Młoda musi go uratować, w czym pomagają jej Wolni Ciut Ludzie.

Szczerze: bardzo miło mi się słuchało tej opowieści. To nie tak, że jest ona tylko dla dzieci; wprawdzie przygody nie są jakieś bardzo złożone, jednakże to jest taka miła i krótka odskocznia od rzeczywistości. Jest tu kilka ciekawych aspektów, na które można pofilozofować, na przykład: czy życie jest snem?, ale przecież nie będę zdradzała spojlerów, bo po co.

Autor od czasu do czasu wtrąca uwagi o mózgu, ale wtedy pamiętać warto, że premiera „Wolnych Ciut Ludzi” miała miejsce w 2003 roku, a zatem kilka lat przed nieszczęsną diagnozą (2008).

[33 dni] Obfitość #7: zrób sobie dzień obfitości (coś jak dzień niepodległości) – skup się na mentalu

Na początku nie miałam ochoty, ale hej… przecież to ja decyduję o swoim samopoczuciu. Potem stwierdziłam, że wypadałoby coś zjeść i dostałam coś do zjedzenia. Potem jeszcze zapaliłam świeczkę na obfitość, poczucie obfitości, no i to pomaga. Fajny ten rytuał, ogień dużo trawi ;). Polecam świeczki Iwony, a ja idę… grać. Albo coś innego. Trzymajcie się!

Aha – i od jutra zabieram się też za profil światy aleksandry, na którym będzie głównie o pisaniu. No! 😀 To rozumiem!