Uglies

Dobereł wieczoreł xD.

Ten film to jest szrot, ale niczego innego się nie spodziewałam. A w zasadzie to niczego się nie spodziewałam, po prostu włączyłam pierwszy lepszy film, który przyszedł mi do głowy. I tylko dlatego, że miałam już dość braku seansów.

No więc… biedny autor, bo „Brzydcy” to adaptacja powieści młodzieżowej – czy też raczej serii – Scotta Westerfelda. I o ile pan miał całkiem niezły zamysł, a słowa pisane mają czas i możliwości na prezentację różnych niuansów, o tyle film jest wydmuszką.

Paździerzem do kwadratu netflixowe „Uglies” jednak nie jest, ale im bliżej końca, tym śmieszniej.

Tally (Joey King) jest nastolatką, która ma niebawem przejść zabieg upiększający. A w tym świecie ma to kolosalne znaczenie, ponieważ uważa się, że tylko będąc pięknym można być szczęśliwym i spełnionym. Jednakże jej nowo poznana przyjaciółka, Shay (Brianne Tju) wcale zabiegu nie chce, więc ucieka do Dymu, społeczności LGB… czekaj, chwila, nie ten paździerz. Społeczności najprawdopodobniej heteroseksualnej, skoro tu wszyscy mają dzieci i sobie normalnie żyją, uprawiając ziemię. Ekehem. Jedyna polityczność to występujący misz-masz w rasach społeczności, no, ale film to amerykański produkt, więc wszystko musi w nim być jak w Nowym Jorku. Coś nie wyszło mi, prawda? Ano, prawda – bo jedyne, do czego się mogę przyczepić, to wykonanie i logika „Brzydkich”.

Także ci, co chcą stracić czas na „Brzydkich” mogą się już z tego tekstu ewakuować, a ci, co go nie chcą stracić, to mogą obczaić poniższe spojlery.

No więc Shay sobie ucieka do super społeczności, która jest dobra, niewinna i w ogóle świętojebliwa, że tak to określę. No, co? Uziemiają się? Uziemiają się.

Ale w mieście uważają inaczej – ta hippisowska społeczność jest groźna, ma broń i w ogóle trza wysłać szpiega, by ją nakrył i naprowadził niszczycieli. No więc panna Tally – która grzeczną dziewczynką za czasów szkolnych tak do końca nie była – nie ma zabiegu, dopóki nie uratuje Shay.

Więc Tally myśląc, że Shay jest zagrożona, udaje się do hippisowskiej komuny, i niczym Tom Cruise w „Ostatnim Samuraju” decyduje się stanąć po stronie świętojebliwców. No, ale jest za późno – może dlatego, że widz przez godzinę śledził życie tejże społeczności.

Okazuje się, że Tally posiada naszyjnik z radarem i decydując się na jego zniszczenie sprowadza zwiadowców. Oj, jak mi żal tych hippisów… eee, czekaj, co ona?

Bo widzicie: zwiadowcy wzięli wszystkich na zakładników, sytuacja jest super-groźna, i tylko dwóch ludzi ostało się z tej balangi. Tally i David (Keith Powers). No i w momencie, gdy dochodzi do zabójstwa jednego z pojmanych, Tally wybiega, biegnie przed superłżołnierzami, a ci, zamiast ją powalić, stoją jak słupy i paczają, co też ta nastka wyczynia. A nastka wbiega do chałupy i się barykaduje. Well – to wyglądało tak śmiesznie, że trudno przy tej scenie nie parsknąć śmiechem XD. Ostatecznie jednak sens ta scena ma, ale tylko trochę; nasza gówniara bierze broń, z której wcześniej się nauczyła strzelać i strzela se w superżołnierzy i robi burdel. Niestety, na nic się te zabiegi nie zdały.

Pojmana wioseczka ma zostać poddana zabiegowi, a Tally przekonuje Davida i jakiegoś jeszcze, co się przypadkowo ostał, że tylko ona może im pomóc.

No bo, widzicie.

Za czasów szkolnych Tally uciekła w miasto, by spotkać się ze swoim przyjacielem, Perisem (Chase Stokes) i ona była w jakiejś części budynku dość imprezowej. A potem zwiewała w kamizelce, co robi bungee.

I teraz Tally twierdzi, że ona zna miejsce, gdzie przetrzymują hippisów.

Eee – serio? Zna plany budynków? Poznała wszystkie tajemnice tego miejsca, gdzie ludzie zostają poddani zabiegom? Wprawdzie była w nim, już miała przejść, ale no nadal nie zna wszystkich korytarzy, szczególnie, że w ostatnich scenach widać było wyraźnie cele.

Cele ze stali, ale mimo wszystko, gdy nasi bohaterowie zbliżają się do nich, to dość wyraźnie słyszą krzyki XD. Really…

Tak, pomijam fakt, że jak Tally wjeżdża do hippisów, to nikt nie zapytał o nagłą zmianę zdania, czy że dlaczego jest tutaj, już po terminie jej zabiegu… co prawda jest tam scenka, która owe moje pytania mają wyrzucić do śmieci, no bo kto by się oparł złotej myśli: „ludzie wierzą w to, co chcą wierzyć”. Ale nie, mnie nie przekonało, choć może po prostu jestem cięta na ten film.

Film bardzo nudny i przewidywalny.

Serwujący zakończenie, które miało być dla widza druzgocące, ale… przykro mi, „Brzydcy” do pięt nie dorastają „Ostatniemu samurajowi”.

Być może fabuła by nawet była do wytrzymania, gdyby wykonanie było jakieś. A tutaj mamy coś, co jest na zasadzie „masowo produkujemy”. Efekty specjalne, gdy są – wiemy, że to efekty specjalne. Wszystkie inne rzeczy typu ładne kadry, miasto, to przeciętne widoki aż do bólu. Nic tu nie jest oryginalne. A aktorzy? Nie grają może drewniano, ale też żaden z aktorów nie zrobił ze swej roli czegoś więcej, niż to, co im zapodano. A szkoda. Bo widz ma taki problem, że wszyscy bohaterowie go gówno obchodzą. A co za tym idzie: seans spływa po widzu jak woda po kaczce.

Czy mi przykro?

Nie za specjalnie.

Przykro to może być Scottowi Westerfeldowi, bo ekranizacja jego powieści okazała się nijaką, nudnawą opowieścią bez żadnego „och”.

PS.: Powieści nie czytałam, więc nie wiem, czy ta książka jest spoko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *