„Flow” to piękny film, można iść do kina. A właściwie trzeba, bo zgadzam się z twórcą animacji, że na streamingu doznanie będzie niepełne. No chyba że macie domowe kino z wszystkimi jego zaletami. Ale oglądanie tak wysoko immersyjnego filmu na małym ekranie może być ze szkodą dla niego.
Samotnemu kotu przydarzyła się powódź. I towarzystwo w postaci innych – różnej maści – zwierząt.
To nie jest film, o którym się opowiada. Owszem, mają przygody. Ale każde zdanie o nich będzie wyprane z ich waloru.
Obraz i dźwięk to clue tego przeżycia.
Tak – ten film JEST przeżyciem. Wysoko immersyjnym.
Zacznijmy od tego, że wszystko tu jest naturalne. Nie ma dialogów w języku ludzi. Są za to języki zwierząt. I to są autentyczne nagrania ich głosów. Kot miauczy, pies szczeka, pozostali robią swoje. Przyroda szumi, a do tego dochodzi muzyka instrumentalna.
Czujecie to, ten klimat?
Spoglądamy oczami kota i bardzo szybko się z nim utożsamiamy. To jest przeżycie i trudne – bo chcemy dla kota jak najlepiej, a tu powódź i wiemy, że on jest sam, i musi sobie poradzić jako zwierzę. Nikt tu niczego nie udaje, wszystko jest autentyczne. I piękne. Bo ta naturalność wchodzi w może nie oniryczność, ale w poezję na sto procent. I ta poezja jest piękna. I trochę to jest świat przyrody za którym się tęskni zwłaszcza w mieście.
A po spektaklu jesteśmy bardziej wrażliwi na zwierzęta. A tak w ogóle, po seansie jedno było pewne: nie chcę iść na inny film (a mogłam, bo bilety tańsze od barszczu). Ja chcę iść na „flow”, ale nie było już seansów. Szkoda, bo na stówkę bym kupiła drugi bilet.
Zastanawiałam się, czy ten film jest wybitny. Na pewno głęboki, bo pokazuje jakąś warstwę przyrody z pełną szczerością. I na pewno piękny. Zawiera jedną z najpiękniejszych scen, jakie widziałam w tym roku.
Aha – możecie potrzebować chusteczek, ale tu dużo zależy od Waszej wrażliwości.
Idźcie na ten film, bo później może nie być tak głębokiego doznania.
