Kroniki Amberu, Roger Zelazny – t. 1

Jest to arcydzieło. Można się rozejść do czytania.

Albo słuchania, bo na Storytel są dostępne wszystkie 10 tomów o Amberze, czytane przez Rocha Siemianowskiego. Ktoś pod jednym z nich napisał, że to słaby lektor, ale ja się z tym nie zgadzam. Dobrze czyta – nie dezorientuje intonacją, jak to robią kobiety-lektorki, ale też nie jest tak wybitny jak człowiek, co lektorował Świat Dysku. No cóż, wszystkiego nie można, ale w sumie co by nie napisać, to nie jest kwestia lektora.

„Kroniki Amberu” są wybitnym dziełem. Właściwie w każdym tomie można znaleźć coś z tego tortu i to jest najlepsze. Gdy zaczynałam, czułam się tak, jakbym wlazła do świata tak żywo, jak pisarz tworzy swój. Tyle że byłam w cudzym dziele, więc nie mogłam pisać. Ale za to dalsze słuchanie było coraz ciekawsze: powieść zawsze płynęła. A na końcu to uczucie: ona nie chce być słuchana, ona chce być czytana!

Bo tylko czytanie pozwoli na pełne skupienie się na dziele i tylko przez czytanie można naprawdę posmakować słów, jakie Zelazny zamieścił w Amberze. To dziwne uczucie może być też drogą do mojego wyleczenia się z niemocy czytelniczej (dotyczy tylko papierowych książek i ebooków). Postanowiłam następne tomy wypożyczyć/zakupić i dzięki temu dokończyć serię.

A zaczyna się ona tak…

Corwin nic nie pamięta przez wypadek. Jednakże nie zaszkodzi uciec ze szpitala, w którym jest. A im dalej w głąb wyprawy, tym bardziej dowiaduje się, kim tak naprawdę jest i że Ziemia to wcale nie jest jego ojczyzna. Jest nią Amber, a on jest księciem Amberu i przez to zostaje wmieszany w walkę o tron, bo ich ojciec sobie poszedł – w sumie nie wiadomo gdzie, nie rozgłaszając o tym, kto ma go zastąpić…

Cóż – nie chcę spojlerować, więc powiem tylko tyle: ta historia zawiera elementy czysto filozoficzne, jak i momenty bardzo śmieszne, zawiera też pewne prawdy o świecie, w którym żyjemy.

Polecam – wszak to arcydzieło literackie. I mam nadzieję wrócić do niego za rok, już konkretnie do papierowej wersji.

Okno Overtona?

Z jednej strony „Biedne istoty” to film obrzydliwy, a z drugiej – film piękny. Realizacyjnie mamy tu do czynienia z niesamowitymi dekoracjami i strojami. Co prawda reżyser trochę głupio postąpił, iż pierwsze przynajmniej pół godziny jest czarno-białe, bo umyka piękno tych wszystkich wnętrz, jakimi film może się pochwalić. Nie mniej – zastosowanie różnych środków stylistycznych w reżyserii, a nawet bycie reżyserem samym w sobie – wymaga bardzo świadomego podejścia do opowiadanej historii. Oznacza to, że twórca jest nie tylko kreatorem narracji, on wie doskonale, co chce ona przekazać i jakie jest jej główne podłoże. Dlatego też w niektórych przypadkach mamy do czynienia z piękną okładką, ale bardzo chujowym wnętrzem. Obawiam się, że serialu „Habzin Hotel” nie mogę podać jako przykładu, bo nie jestem pewna co do jego ukrytych informacji. Natomiast mogę podać jako przykład film „9” – który zbiera znakomite opinie i podoba się młodszym odbiorcom. Problem polega na tym, że jest to bardzo masoński film, bo właściwie stoi symboliką masońską. Ale kto to wie? Przecież nie 10-latek, który ogląda tenże obraz i widzi tylko bohaterów próbujących przetrwać w jakimś postapo świecie.

Tzw. okno Overtona ostatnimi laty zyskuje na popularności. I nic dziwnego, bo w kulturze to szczególnie widać. Teoria ta zakłada, że mamy zbiór pewnych idei. Jedne są niedopuszczalne, inne są ok. Najczęściej wyróżnia się 5 kategorii:

  • nie do pomyślenia,
  • radykalne,
  • akceptowalne,
  • rozsądne,
  • popularne,
  • wytyczne (legalne).

Okno znajduje się pośrodku – a zadaniem tych wszystkich aktywistów, programów telewizyjnych jest doprowadzenie do tego, by idee nie do pomyślenia stały się ideami akceptowalnymi, rozsądnymi, popularnymi i wreszcie legalnymi. Zauważmy, że tak się wydarzyło z ekologią. Ale może nie będę wchodzić w ten rejon, bo z podwórka kinematografii także da się opowiedzieć przykłady.

LGBT.

Gdy oglądasz stare filmy/seriale, to albo nie ma żadnego komentarza wobec gejów/lesbijek/transów, albo jest wciśnięta jakaś niezbyt miła uwaga, na przykład „co za pierdolony pedał”. Co się stało? Temat nagle przestał być zupełnym tabu, można było czasem coś napomknąć w sprawie. LGBT zaczął istnieć w dyskusjach publicznych. Nie? To to zjedźmy do filmów lat 90′. Tu jest najciekawiej, bo ten temat nadal wydaje się błahy, nieistotny, a filmy z tamtego okresu są określane jako normalne. I tak, tu również istnieją pozycje, które w ogóle tematu LGBT nie poruszają. Jednakże… coraz więcej jest takich, gdzie on istnieje. Zaczyna się od historii typu „co za pedał” – wypowiada wkurwiony bohater na innego, którego nie lubi. Po drodze zaczynają się pojawiać żarty z pedałów. I jest tego bardzo dużo, a pamiętać warto, humor łagodzi obyczaje. Co się dzieje? Publika jest przyzwyczajana do tematu LGBT. Co prawda, z pozoru wygląda to tak, jakby pedały i lesbijki były wyśmiewane. Ale to tylko pozory, bo trzeba przyzwyczaić ludzi do tematu.
Następnie zaczynają się pojawiać historie, w których jest już wątek geja/lesbijki, tyle że ten wątek zwykle jest poprowadzony tak, iż ma znaczenie dla fabuły i jest w bardzo sensowny sposób poprowadzony.
Potem mamy już pojedyncze historie, gdzie głównymi bohaterami jest gej czy lesbijka. Tak, docieramy do obecnych czasów, gdzie na każdym kroku znajdziemy serial z gejem/lesbijką/transem. No dobrze, „Śnieżne bractwo” nie porusza tego tematu, ale sęk w tym, że okno Overtona zostało już przesunięte. Netflix w każdym swoim produkcie musi dać jakąś postać z tego środowiska, Disney przyznaje się do agenty pro-LGBT, ale to, co się odjewapnia w Apple+ jest już kosmosem. I zarazem mistrzostwem.

Nie było serialu, w którym wątku LGBT by nie było. Co gorsza – albo lepsza, zależy, którą stronę reprezentujesz – jest to wtłoczone w przystępną, niesamowicie ciekawą fabułę. Dobrym przykładem jest „Shrinking”. Oto mamy terapeutę, który ma kryzys. I ciekawych pacjentów. I wiecie: ja bym chętnie oglądała cały serial, ale nie wytrzymałam. Z każdego rogu wychodzili bohaterowie LGBT, zupełnie tak, jakby heteroseksualność nie istniała. Dlatego przestałam to oglądać i dlatego nie tęsknię do abonamentu Apple+. Jednakże warto zauważyć jedną rzecz: nikt nie narzeka na tę platformę. W przeciwieństwie do Netflixa, często oferuje nam ona bardzo ciekawe fabuły. W przeciwieństwie do Disneya, po prostu nie chwali się swoim woke-podejściem i nie jest nachalna. Myślę jednak, że głównym atutem Apple+ są historie i to, że większość z nich na ekranie fantastycznie się prezentuje. Oczywiście, we „Krwawym księżycu” Scorsesego właściwie nie ma LGBT, ale różnorodność pojawia się w czym innym – główny temat to rdzenni mieszkańcy Ameryki i to jest w porządku. Mają prawo. Takie przesuwanie okna Overtona, gdzie Indianie mają swoją reprezentację jest bardzo na plus, ponieważ tamtejsza ziemia należy do nich, ale to inny temat.

Większość krytyków jest zdania, że „Biedne istoty” to feministyczny obraz o tym, jak kobieta się wyzwala. Tyle że jak dla mnie jest to okładka, pod którym kryje się coś więcej. Nie bez kozery wspomniałam o tym, iż reżyser jest – i musi być, by dobrze wykonywać swoją pracę – bardzo świadomy historii, którą opowiada. Ale do rzeczy, czyli uwaga na spojlery.

Dr Goldwin Baxter (Willem Defoe) przeprowadza eksperyment: znajduje samobójczynię, która jeszcze żyje, ale która nie bardzo jest już sobą, bo doznała urazu mózgu. Wobec tego – zamiast się nią zaopiekować – podejmuje się transplantacji mózgu. Tym bardziej, że prawie nieboszczka jest w ciąży, a dziecko jakimś cudem żyje. Więc wyciąga mózg malucha i przekłada go do osoby dorosłej. Eksperyment się przyjął, organizm przyjmuje nową mózgownicę, a dziewczynę Goldwin nazywa Bellą (Emma Stone). Widz obserwuje, jak dziewczyna się rozwija. W pewnym momencie odkrywa swoją seksualność, czyli jak się masturbować. Dzieci wbrew pozorom często to robią, więc myślę sobie – w porządku, może coś z tego wszystkiego wyjdzie. A na ekranie widzimy niesamowite stroje i wnętrza, muzyka też jest bardzo ładna. Jednakże fabuła… jest taka, że Bella chce się ruchać. Dlatego też korzysta z okazji i zamiast się żenić z asystentem doktora (któremu to doktorek przykazał w ramach współpracy ślub), to ucieka z gościem, który wyraźnie jest nabuzowany na Bellę. A potem przez całą godzinę obserwujemy ruchanko. Zwłaszcza, że Bella wzrusza się nad losem biednych dzieci i oddaje im wszystkie pieniądze, jakie jej partner ma, a następnie – skoro nie ma pieniędzy, a partner nie chce jej wspierać, to idzie w ramach eksperymentu do domu publicznego, gdzie się kurwi.
Jej mentalność nadal jest dziecięca i to widać, bo zadaje pytania o uczucia, emocje, dlaczego ma kryzys itd.
Przypominam – bohaterka się rucha i najchętniej by wyruchała wszystko, co się rusza.
Wydaje się ważne, by wspomnieć, iż wszyscy jej mówią: cierpienie jest w porządku, cierpienie rozwija istotę, cierpienie sprawia, że istota ma w sobie więcej głębi.

Wreszcie jednak Bella rezygnuje z wkurwienia się, bo doktorek jest umierający. Wraca więc do niego i tu ma okazję dowiedzieć się, dlaczego jej matka popełniła samobójstwo. Otóż, dlatego, że mąż chciał wyciąć jej jajniki, pozbawić przyjemności seksualnej. Młoda się więc mści i zamiast gościa zabić, to transplantuje jego mózgownicę do kozy, a mózg kozy do jego ciała.

Tak, mamy tu LGBT, ale jak sami widzicie: to nie jest największy problem tego filmu. A właściwie mamy tu przypadek, kiedy LGBT idealnie pasuje, bo taka koncepcja. I mamy tu humor, ale jednak „Biedne istoty” nie są filmem dla wszystkich.

Mam wrażenie, że gros recenzentów, którzy twierdzą, iż jest to wspaniały film widzi tylko okładkę tego filmu. Piękne scenerie, stroje, muzyka. Nie widzi tego, co sobą niesie fabuła. Jest tu haczyk: bohaterka poznała już swoją seksualność kurwiąc się i przestało jej się to podobać, ciało przestało być zabawką. W dodatku mści się za matkę. Toż to wyzwolenie kobiece na pełnej, prawda?

Tyle że nie.

Po pierwsze: kurwienie się. Tu zostało to pokazane tak, jakby kurwienie się było jedynym rozwiązaniem i właściwie czymś dobrym. Tu reżyser NIE ocenia bohaterki w negatywny sposób, albo nawet i w pozytywny, ale widzimy przecież, że Bella nie widzi nic złego w ruchaniu się. Skoro ruchanko można połączyć z zarabianiem, to czemu nie? I nie – nie uważa tak tylko dziecko, bo generalnie tak sprawę jej tłumaczą inne kurwy.

Po drugie: cierpienie jako coś dobrego. Zgadza się, że są różne opinie, ale podstawowym pytaniem jest, czy jesteśmy w stanie oprzeć się podprogowym informacjom. Tu mamy trochę filozofii, ale mamy przede wszystkim pytania Belli o to, dlaczego nagle przestała się dobrze czuć w roli kurwy. Powiecie – ale przecież mówiłaś, że kurwienie się zostało pokazane jako pozytywne. Owszem, bo tak naprawdę jej pytania zostały sprowadzone do poziomu „a dlaczego człowiek cierpi? dlaczego nic nie czuję? czy to w porządku?”, a nie „mam stan depresyjny, bo kurwa ze mnie, moje życie jest chujowe i chcę je zmienić”. Rozumiecie, coś na zasadzie: czy android może być jak człowiek? Szczególnie, że Bella to wynik eksperymentu, powiedzmy, że nie narodziła się w naturalny, normalny sposób. Dlatego bohaterowie sugerujący, że życie staje się pełniejsze, jak cierpimy uznaję za wciskanie widzowi chorego podejścia do życia.

Po trzecie wreszcie: Emma Stone nie ma cycków. Tzn. – ja widzę na ekranie jej malutkie, niemal nieistniejące piersi, gdy leży na łóżku. Widzę jej kruche, małe ciało i cipkę. Generalnie, żeby ten film stał się pełnym pornosem to brakuje jeszcze zbliżenia do tego, jak Bella liże kutasa. Czytałam wczoraj opinie, że tego typu historie, jak „Biedne istoty” to historie pornosów z lat 70′ XX wieku. Być może, nie oglądałam ich. Ale chodzi mi o to, że ciało Emmy Stone może się trochę kojarzyć z ciałem dziecięcym. Pojechałam za daleko? Of course, ale przecież nasza bohaterka nie jest dorosłą kobietą. To znaczy: przez praktycznie cały seans ma mentalność od powiedzmy ośmiolatki, do 15-latki. Taka mentalność dziecięca. I ona się pieprzy z kim popadnie, choć mentalnie jest dzieckiem. Oczywiście, nie mogli dać wprost na ekran ciała dziecka, bo to byłby niesamowicie duży skandal na skalę światową. Ale mogli przecież zapodać bohaterkę, która w rzeczywistości jest dzieckiem, ale na wizji prezentuje się jako dorosła osoba. Czy to jest w porządku?

Czy mamy tu ukrytą treść?
Czy mamy tu do czynienia z legitymizacją pedofili, z oknem Overtona?
Oceńcie sami.

Ja ze swojej strony „Biedne istoty” oceniam jako film obrzydliwy, niepokojący i liczę na to, że nie dostanie Oskarów w innych niż dekoracje i stroje. Tym bardziej, że w trakcie seansu rąbnęło mną uczucie, że fabuła to pretekst do tego, by autor mógł sobie ulżyć seksualnie. Co prawda autor – Alaisdar Gray – już nie żyje, ale jest wpisany jako współtwórca scenariusza, bo „Biedne istoty” to na podstawie powieści. Być może ta jest lepsza, ale nie mam zamiaru tego sprawdzać.

Biedne istoty, reż. Yorgos Lanthimos

Aronofsky to to nie był.

Za to „Biedne istoty” dotknęła przypadłość „Parasite” – serio: wszyscy się tym zachwycają i pieją z zachwytu, może też sobie robią dobrze, ale mój malutki móżdżek nie jest w stanie zrozumieć tego fenomenu. Za to przestał się dziwić, czemu ten film jest puszczany tylko w dwóch porach: 19:00 i 20:30. Bo to jest film o seksie. Chyba.

Będą spojlery, więc dla tych, co chcą obejrzeć: nie podobało mi się. Tzn. fabularnie 5/10, stroje i dekoracje stały na bardzo wysokim poziomie, ale nie wiem, czy 10/10 jest odpowiednie (szczególnie, że w pierwszych kadrach, gdzie to przede wszystkim widać kamera jest czarno-biała). Tak czy inaczej, to wszystko widać na fotosach promocyjnych.

To jest film o ruchaniu.

W zasadzie nie można powiedzieć, że to film o kochaniu się – bo Emma Stone właściwie idzie po bandzie i tylko „zrobić sobie” jej w głowie.

Opowieść ma zalety – sensowną fabułę i humor. Serio, sceny bywały śmieszne, a sala wybuchała śmiechem. Problem polega na tym, że mamy tu przypadek… no dobra, porównywanie tego do „Greja” jest trochę nie na miejscu, jednakże: gdy siedziałam i patrzyłam na ruchanko, to przyszło do mnie, że jest to fantazja mężczyzny, który chce sobie ulżyć. I oczywiście, na końcu jest jakiś ogólny morał, pozytywny, ale… czy aby na pewno?

Bo mamy tu wyzwolenie kobiet. Tyle że po drodze bohaterka jest dziwką i jest to ubrane co prawda w dobry humor, ale pozory mylą. Bo właściwie narracja jako tako nie ocenia tego sposobu, a może nawet mówi: spoko, tak zarobisz na życie, jak nie masz z czego, to jest OK. To jest taka normalizacja pracy prostytutek. Już tam pal licho LGBT, bo to było bardzo sprawnie wplecione LGBT i właściwie nie rażące, pasujące do konwencji.

Pani wyzwoliła się z prostytucji, została lekarzem i super. Tam już zupełnego zakończenia nie będę Wam zdradzać, bo i tak musimy wrócić do prostytucji.

Bohaterka ma kryzys w pewnym momencie i mówi, że cierpi i nic nie czuje. No to tłumaczą jej, że cierpienie jest w porządku, że wtedy stajesz się w sobie bardziej głęboka… że nawet warto cierpieć, trzeba cierpieć.

Otóż – NIE TRZEBA CIERPIEĆ.

No, ale skąd mają to ludzie wiedzieć? Z telewizora? Muhaha… bo tenże właśnie podaje, że cierpienie jest głębokie.

Czyli podsumujmy: trochę wyszłam na wkurwie, bo zawiedziona. I: nikt nie czekał na koniec napisów końcowych. Powiem szczerze – ładne to to było, może coś na napisach było, a może nie, mam to w głębokim zadku.

Och.

Dobra, tak czy siak – dziękuję patronce, że mogłam iść do kina. ❤

Uczynkiem i zaniedbaniem, Mariusz Kanios

To pierwszy tom z cyklu o Zuzannie, policjantce oddelegowanej z Warszawy na zadupie. Jednakże, na tym zadupiu przytrafiają się dziwne rzeczy. Zaczyna się od porwania siedmio-ośmiolatka, a kończy na morderstwach.

Powiem tak – ten kryminał po prostu dobrze się czyta (słucha). Język jest taki… męski? Twardy? Coś w ten deseń i to mnie uderzyło na początku powieści, ale im bardziej w głąb, tym ogólne przekleństwa zaczęły mnie męczyć. Możliwe, że autorowi ktoś o tym powiedział, bo drugi tom jest z lekka inny.

Ksiądz próbuje pomóc policji, bo morderca wyspowiada się u niego, Zuzanna nie jest zadowolona z roboty policji na wygwizdowiu, a czytelnik może się cieszyć odpoczynkiem mózgu.

Wybitne to-to nie jest, ale w kryminałach często chodzi o przyjemność, a nie odpoczynek. Polecam dla rozluźnienia – tym bardziej, że na storytel jest audiobook z niesamowitym lektorem Filipem Kosiorem. Zdecydowanie, gdyby nie jego praca, to lektura wyszłaby gorzej.

Dream Scenario

Wiem, że nic nie wiem – to chyba powinna być dewiza dla „Dream Scenario” Kristoffera Borgliego. Albo inna: być dziwacznym filmem, który tak się plącze, że ocena zależy głównie od gustu.

Otóż – parę osób wyszło, sporo się śmiało, a mnie to nie śmieszyło. Scena z potencjalnym seksem u prawie nieznajomej należy bardziej do scen cringowych, a największym atutem filmu jest to, że nie chce być poprawny politycznie. Jebać płeć psychologiczną? Tak. Iść do Tuckera? Oczywiście, czemu nie. Akurat fragment z Tuckerem jako jedyny chyba mnie rozbawił.

Czy to słaby film?

Może być dla wielu nudny.

Przez cały seans miałam wrażenie, że „Dream scenario” chce coś przekazać, ale nie do końca wprost. Problem w tym, że wchodzi w pomysł jak w masło, a potem… kolejny pomysł. Znaczy, są wątki logicznie się łączące, a sny o jednym człowieku, które śnią się wszystkim prawie ludziom, to intrygujący i tajemniczy problem, który wielu badaczy nurtuje. Niestety, albo stety – sprawa zostaje tajemnicą aż do końca seansu, a widz może się rozsmakować jedynie tym, że bohater, Paul Matthews, przechodzi ze stanu niszowego naukowca, do stanu celebryty w upadku.

Tyle że nie.

Ten film ma bardzo otwartą drogę do interpretacji, i to jest trochę jego zaleta, a trochę problem. Bo nie wiem, co chciał przekazać, czym być, no – lubię prostotę.

Powiem więcej – nawet dobra muzyczka na końcowych napisach nie przekonała mnie do tego, by zostać na seansie do ich końca.

Ot, nudził mnie, ot, średniak, ot… dobra, albo nawet najlepsza rola Nicholasa Cage – dość, że się na tym męczyłam. I nie, seans „Ferrari” nie ma tu nic do rzeczy, bo dobry film to dobry film.

I nie mogę nic więcej powiedzieć…

– Przecież chciałaś – przypominam sobie nagle. A, no tak.

Moim zdaniem zachwyty krytyków są trochę na wyrost, ale to nie znaczy, że są niesłuszne. Jednego jestem pewna – jeśli teraz ten film nie będzie doceniony, to za kilka lat „Dream Scenario” może podbijać rankingi VODów.

Także reasumując: dla mnie ten seans był słaby, męczyłam się na nim. Ale prawdopodobnie duża w tym zasługa końcówki (urządzenie do snów? Serio?).

Ferrari, reż. Michael Mann

Michael Mann i Troy Kennedy Martin dowieźli! Wyszłam z kina spełniona – szczerze? W ciul dawno nie miałam takiego odczucia po seansie kinowym.

Enzo Ferrari żyje. XD właściwie to opowieść o życiu i miłości. Rzeczy, wydarzenia, które się stają po prostu następują. Nie mamy tu jakiegoś super pogłębionego tła psychicznego, ale Penelope Cruz tak zagrała jego żonę, że naprawdę chylę czoło. Grała twarzą, oczami, wszystkim – widać było tę miłość do Enza, do syna. I inni aktorzy też całkiem nieźli byli, ale to Penelope błyszczała.

Tak – jestem bardzo na świeżo po seansie.

Pytanie: czy widać styl Michaela Manna? Nie byłby sobą, gdyby w pierwszych minutach nie zaserwował nam ładnego widoczku xD.

Scenariusz scenariuszem, ale miałam wrażenie, jakby montaż, kadry, reżyseria – wszystko – było niesamowicie starannie przemyślane. To, jak się aktorzy zachowują, ba, ujęcie na jakąś demoniczną twarz wyrytą w cegle też było przemyślane. Od pierwszej do ostatniej minuty czuć w tym dziele serce.

Popłakałam się. W jednym tragicznym momencie, a potem… jakoś mnie wzięło wzruszenie.

Ten film nie jest o autach – chociaż sceny z nimi są świetnie zrealizowane. Ten film nawet nie jest o Ferrarim. To jest film o… miłości.

Baaaardzo dziękuję wszystkim, że mogłam go obejrzeć w kinie! Szczególnie, że muzyka idealnie wtapia się w tło. Jedyna wada? Na napisach końcowych śpiewają po włosku, te utwory mi nie leżały xD.

– NEWSLETTER DLA KRÓLOWEJ-

ODCINEK 45

Być może ostatnio jest jakiś ogólny zastój w pisaniu. A może – Królowo – mamy po prostu podobne momenty. Podobne, bo różnią nas pomysły. Ty masz ich wiele, ja zaś – żadnego, szczerze mówiąc. Wręcz mam wrażenie, że piszę nudną historyjkę.

Ale piszę mimo wszystko.

Chcę się rozpisać, chcę dojść do tego punktu, kiedy bohater nie będzie miał wyjścia – BĘDZIE MUSIAŁ JAK TORPEDA PRZEŻYWAĆ JEDNO PO DRUGIM. Taka akcja zresztą jest normalna w tej historii, przyzwyczaiłam czytelników (?) do tempa. Jednakże… pomysły, pomysły, no właśnie? Czasem po prostu trzeba zastopować, zwolnić, by czytelnik w ogóle ogarniał, o co chodzi. I tak ma już ciężko, bo ucięłam w połowie wydarzeń, właściwie to nie wiemy, jak bohater znalazł się w punkcie B, co z innymi, czy rzeczywiście nie żyją. Tyle pytań się tworzy i żadnej odpowiedzi nie można ufać. I to się nazywa powolne budowanie klimatu, na to teraz stawiam. Niejako z musu, bo widzę, że trzeba się rozpisać. Więc założyłam sobie, że kawa na stół i piszemy. I nieważne, czy mam ochotę, czy nie -po prostu stawiamy literkę za literką, kropkę za kropką. Tak trzeba, by się utworzyła historia na kartkach.

Ty jednak masz ten problem, że historia jest, mnóstwo pomysłów i zero woli do pisania na kartce. Cóż… niestety, możesz wziąć albo na przeczekanie – czyli czekasz na TEN moment, aż poczujesz TAK, TERAZ WRESZCIE O TYM NAPISZĘ!, albo jak ja: kawa na stół, zeszyt i robimy. Innej metody nie ma… ale co, jeśli coś idzie nie tak? Tzn. nadal nie masz chęci realizacji pisania? I nadal się tej niechęci poddajesz? Cóż, w tej chwili mogłabym poopowiadać o energiach, czakrach i innych bzdetoletach za przeproszeniem, ale może jest inny sposób.

I będę molestować tym właśnie sposobem, bo on jest po prostu najprostszy i ma taką siłę, że może zastąpić wszystkie metody w jednym momencie.

Uruchom wdzięczność.

Wdzięczność za to, że masz pomysły.
Za to, że udało Ci się TYLE NAPISAĆ.
I za to, że piszesz – w zeszycie, wprost, teraz. To powinno uruchomić tę siłę do pisania. A jeśli tego nie czujesz, nie czujesz wdzięczności, to potraktuj to jako wizualizację, jako coś, czego jesteś obserwatorem.

„Wszystko działa”, powiedziała mi pewna bardzo mądra kobieta, więc i pewnie powyższa metoda zadziała.

Jeśli jednak wolisz ruch brutalniejszy, a przez to i niepewny – bo osobiście nigdy go aż tak mocno nie stosowałam, jeśli w ogóle – to… myśl o tych pomysłach jeszcze więcej. Myśl tak długo, często, by w końcu stwierdzić „dobra, tyle o tym myślę, to w końcu napiszę, bo mam dość ich molestowania”. Gwarancji żadnej na to rozwiązanie Ci nie daję, Droga Królowo, jednak jest to brutalny i szybki sposób.

Co byś wybrała – wybierzesz dobrze :). Trzymam kciuki! :*

„Śnieżne bractwo” to hiszpańskojęzyczny kandydat do Oskara

-1-
ZANIM WYDARZYŁ SIĘ FILM, WYDARZYŁA SIĘ POWIEŚĆ

W 1972 roku samolot Urugwajskich Sił Powietrznych przewożący ekipę rugbistów do Chile rozbił się w Andach. Na pokładzie znajdowało się 45 pasażerów, ale tylko 16 z nich przeżyło piekło. Jednak fakt, że ci ludzie przetrwali w tak twardych warunkach przez 72 dni do dziś jest uznawane za jakiś cud. I nic dziwnego, bo to jest zarazem prawdziwa, jak i niewiarygodna historia.
A jak wiemy, popkultura uwielbia niewiarygodne opowieści.
Dlatego nie dziwota, że już w 1974 roku pojawiła się pierwsza próba opowiedzenia o tym, co się w Andach wydarzyło. Autorem „Alive: The Story of the Andes Survivors” jest Piers Paul Read – brytyjski pisarz, historyk i biografik. I choć jego historia znacznie ułatwiła przetwarzanie nieszczęsnego lotu w popkulturze, to sami bohaterowie byli średnio pozytywnie do niej nastawieni. – Dostałem wolną rękę przy pisaniu tej książki zarówno od wydawcy, jak i od szesnastu ocalałych. Czasami kusiłem się, aby fikcyjnie przedstawić pewne fragmenty historii, ponieważ mogłoby to dodatkowo podkreślić ich dramatyczny wpływ, ale ostatecznie zdecydowałem, że same fakty wystarczą, aby utrzymać narrację… kiedy wróciłem w październiku 1973 r., aby pokazać im rękopis tej książki, niektórzy z nich byli rozczarowani moim przedstawieniem ich historii. Uważali, że wiara i przyjaźń, które ich inspirują w Kordylierach, nie wynikają z tych stron. Nigdy nie było moim zamiarem bagatelizowanie tych cech, ale być może przekazanie ich własnej oceny tego, przez co przeszli, byłoby poza umiejętnościami jakiegokolwiek pisarza.

Być może tak, zwłaszcza że sami bohaterowie byli w stanie opowiadać o tragedii z Andów dopiero po latach. Zresztą, niełatwym jest opisywanie tak traumatycznych przeżyć. Ale wróćmy do kultury. Powieść wydana, wszyscy zadowoleni, można się rozejść… tyle, że nie.

W 1976 roku Rene Cardona – meksykański reżyser – decyduje się przedstawić historię w półtora godzinnym „Survive!”. Obraz zyskał nawet nominację do nagrody Ariel Awards, tamtejszym Złotym Lwom, jak przypuszczam. Nie wygrał, a sam trailer wygląda tak:

Co ciekawe, jest to ekranizacja książki „Survive!” Claya Blaira. Tak czy inaczej, sam obraz został zjechany przez krytyków. Na przykład Roger Ebert tak stwierdził: – W większości filmów, w których pojawia się dużo krwi, cięć, zbliżeń na ropiejące rany i wszystkiego tego rodzaju, typowa publiczność śmieje się, aby złamać napięcie (filmy grozy prawie zawsze są odbierane jako komedie). Jednak w przypadku Survive!, publiczność ma tendencję do bycia trochę bardziej poważną, trochę bardziej zamyśloną. Może to dlatego, że zdajemy sobie sprawę, że pod tym raczej głupim, nieinspirującym, nawet prymitywnym filmem kryje się prawdziwa historia o takiej przekonującej sile, że jesteśmy zmuszeni do myślenia i reagowania.
Co ciekawe, „Survive!” w amerykańskim box office miał dobre otwarcie – zarobił 1 060 000 dolarów (wyświetlały go 63 kina), co dawało go na 1 miejscu.

Cóż, trzeba było czekać kolejne 20 lat, by historia doczekała się filmu, który ją przedstawił. Za rzecz zabrał się Frank Marshall, a tytuł jego to „Alive”.

Ten dramat, jeśli chodzi o historię z Andów, chyba wszystkim jest znany. Ba: mnie ten film puściła katechetka w gimnazjum. Cóż… istotnie, wiara w Boga w tej historii stanowiła i stanowić będzie duży wątek. Z kronikarskiego obowiązku napomknę tylko, że film kosztował 32 milionów dolarów, a zarobił 82,5 milionów. Zarobił na siebie, ale mało kto wie, że oprócz niego wyszedł jeszcze „Alive: 20 lat później”, w którym jest opowieść o tragedii, a także rozmowy z żyjącymi, którzy chcieli brać w tym udział i przetrwali. Dostępny jest na YT:

Z okazji coraz większego upływu czasu – na przykład z pięćdziesiątej rocznicy dramatu w Andach – zaczęto produkować sporo programów dokumentalnych, które zebrały znakomite oceny krytyków i widzów. Taki na przykład „Stranded: I’ve Come from a Plane That Crashed on the Mountains” z 2007 roku wygrał aż 5 nagród w ramach międzynarodowych festiwali.

Zostawmy dokumenty na bok i wróćmy może do książki „Śnieżne bractwo” Pabla Vierciego, która ukazała się w 2009 roku. Sam autor jest Urugwajczykiem i chodził do jednej klasy z ocalałym – Nandem Parradem, który po jakimś czasie od powrotu poprosił go o pomoc w napisaniu wspomnień. Właściwie pomógł nie tylko jemu, ale także innemu ocalałemu – Robertowi Canessie, który także chciał napisać wspomnienia. Wieloletnia przyjaźń z ocalałymi i dokumentacja tragedii w Andach zaowocowała powstaniem „Śnieżnego bractwa”, na której to powieści Netflix oparł swój najnowszy film o tym samym tytule. Zanim jednak przejdę do informacji, porównajmy sobie „Alive” ze „Śnieżnym bractwem”. Warto zobaczyć także ze względu na wyraźną różnicę w technologii kręcenia.

-2-
CZYLI JAK ZACHOWANO PEŁEN SZACUNEK DO OFIAR I OCALAŁYCH

Tak, spojler alert. Film „Śnieżne bractwo” nie ma w sobie ani odrobiny manipulacji jako takiej. No chyba że za manipulację weźmie się dostosowanie szczegółów na potrzeby ekranizacji. Przykładowo – film nie pokazuje przerwy w locie, bo w rzeczywistości ekipa rugbistów zatrzymała się na noc na jakimś pośrednim lotnisku, by dalej z rana lecieć. Albo śmierć pilota – on z nimi nie rozmawiał w takim sensie, w jakim zostało to ukazane; po prostu poprosił o śmierć i ocalali odmówili mu, nie chcieli zabijać. Cóż, nazajutrz przyroda sama zabiła nieszczęsnego pilota. Takie różnice są niezbędne po to, by metraż nie trwał pierdyliardu godzin oraz po to, by dramaturgia w obrazie trzymała się kupy. Żaden film tego nie uniknie.

Za reżyserię zabrał się J. A. Bayona – znany z „Siedmiu minut po północy” czy „Jurrassic Park: upadłego królestwa”. Co by nie mówić o jego dorobku, za „Śnieżne bractwo” zabrał się bardzo poważnie, mając do dyspozycji nie tylko powieść Pabla, ale także i samych ocalałych. – Myślę, że niektórzy z ocalałych po 50 latach od tragedii byli bardziej otwarci na rozmawianie o tym, co się wydarzyło. Mam na myśli na przykład Adolfa 'Fito’ Straucha. Rozmowa z nim bardzo pomogła w kształtowaniu jego postaci w filmie – powiedział dla USA Today.
Ostatecznie udało mu się przeprowadzić z ocalałymi ponad 100 godzin rozmów, dzięki którym można było ukształtować dobrą historię dla filmu. Tym bardziej, że reżyserowi zależało na zaprezentowaniu charakterów, psychologii postaci. – Staraliśmy się być jak najbliżej tego, co się wydarzyło – mówił Bayona. -Pamiętam rozmowy z innymi scenarzystami, w których prosiłem, aby nie zmieniali faktów, aby bardziej przyciągnąć uwagę widzów, a zamiast tego skupili się bardziej na zrozumieniu psychologii tego, co zrobili, i pokazali to na ekranie.
Rzeczywiście, scenariusz oprócz Bayony opracowali Bernat Vilaplana i Jaime Marques. Projekt zrealizowali w taki sposób, że udało im się namówić ocalałych do występu w filmie, w następujących rolach:

„Śnieżne bractwo” było kręcone w kilku miejscach – m.in. w Montevideo – ale to raczej nie powinno dziwić. Zaskoczył mnie jednak fakt, że Bayona zdecydował się nakręcić film w samym centrum katastrofy. Tak, oni naprawdę tam polecieli, by to zrealizować. Szczerze mówiąc, mnie samej nie starczyłoby jaj, ale do brzegu.

Film skupia się na przetrwaniu i robi to bardzo dobrze, jednak zakończenie zasługuje na uwagę. Można było się pokusić o zrobienie trzygodzinnego filmu – no bo kto bogatemu zabroni, a najznakomitsze nazwiska w kinematografii nie mają przed tym oporów – ale chwała Bogu, skupiono się na dwóch godzinach. Rozumiem decyzję, przez którą nie mieliśmy dalszej opowieści o leczeniu złamanych kości, wychodzeniu z niedożywienia i tak dalej. Bo szczerze mówiąc – ostatnie kadry z filmu i tak to znakomicie sugerują, są niesamowicie sugestywne.

PS.: Aktorzy – jak zresztą widać – to mieszkańcy Ameryki Południowej pochodzenia urugwajskiego i argentyńskiego.

PS.2: Jest w filmie manipulacja. Manipulacja EMOCJAMI. Tekst dedykuję Rysi, dziękuję.

Źródła:

  • https://thecinemaholic.com/society-of-the-snow-pablo-vierci/
  • https://eu.usatoday.com/story/entertainment/movies/2024/01/05/fact-checking-society-of-the-snow-netflix-andes-crash/72119590007/
  • https://www.historyvshollywood.com/reelfaces/society-of-the-snow/
  • i wikipedie, i imdb

Recenzje od patronów

FERRARI, REŻ. MICHAEL MANN (2023)

Michael Mann i Troy Kennedy Martin dowieźli! Wyszłam z kina spełniona – szczerze? W ciul dawno nie miałam takiego odczucia po seansie kinowym.

Enzo Ferrari żyje. XD właściwie to opowieść o życiu i miłości. Rzeczy, wydarzenia, które się stają po prostu następują. Nie mamy tu jakiegoś super pogłębionego tła psychicznego, ale Penelope Cruz tak zagrała jego żonę, że naprawdę chylę czoło. Grała twarzą, oczami, wszystkim – widać było tę miłość do Enza, do syna. I inni aktorzy też całkiem nieźli byli, ale to Penelope błyszczała.

Tak – jestem bardzo na świeżo po seansie.

Pytanie: czy widać styl Michaela Manna? Nie byłby sobą, gdyby w pierwszych minutach nie zaserwował nam ładnego widoczku xD.

Scenariusz scenariuszem, ale miałam wrażenie, jakby montaż, kadry, reżyseria – wszystko – było niesamowicie starannie przemyślane. To, jak się aktorzy zachowują, ba, ujęcie na jakąś demoniczną twarz wyrytą w cegle też było przemyślane. Od pierwszej do ostatniej minuty czuć w tym dziele serce.

Popłakałam się. W jednym tragicznym momencie, a potem… jakoś mnie wzięło wzruszenie.

Ten film nie jest o autach – chociaż sceny z nimi są świetnie zrealizowane. Ten film nawet nie jest o Ferrarim. To jest film o… miłości.

Baaaardzo dziękuję wszystkim, że mogłam go obejrzeć w kinie! Szczególnie, że muzyka idealnie wtapia się w tło. Jedyna wada? Na napisach końcowych śpiewają po włosku, te utwory mi nie leżały xD.

DREAM SCENARIO, reż. Kristoffer Borgli

Wiem, że nic nie wiem – to chyba powinna być dewiza dla „Dream Scenario” Kristoffera Borgliego. Albo inna: być dziwacznym filmem, który tak się plącze, że ocena zależy głównie od gustu.

Otóż – parę osób wyszło, sporo się śmiało, a mnie to nie śmieszyło. Scena z potencjalnym seksem u prawie nieznajomej należy bardziej do scen cringowych, a największym atutem filmu jest to, że nie chce być poprawny politycznie. Jebać płeć psychologiczną? Tak. Iść do Tuckera? Oczywiście, czemu nie. Akurat fragment z Tuckerem jako jedyny chyba mnie rozbawił.

Czy to słaby film?

Może być dla wielu nudny.

Przez cały seans miałam wrażenie, że „Dream scenario” chce coś przekazać, ale nie do końca wprost. Problem w tym, że wchodzi w pomysł jak w masło, a potem… kolejny pomysł. Znaczy, są wątki logicznie się łączące, a sny o jednym człowieku, które śnią się wszystkim prawie ludziom, to intrygujący i tajemniczy problem, który wielu badaczy nurtuje. Niestety, albo stety – sprawa zostaje tajemnicą aż do końca seansu, a widz może się rozsmakować jedynie tym, że bohater, Paul Matthews, przechodzi ze stanu niszowego naukowca, do stanu celebryty w upadku.

Tyle że nie.

Ten film ma bardzo otwartą drogę do interpretacji, i to jest trochę jego zaleta, a trochę problem. Bo nie wiem, co chciał przekazać, czym być, no – lubię prostotę.

Powiem więcej – nawet dobra muzyczka na końcowych napisach nie przekonała mnie do tego, by zostać na seansie do ich końca.

Ot, nudził mnie, ot, średniak, ot… dobra, albo nawet najlepsza rola Nicholasa Cage – dość, że się na tym męczyłam. I nie, seans „Ferrari” nie ma tu nic do rzeczy, bo dobry film to dobry film.

I nie mogę nic więcej powiedzieć…

– Przecież chciałaś – przypominam sobie nagle. A, no tak.

Moim zdaniem zachwyty krytyków są trochę na wyrost, ale to nie znaczy, że są niesłuszne. Jednego jestem pewna – jeśli teraz ten film nie będzie doceniony, to za kilka lat „Dream Scenario” może podbijać rankingi VODów.

Także reasumując: dla mnie ten seans był słaby, męczyłam się na nim. Ale prawdopodobnie duża w tym zasługa końcówki (urządzenie do snów? Serio?).

Biedne istoty, reż. Yorgos Lanthimos

Aronofsky to to nie był.

Za to „Biedne istoty” dotknęła przypadłość „Parasite” – serio: wszyscy się tym zachwycają i pieją z zachwytu, może też sobie robią dobrze, ale mój malutki móżdżek nie jest w stanie zrozumieć tego fenomenu. Za to przestał się dziwić, czemu ten film jest puszczany tylko w dwóch porach: 19:00 i 20:30. Bo to jest film o seksie. Chyba.

Będą spojlery, więc dla tych, co chcą obejrzeć: nie podobało mi się. Tzn. fabularnie 5/10, stroje i dekoracje stały na bardzo wysokim poziomie, ale nie wiem, czy 10/10 jest odpowiednie (szczególnie, że w pierwszych kadrach, gdzie to przede wszystkim widać kamera jest czarno-biała). Tak czy inaczej, to wszystko widać na fotosach promocyjnych.

To jest film o ruchaniu.

W zasadzie nie można powiedzieć, że to film o kochaniu się – bo Emma Stone właściwie idzie po bandzie i tylko „zrobić sobie” jej w głowie.

Opowieść ma zalety – sensowną fabułę i humor. Serio, sceny bywały śmieszne, a sala wybuchała śmiechem. Problem polega na tym, że mamy tu przypadek… no dobra, porównywanie tego do „Greja” jest trochę nie na miejscu, jednakże: gdy siedziałam i patrzyłam na ruchanko, to przyszło do mnie, że jest to fantazja mężczyzny, który chce sobie ulżyć. I oczywiście, na końcu jest jakiś ogólny morał, pozytywny, ale… czy aby na pewno?

Bo mamy tu wyzwolenie kobiet. Tyle że po drodze bohaterka jest dziwką i jest to ubrane co prawda w dobry humor, ale pozory mylą. Bo właściwie narracja jako tako nie ocenia tego sposobu, a może nawet mówi: spoko, tak zarobisz na życie, jak nie masz z czego, to jest OK. To jest taka normalizacja pracy prostytutek. Już tam pal licho LGBT, bo to było bardzo sprawnie wplecione LGBT i właściwie nie rażące, pasujące do konwencji.

Pani wyzwoliła się z prostytucji, została lekarzem i super. Tam już zupełnego zakończenia nie będę Wam zdradzać, bo i tak musimy wrócić do prostytucji.

Bohaterka ma kryzys w pewnym momencie i mówi, że cierpi i nic nie czuje. No to tłumaczą jej, że cierpienie jest w porządku, że wtedy stajesz się w sobie bardziej głęboka… że nawet warto cierpieć, trzeba cierpieć.

Otóż – NIE TRZEBA CIERPIEĆ.

No, ale skąd mają to ludzie wiedzieć? Z telewizora? Muhaha… bo tenże właśnie podaje, że cierpienie jest głębokie.

Czyli podsumujmy: trochę wyszłam na wkurwie, bo zawiedziona. I: nikt nie czekał na koniec napisów końcowych. Powiem szczerze – ładne to to było, może coś na napisach było, a może nie, mam to w głębokim zadku.

Och.

Dobra, tak czy siak – dziękuję patronce, że mogłam iść do kina. ❤