[RECENZJA] Capitani, co mam robić?

Na Netflix wszedł kolejny serial. Tym razem z Luksemburga. Dziś ma drugie miejsce w najpopularniejszych serwisu. Ale czy „Capitani” rzeczywiście na to zasługuje?

Więcej screenów tu

Moim zdaniem – nie. Co nie znaczy, że jest on kiepski; po prostu fani kryminału nie dostaną tu jakiejś wyjątkowo wartkiej akcji czy zaskakujących momentów. Ba – koneserzy gatunku będą mogli przewidzieć scenariuszowe „niespodzianki”. Co zatem skłoniło mnie do obejrzenia wszystkich 12 odcinków?

Tysiąc i jedno pytanie

Odpowiadając, to są następujące rzeczy:

  • język. Luksemburski mnie odrobinę zaciekawił, bo to jednak ani nie niemiecki, ani nie francuski, ani nawet nie włoski czy skandynawski. Sprawiał wrażenie, jakby wszystkie cechy z tych języków były wrzucone do jednego wora i tak to się toczy właśnie. Pogrzebałam i okazało się, że luksemburski przez dłuższy czas był uznawany za dialekt niemiecki, ale w 1984 się to zmieniło. Wtedy wpisano go do języków urzędowych kraju. Mimo to wieści głoszą, że francuski – drugi urzędowy – go wypiera.
  • Ale wróćmy do serialu. Jest tu wszystko przyzwoite, od montażu, oświetlenie, po grę aktorską. Ba, główny bohater – Luc Capitani – wyróżnia się na tle mieszkańców nie tylko tym, że przychodzi od zewnątrz. Także aktor się postarał i postawa tego policjanta jest taka kamienna, lekko gburowata czy lekceważąca. Zauważyłam to dopiero w ostatnim odcinku, ale tak – wszyscy pozostali bohaterowie byli grani tak bardziej miękko, co nie dziwi, skoro mieszkają w małej wioseczce, nieopodal stolicy. Wobec tego wszyscy się tu znają i są w jakiś sposób ze sobą zżyci.
Więcej screenów tu
  • Muzyka… powiedzmy sobie szczerze – nie zauważyłam, by wyróżniała się czymś nadzwyczajnym, ale spełnia swoje zadanie.
  • Intryga. Mamy morderstwo. Sprawa wydaje się dość prosta, ale właśnie nie. Oczywiście, mieszkańcy miasteczka zdają się wiedzieć doskonale, co zaszło, ale zdają się nie chcieć mówić. Typowe? Tak. Dobrym rozegraniem scenariuszowym było to, że Luc w hotelu poznaje… no właśnie raczej rozpoznaje starą znajomą, z którą łączy pewną tajemnicę. I szczerze mówiąc, wałki, jakie się wokół niej tworzą zdają się być odrobinę ciekawsze, niż rozwiązywanie śmierci nastolatki, jednej z bliźniąt (spod znaku bliźniąt).
  • Wątki poważne. Jest tam sprawa pewnego pana, który ma niepełnosprawność umysłową i najprawdopodobniej coś widział. Mieszkańcy starają się go kryć, bo jest łatwym celem. Zbyt wielkie obawy? No, niekoniecznie, bo przypomina się taka sprawa Tomka Komendy…
  • …a propos polskiego wątku. To jest tam nawiązanie, tyle że dość niejasne. No bo mamy takiego delikwenta, który nazywa się Jerry Kowalska. Nazwisko znajome, prawda? No to – niezaprzeczalnie Polak! Tyle że nie. W serialu stwierdzono, że gościu pochodzi z Białorusi i musiał stamtąd spadać, bo reżim. Dajcie znać, czy są jacyś Kowalscy na Białorusi, kto wie, widział :).
Więcej screenów tu
  • Długość odcinków. Słowo daję, to była jedna z przyczyn, dla której łatwiej było mi oglądać ten serial. Mamy do czynienia z 25 minutami, a więc niecałe pół godziny. Znaczy, dla odcinka. Gdyby to było godzinne, to raczej trudniej byłoby mi się skupić na historii, wydawałaby się rozwleczona. A tak, mamy cięcie. To także zmusza scenarzystę/reżysera do cięć końcowych scen, które wymuszają „ej, ale co się tu stało? Chcę dalej!”.

Kotlet odgrzewany, ale dobrze przyprawiony

Więcej screenów tu

Szczerze, wciągnęłam się dopiero od czwartego odcinka. Chciałam zobaczyć, co się naprawdę stało, bo wyglądało na to, że z każdym kolejnym faktem dostajemy nie rozwiązanie, a pytanie.

Mimo wszystko, nie żałuję, że obejrzałam „Capitaniego”. To serial, który może zadowolić przede wszystkim świeżo upieczonych fanów gatunku. No i zawsze jest to historia, która… eee, no może odprężyć. W sensie, wiecie o co chodzi xD.