[ŚWIADOMOŚĆ] Koszyk pełen iluzji

Nieważne, co wiemy. Ważne jest to, czego jesteśmy świadomi. To stara prawda, którą pokażę Ci na przykładzie. Kilka lat temu przyszła do mnie wiadomość: samoocena to iluzja. Problem polegał na tym, że nie byłam wówczas w stanie sobie tego uświadomić. I wstałam wczoraj, i powiedziałam sobie: kończymy tę dramę.

Stworzyłam tak wyrąbiste traumy, że w nie uwierzyłam. Stworzyłam takie przeżycia, które na w kij długo zakotwiczyły się w mojej świadomości, w mojej osobowości. Do tego stopnia dało mi się to wszystko we znaki, że zrobienie kroku dalej stało się ciężkie.

– Nie mówi się „ciężkie”, tylko „trudne” – powiedzą ci na studiach językoznawczych. Ale „trudne” nie ilustruje tak wspaniale, jak „ciężkie”. Bo mnie chodzi o ten krok. Krok, który jest ciężki, bo w iluzji wymaga on siły, determinacji, wiedzy i innych cudów. Na przykład psychologa, terapii.

Tak, ostatnio trochę słyszałam „idź na terapię”.

Ale madko, ja byłam na terapii 7 lat temu. I co? I pstro. Nawet dogłębna wiedza psychologiczna, wiele książek o samoocenie nie dały mi odpowiedzi na zajebiście ważne pytanie:

JAK POPRAWIĆ SAMOOCENĘ?

Mówią, żeby siebie chwalić. No spoko, ale przychodzi taki dzień, w którym absolutnie nie masz ochoty na wyrwanie się spod kołdry, bo wiesz, że wszystko jest z dupy właśnie.

Ale wszystko jest też iluzją.

Ponieważ temat mojej samooceny (która nie istnieje) powraca jak bumerang, stwierdziłam, że poszukam czegoś mądrego w mądrej filozofii, jaką jest transfering.

I co?

I trochę pstro, bo ten mówi po prostu, by skupić się na działaniach. A ja wiedziałam, że ta sprawa jest czymś innym, niż kwestią działania.

Wow.

To był tak zaawansowany obraz: BLOKADA. WIARA W NIĄ. PRZEKONANIA, KTÓRE TO WSZYSTKO WZMACNIAJĄ. TKWICIE W PODŚWIADOMOŚCI. Tak zajebiście to wszystko stworzyłam, że tak bardzo w to uwierzyłam!

Teraz pytanie za sto punktów:

jeśli potrafię stworzyć tak wyrąbiste iluzje, dlaczego mam negować swoje historie, swoje książki i wyzywać je od niedopracowanych, złych, wadliwych i do śmieci?

I wczoraj wstałam. I zmęczona już tą iluzją, zmęczona graniem w tę grę, zapytałam siebie… a co, jeśli te wszystkie trałmy wymyśliłam…

Haha.

Jak sobie uświadomisz pewną rzecz, to już Ci się nie chce opowiadać o iluzji. Rozmywa się, przestaje istnieć. Mówienie o tym, co było sprawia tylko, że znowu wchodzimy w tę grę. W grę, w której nie jesteś kierowcą.

Ja wiem – ten wpis może dla Ciebie brzmieć dziwnie i skomplikowanie. Ale dziękuję Ci, że go przeczytałeś/aś. Podziękuj też Sobie, że jesteś tak wspaniałym Twórcą, że go stworzyłeś/aś. Podziękuj tej wyrąbistej iluzji, za to, że uwierzyłeś/aś, że ten wpis jest. Podziękuj swojemu wewnętrznemu Bogu za stworzenie tego.

PS.: Wpis ten dedykuję Asi. Bez niej nie byłoby go. Dziękuję, kochana ;*

[CIEKAWE] Serial za milion

Kto jeszcze pamięta czasy, kiedy serial miał śmieszne efekty specjalne, a epizody można było oglądać losowo?

O tym, że seriale kiedyś były prostsze, a efekty komputerowe mniej ważne przypomniały mi „Przygody Merlina”. Recenzja będzie później, teraz zaś chciałam opowiedzieć, jak to drzewiej bywało, bo hobbici nie pamiętają.

Jak to drzewiej bywało

Jeszcze w latach 90′ XX wieku sytuacja była prosta. Mamy bohaterów. Mamy jakiś konflikt – prosty, niech będzie na przykładzie „Merlina” właśnie. Oto Nimue ma postanowienie, by zniszczyć Camelot. No i teraz przysyła wrogów, którzy są różni, ale zwykle ich żywot ogranicza się do jednego odcinka. Poza tym wątki, które łączy wszystkie 13 epizodów pierwszego sezonu to głównie relacje bohaterów. I na tym oś komplikacji w zasadzie się kończy. Który teraz serial ma takie podejście? No nie licząc kreskówek, bo te pewnie rządzą się innymi prawami. Ale wygląda na to, że prostota fabularna przestała być passe.

Od czego się zaczęło?

Trudno powiedzieć, ale chyba chodzi o końcówkę lat 90′. A wtedy miliony oglądały „Przyjaciół”. Twórcy startowali od niskiego poziomu, bo przecież to był sitcom. Z czasem serial podbijał kolejne serca, aż dorobił się 10 sezonów, a aktorzy w nim biorący czterocyfrowych sum za odcinek. Ba, w ostatnim sezonie twórcy na jeden musieli wykładać po 9 milionów dolarów, bo gaże aktorów ich do tego zmuszały.

A potem nastąpiło coś ciekawego – stacje zaczęły walczyć o widza niekoniecznie jakością, a wysokością budżetu serialu. Najstarszy artykuł z tej kategorii znalazłam z roku 2010. Był to „Transporter” i była to francuska produkcja i opierała się właśnie na tych filmach Luca Bessona. Koszt całkowity 13-odcinkowej serii miał liczyć 48 milionów dolarów. Jednak Stary Kontynent na tym nie skończył, w 2011 roku widzowie mieli doświadczyć „Artura i Muminków”, która to produkcja miała kosztować 13 milionów. Śmieszne kwoty?

Wszystko przez Netflixa

Netflix to taka trochę historia Kopciuszka streamingów. Zaczęli od wypożyczalni kaset, a skończyli na… no, każdy widzi, jak. Po drodze byli wyśmiewani i ignorowani, bo przecież KTO OGLĄDA SERIALE W INTERNETACH PRZECIEŻ MODEM NIE WYTRZYMA ONEOENEONENE!!!!111

Dziś wszyscy chcą mieć VOD. Nie dość, że namnożyło się tego jak grzybów po deszczu, to jeszcze zaczyna się ostra konkurencja w kwestii jakości. A to HBO przywalił ostatnio N, bo przecież premiery kinowe będą teraz dostępne w ich VOD, a to Disney dał prawego sierpowego, zapowiadając pindyliony produkcji StarWarsowych itd. Ale teraz ich by nie było, ba – nie byłoby obecnego konceptu serialu – gdyby nie Netflix. Gdyby nie oglądanie seriali w Sieci i to w sposób ciągły. Takie zjawisko przecież obserwowane jest przynajmniej od dwudziestu lat, a najsilniej: od dekady. Więc seriale musiały się zmienić. Jak?

Jak to teraz bywa

Chyba najlepiej porównać to na produkcji Sabriny. Lata 90′ – takie proste, jak wyżej. No i mniej mroczniej! Ha, to też jest pewna zmiana, zmiana targetu nawet. Bo przecież „Sabrina, nastoletnia czarownica”, która leciała w Polsacie była produkcją młodzieżową, zabawną i przede wszystkim lekką. Pamiętam, jak się siadało o 12 i….

Dobra, bo zaczynam gadać jak stary piernik.

Współczesna, netflixowa produkcja o Sabrinie wygląda tak: nadal mamy czarownicę, ale wkładamy 3-4 wątki naraz. A to kwestia szkoły, a to ktoś coś zrobił zaskakującego, a to wróg jeszcze przyjdzie, a to jakiś wewnętrzny wątek bohaterów i też długość odcinka nie wynosi z pół godziny (bo pewnie kolejne pół godziny w Polsacie to były reklamy), ale około godziny. Więc w zasadzie, mamy tu intrygę, która jest budowana na…

SPOSÓB KSIĄŻKOWY.

Oczywiście, inaczej się buduje seriale fantasy/fantastyczne, a inaczej seriale obyczajowe. Podejrzewam, że w tych drugich od bardzo dawna wątki są budowane mniej więcej tak właśnie, jak teraz wszędzie jest to modne. To też zresztą cecha charakterystyczna telenoweli, ale to zupełnie inny temat XD.

A celem tego tekstu jest?

Cóż, nie chcę małpować innych tekstów „dlaczego seriale podbijają świat”, ani też robić kolejnego zestawu seriali, których zresztą w większości nie widziałam. Myślę więc, że najlepiej, jeśli zostawię Was z powyższymi refleksjami i… poczekam na Wasze.

Dlaczego tak chętnie się ogląda seriale? Podyskutujmy!