Czy twórcy „Forgotten Love” (pl. Znachor) w ogóle czytali twórczość Tadeusza Dołęgi-Mostowicza? OK – w jego literaturze mamy silne, feminazi wręcz kobiety. Ale na litość boską, ta cała zaradność nie jest agresywna, nie jest bezsensowna. Kiedy Łucja – internistka z kliniki profesora Wilczura – musi zdobyć lekarstwo, to po prostu idzie po nie, a nie że wyczarowywuje z dupy. Ale może po kolei.
Akcja przenosi nas około trzy lata później od ostatniej powieści. Profesor Wilczur pracuje w klinice i zyskał sobie jeszcze większą sławę, niż przed kilkunastoma laty, przed amnezją. Niestety, w pracy zdarzył się pewien niefortunny wypadek, a Wilczur – bądź co bądź – młody już nie jest. To facet koło sześćdziesiątki, jeśli dobrze pamiętam. Więc Dobraniecki wraz z ekipą zmusza szefa do odejścia…
Nawet jeśli zespojlerowałam, to chcę zaznaczyć, że Dołęgę-Mostowicza czyta się w taki sposób, jakby jego powieści były niemalże współczesne literacko. Niemalże, bo jednak na czasie wtedy używano zwrotów per „pani”/”pan”, zamiast na ty. Niemalże, bo kto w dzisiejszych książkach zapodaje sentencje łacińskie? I niemalże, bo geografia II RP była inna, niż nasza.
Nie da się jednak zaprzeczyć, że „Profesor Wilczur” szybko biegnie. Nie jest to może powieść aż tak wybitna jak poprzednik – zresztą, nie miała być. To opis idylli na polskiej wsi, a ściślej: białoruskiej, bo takie też pojęcie Dołęga używał wobec Kresów. To też bardzo przyjemnie spędzony czas, w trakcie którego można się odprężyć, ponieważ – język i fabuła są lekkie, prawie bezproblemowe. I niesamowite jest to, jak autor potrafi trzymać w napięciu, i też niesamowitym jest to, w jak współczesny, filmowo-serialowy sposób jest to powieść napisana.
Oczywiście, obecni krytycy – bo ci z II RP woleli nie mówić o Dołędze, gdyż to pisarz dla kucharek – przyznają, że Dołęga był jednym z pierwszych, którzy zauważyli kino. Którzy w ten sposób prowadzili narrację. Zresztą, sam pisarz był mocno powiązany z kinematografią II RP.
„Profesor Wilczur” może być uznany za książkę bez puenty, ale dla mnie puenta ta jest. Cóż, nie chcę spojlerować, ale nie trzeba być geniuszem, żeby ją zauważyć, bo jest wprost przedstawiona.
Niestety, „Testament profesora Wilczura” to powieść zaginiona, a ja mam niesamowitą chęć przeczytać ciąg dalszy. W związku z tym zabieram się za inną powieść Dołęgi – „Prokurator Alicja Hern”.
A co do wcześniej wspomnianego „Forgotten love” – to twórcy jakby sami trochę obcięli możliwość ekranizacji drugiej części. I zresztą, nawet jeśli powiemy sobie, że tam z Zośką Wilczur będzie mieszkał, to jak na litość boską ma się prezentować wątek Kolskiego? Już nie mówiąc o samej Łucji. Powiem wprost – powieści Dołęgi nie trzeba dopasowywać i do filmów, i do czasów. One nadal w dużej mierze są współczesne, ba, pokuszę się o stwierdzenie, że przy premierze wyprzedzały swój czas. I to są niesamowite historie, bardzo głębokie i FEMINISTYCZNE!
14.09.2023 13:45 Dostałam książkę, ładnie zapakowaną, więc przyszła w idealnym stanie. 14:55 Zabieram się za czytanie. 14:59 Główna bohaterka zadaje sobie pytanie – „Co ja robię ze swoim życiem?” i wiesz, co? Ja mogłabym zadać to samo pytanie! Nie dlatego, że mam jakieś specjalne problemy, ale właśnie dlatego, że jestem w procesach i muszę podjąć konkretne kroki na swej drodze życiowej. Mam już nową świadomość, teraz tylko trzeba odpowiednio zadziałać. Z jednej strony jest to łatwe – bo mam już narzędzia, np. „Efekt latte – dlaczego nie trzeba być bogatym, by mieć bogate życie” Davida Bacha, którą właśnie zaczęłam czytać. Z drugiej strony w moim życiu zawsze najtrudniej było mi się zdecydować na konkrety. Jak to powiedział ktoś „jak pozwalasz sobie na byle co, to masz byle co”. Także wracam do lektury.
No, wreszcie ktoś to powiedział – budżetowanie SIĘ NIE SPRAWDZA. Przynajmniej u ludzi, którzy dealują z dużą kreatywnością i często bujają w obłokach. Tak też sprawy się mają z Zoey – główną bohaterką powieści Davida Bacha, który w przystępny sposób postanowił wyjaśnić trzy proste zasady, mogące dać nam profit tysiąclecia. 😉 Zoey to dusza artystyczna, w dodatku redaktorka podróżniczego magazynu. Nie dowiadujemy się jakiego chyba, ale to nie ma znaczenia. Znaczenie ma to, że dziewczę jest kapitalnie zadłużone (wiecie, studia, karty kredytowe i przyjemności) i nic właściwie z tym nie robi. Aż do momentu, kiedy jej szefowa nie przyłapuje jej na wewnętrznych rozterkach i radzi „porozmawiaj z baristą”. Barista owy pracuje w pobliskiej kawiarni i jest dziwny. Zoey mu nie ufa, ale słuchając opowieści postanawia zmienić swoje życie, bo usłyszała, że bez celebrowanego budżetowania DA SIĘ, KURKA, NORMALNIE I SZCZĘŚLIWIE ŻYĆ. Czy ja spojleruję? Nie, Panie i Panowie, zespojlerowałabym niecnie, gdybym powiedziała, o jakie 3 zasady chodzi w efekcie latte. Zapewne większość w trakcie lektury mogła się skapnąć, że wcześniej czy później próbowała coś-tam wdrożyć z tego, ale… no właśnie. Ta książka jest tak prosta jak budowa cepa, przez co przeczytałam ją jednym tchem. W dodatku zawiera prawdy, których ekonomiści nie lubią – typu: budżetowanie nie działa. Wiecie, to nie tak, że ono nie działa dla wszystkich. Są po prostu pewni ludzie, dla których nie działa, ale jest jakiś %, którzy bez budżetowania nie potrafią iść dalej. Ja się wpisuję w typ „budżetowanie to koszmar, nie działa”. Co więcej, powiem Wam, że jeśli miałabym teraz wybierać między kursem o finansach a tą powieścią, to wybrałabym „Efekt latte”. What?! Ale przecież w kursie było dużo ćwiczeń! I w ogóle! No tak, ale cały klucz tkwi w tajemnicy prostoty. David Bach nie stara się iść w filozofie rozwoju duchowego – mówi po prostu, jakie czynności może wykonać zwykły, przeciętny szary Kowalski. I to się ceni. Naprawdę, ta opowieść może być jak taki wyrzut sumienia, jeśli się nie zacznie jej realizować. I dobrze, że tłumaczy, iż to wszystko to tak naprawdę… a zresztą, sięgnijcie sami po „Efekt latte – dlaczego nie trzeba być bogatym, by mieć bogate życie”, gdyż jest to książka zajebista z wyżej wymienionych powodów :).
PS.: Co do podtytułu, to prawda jest równie prosta – pieniądze są narzędziem do tego, byśmy mieli radość w życiu :). I tak, wiem, można nie mieć na chleb i się cieszyć życiem, ale chyba trochę nie o to chodzi :V.
Brać tę książkę czy nie brać – oto jest pytanie, a odpowiedź jest zależna od tego, jak bardzo chcecie skorzystać z wiedzy o rozwoju.
Bo jeśli nie chcecie w ogóle – to lepiej wydajcie te pieniądze na kino, na pewno jakiś dobry film się tam znajdzie.
Ale jeśli chcecie… to jedyną wątpliwością może być to: „jestę już tyle w samorozwoju, po co mi kolejna rzecz o tym samym?”.
No więc odpowiadam – po to, by się wreszcie do mózgu wgrały pewne podstawy. Szczególnie, że „Z odwagą przez życie” zawiera kilka mocnych ćwiczeń, które sama wdrażam w życie.
Mamy tu dziesięć rozdziałów – z czego pierwszy to wyjaśnienie, dlaczego warto mieć wysoką samoocenę. Kolejne to takie małe kroczki, by ta samoocena była w miarę ugruntowana. Czyli trochę o tym, jak się komunikować z innymi, trochę o wybaczaniu, trochę o tym, jak odróżnić agresję od wysokiej samooceny i tak dalej, i tak dalej.
W każdym z nich znajdziemy praktyczne wskazówki – które wystarczy zastosować. I w każdym z nich znajdziemy zdania, które mogą do nas przemówić. Tak, zdania w tej pozycji są mocne i zawierają to „coś”. Niby oczywista oczywistość czasem, ale jak Joanna Parysz coś prosto z mostu powie, to nagle pewne elektrony w mózgu się połączą i tadaaaam, mamy czarno na białym jak zrobić, żeby siebie w końcu docenić.
Spodobało mi się tu jeszcze parę rzeczy.
Przede wszystkim klimat w postaci wykonania składu. Asia sama nad tym siedziała, to nie jest szybka i łatwa praca, czasem miałam wrażenie, że chciała więcej, więcej i jeszcze więcej przekazać, jakby trochę jej się śpieszyło, a czasu mało, a konkretów wiele. Ta książka konkretami stoi i nie warto się obawiać tego, że skoro siedzi się wiele lat w rozwoju, to kolejna pozycja jest niepotrzebna.
Otóż, jest potrzebna, bo zawierać może ważne zdania, które wreszcie przemówią do Twojego mózgu.
Ale: tu uczciwie Asia stawia sprawę jasno. Jasne, oczywista rzecz, że jeśli będziemy żyli w optymistycznych, pozytywnych myślach, to nasz świat nie będzie wyglądał jak z Mad Maxa, a raczej jak z Pandory „Avatara”.
No, tyle że magiczne myślenie jest czasem słabym myśleniem i trzeba oddać autorce, że raczyła o tym wspomnieć. W ogóle, podając ćwiczenia zaznaczyła ważne, wręcz fundamentalne rzeczy: jak coś robisz, to z emocją, czuciem, bo bez tego to raczej słabo wyjdzie ta nalewka. Jeśli w ogóle. Podaje parę przykładów naukowców, cieszę się też, że w ich teamie znalazł się Neville Goddard, ale przede wszystkim cieszę się, że Asia pchnęła lekko nożem temat: „bo widzę pewne niezrozumienie Prawa Przyciągania, złe zrozumienie”. I bardzo dobrze, w końcu ktoś to wreszcie powiedział. I powiedział, że innych nie jesteśmy w stanie zmienić, i powiedział, że wybaczanie to nie magiczne czary-mary po których człowieki nagle będą w scenach łóżkowych, tylko konkretne odpuszczanie zaszłości. Taaak, to mi się spodobało.
Czy coś mi się nie spodobało?
Oczywiście, jest taka rzecz.
Być może Was nie dotyczy.
„Gdybym tę książkę dostała na początku swojej przygody z duchowością, to oszczędziłabym sobie wiele czasu” – tak se pomyślałam. A z drugiej strony może i nie; wszak kiedyś, na początku czytałam książkę o poprawieniu własnej samooceny, ale praktycznie… niewiele z niej zostało w głowie, bo była niewykorzystywana w praktyce. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że nie miała za wiele ćwiczeń, a właściwie to zapamiętałam tylko jedno: „chwal się”. I Asia też to poleca.
Wiecie, jej ton w stylu „warto zwrócić się do coacha” bywa może i nużący, ale faktycznie – trzeba oddać to, że nie konkretyzuje, że TYLKO DO NIEJ. Po prostu zaznacza „ale widzę, że razem szybciej”. No tak, w związku szybciej wszystko idzie. W sumie, powiem Wam, że tu można by się przyczepić do autoreklamy, gdyby nie pewien szczegół. Ta książka wspaniale się uzupełnia z innymi produktami Asi – a przecież o to chodzi, ne? Żeby biznes nie tyle się kręcił, co był poukładany harmonijnie. Czy jakoś tak.
W każdym razie, jasno wszystko, wyklarowane wszystko i mamy piękną opowieść o tym, jak siebie zaakceptować. A na końcu Asia dodała rozdział, gdzie jej klientki omawiają swoje sukcesy. Myślę, że to jest bardzo ważny rozdział, bo można zobaczyć, że z pewnych bzdetoletowych myśli, programów można wyjść.
Na czym to ja? A, że fajna to była książka. Zwłaszcza fajna będzie dla tych, którzy jeszcze chcą popracować nad samooceną, ale tak w ogóle to w zestawie z kursem „Pokochaj siebie” to znakomite połączenie.
A i miałam się dowalić do wdzięczności, ale i nie, bo jednak wdzięczność jest poruszana kilka razy i chyba w którymś momencie mi się połączyły te takie gwiazdki w mózgu i trochę zrozumiałam, a w ogóle to po lekturze musiałam ją trochę przetrawić. Nie wiem, co się trawiło, ale smaczne było.
Miłego czytania i dziękuję Asi za możliwość napisania przedpremierowej recenzji tego cacka .
PS.: Teraz przyszło, że z tamtą książką, co ją dawno temu czytałam, to też było tak, że emocje mnie blokowały w działaniu. Ale Asia nie w ciemię bita, nie takie rzeczy przeżyła, więc z niecierpliwością czekam na książkę o emocjach, którą już zapowiedziała w swoim debiucie, jakim jest „Z odwagą idź przez życie”. A w sumie to piękny tytuł. Dobra, idę już.
Nie wiem, czy ta część „Na noże” jest zabawniejsza od jedynki, bo może mam przesyt komediowy. Z drugiej jednak strony, trzeba przyznać się do tego, że ostatnie 2 wieczory to ostre wciąganie wesołych filmików i zamierzam jeszcze przynajmniej dwa w niedalekim czasie obczaić. Z innej strony sam Rian mówił, że film powinien się bronić jako film, a nie kontynuacja jakiejś serii. Plus twierdził, że w swoich dziełach zamieszcza przemyślenia. I właśnie to stanowi największy atut „Glass onion”. Bo jeśli nie znajdziecie śmiesznotek – ale znajdziecie z pewnością, bo na przykład pierwsze 15 minut może wręcz zabić śmiechem – to znajdziecie ciekawe spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości. Tym razem detektyw Blanc ma do rozszyfrowania zagadkę zabójstwa milionera na greckiej wyspie, a przynajmniej na to się z początku zanosi. Ogromnym plusem – wbrew pozorom, bo jest to szczegół – jest zaznaczenie czasu akcji, czyli nieszczęsny rok 2020. Tak czy inaczej, Rian Johnson dalej doskonale bawi się formułą kryminałów a’la Agatha Christie. I to widać, o rany, jak to widać! Dlatego myślę, że największą frajdę z filmu będą czerpać przede wszyscy jej wielbiciele, fani klasycznych kryminałów. I tak, specjalnie nie powiem, z jakimi jej powieściami ta historia mi się kojarzy, by nie psuć zabawy. Nie mniej, nawet jeśli nie znacie pisarki, to i tak macie do ugrania wspaniałą zabawę. Przede wszystkim dlatego, że bohaterowie są żywi. Tak, to oni robią ten film. Sama zagadka może i jest prosta jak budowa cepa, nie mniej to w jaki sposób reżyser to wszystko rozegrał, to wow. Powiem szczerze, że momentami była mocno widoczna gra świateł, gra tym, co otacza bohaterów. Teren niby mały, ale jakże ciekawy. I znacznie lepiej, niż w jedynce, w „Glass Onion” prezentuje się muzyka. To ja się może i na niej nie znam, ale z pewnością dźwięki zapadają w ucho, są takim naturalnym środowiskiem niektórych scen. Sposób opowiadania tej historii jest zacny, więc każdy, kto lubi kryminały i każdy, kto ma Netflixa może doskonale spędzić wieczór przy tym filmie. Polecam serdecznie .
W czerwcu zeszłego roku Netflix podjął decyzję o drugim sezonie „Prawnika z Lincolna” – serialu na podstawie powieści Michael’a Connelly’ego. To historia o prawniku Micky’m Hallery’m, który pewnego dnia dostaje w spadku kancelarię prawną przyjaciela. I zaczyna się rollecoaster, bo adwokat ma na głowie pewnego geniusza-twórcę growego hitu oskarżonego o zabójstwo dwóch osób. A na dodatek dzieje się jeszcze kilka, nie mniej ciekawych spraw.
Pierwszy sezon liczy sobie dziesięć odcinków i muszę przyznać, że były dobre. Może nie jest to wybitne dzieło, ale znajdziemy tu to, co fani kryminałów uwielbiają najbardziej, a reżyserka sprawia, że ogląda się to ciekawie.
WIZUALIA
Zacznijmy jednak od wizualiów, bo te są widoczne gołym okiem. Pierwszy wjazd Micky’ego jest w stylu dość teledyskowym. To znaczy – wszystkie inne ujęcia mają kolory stonowane, zwyczajne. Natomiast pierwsza jazda adwokata ma takie bardziej agresywne, jaśniejsze.
Powitanie przez widza Micky’ego – kadr ciepły, sprawiający wrażenie gorąca.
Ten styl jest stosowany później w momentach, gdy Mickey opowiada swojej szoferce o pracy adwokata. Tłumaczy, w jaki sposób ten myśli i na czym trzeba się skupić, by wygrać. To daje ciekawy, teledyskowy styl.
Są to momenty, które dają trochę wytchnienia widzowi, bo na ekranie dość dużo się dzieje. Wstawiono je w formie przerywnika między główną akcją i myślę, że to dobry koncept, bo jeśli w pierwowzorze – bo serial jest na podstawie książki – takich rozmów było pełno, to fajnie rozwiązano sprawę.
Natomiast nie udało mi się znaleźć, czy twórcy „Prawnika z Lincolna” chcieli nawiązać do teledysku Morcheeba, ale że ten fajny, to posłuchajcie ;).
Jest jeszcze jedna ciekawostka wizualna w serialu. W pierwszym odcinku jest ujęcie na budynki, o takie:
Dzieje się to tuż przed nawiązaniem akcji, o której za chwileczkę. Bo podobne ujęcie znajduje się w piątym odcinku, ale wtedy jeden z budynków jest rozmazany:
W sumie trudno powiedzieć, czy te kadry są zrobione z rozmysłem. Mam nadzieję, że jeszcze nie zasnąłeś/aś, bo teraz przechodzimy do właściwej recenzji.
RECENZJA
Pewnego dnia Michael „Mickey” Haller dowiaduje się, że jest bogaty. Owszem, wcześniej był prawnikiem, jednak miał wypadek w trakcie surfowania, po którym zaczął brać i przez to stracił rok życia. Gdy już się ogarnął, dowiedział się, że jego przyjaciel – także prawnik – został zabity. Przez kogo? Dlaczego? Mickey nie wie, ale dąży do rozwiązania tej zagadki. Przy okazji, martwy kumpel przepisał mu swoją kancelarię, która była znacznie bogatsza, niż kancelaria Micky’ego.
Hmm… Tak ogólnie przedstawia się oś fabularna serialu – jest sprawa, którą musi się zająć w spadku, jest jego kierowczyni, która pracuje jako szoferka spłacając go, jest sprawa przyjaciela trupa i to wszystko ładnie się ze sobą spina. Narracja jest prowadzona w dość dynamiczny sposób, więc całkiem przyjemnie się ogląda.
Cóż, jest jednak pewna scena, której nie do końca ogarniam. To znaczy: wszystko jest logiczne, ale… co się stało na ekranie? No właśnie. Nasz Mickey jest śledzony i zauważył to, potem strzela i potem jest po ptakach, ale nie ogarniam, w co strzelał. Na początku wydawało mi się, że w drzwi, ale nie – jakby efekt naboju zupełnie zniknął. Cóż, celem Mickey’a z pewnością nie były klamki. A zresztą.
To są raczej szczegóły, które nikogo nie obchodzą. A przynajmniej widza, co dał się wciągnąć w historię. A w tym przypadku tak jest, bo pomimo klisz, serial ogólnie jest dobrze wykonany i ma tak poprowadzoną narrację, by się chciało dalej go oglądać.
Nie mniej, jeśli jesteście wyczuleni na akcenty – bo Mickey ma nierówny akcent, przechodzący od amerykańsko-meksykańskiego do amerykańskiego i nie jest to spowodowane czymś wyraźnym… to ten szczegół może Was denerwować. Tak, wiem, na takie drobnostki może zwrócić uwagę tylko Amerykanin/Meksykanin tam żyjący.
Natomiast, jeśli ktoś czytał powieści „Prawnik z Lincolna” Michaela Connelly’ego lub oglądał film z 2011 roku, to może być mniej zadowolony. Pełny metraż dotyczy pierwszego tomu, zaś serial drugiego, „The Brass Verdict”. To mogło spowodować, że producent/twórca serialu David E. Kelley nie mógł wykorzystać przyczyny, dla którego Mickey wycofał się na rok z zawodu. Otóż, w filmie jest to strzelanina, w serialu zaś surfing. Fani serii uważają, że Mickey nie polubiłby sportu, to nie ten typ człowieka. I cóż, może i mają rację, ale dla wszystkich innych, którzy nie znają ani pierwowzoru, ani poprzednika, historia jest całkiem dobrze oglądalna, a wartka narracja – bo tu niewątpliwie sporo się dzieje – powoduje, że „Prawnik z Lincolna” wciąga.
Dzień dobereł, dziś Disney+ poinformował mnie, że dostępne są wszystkie odcinki komediowego serialu „Pam i Tommy”, opowiadającym o dramacie Pameli Anderson.
Mam teraz moralny dylemat, czy potrzebuję tego seansu, czy nie. Dlaczego?
Hulu użyło wizerunków artystów bez ich zgody.
– Uważam to za kurewsko oburzające – napisała Courtney Love, przyjaciółka Anderson na swoim fejsbukowym profilu. Cóż, podzielam jej zdanie, ale chyba w internetach zrobiła się ostra gównoburza w temacie, skoro pani usunęła tego posta.
I to jest niepokojące.
Bo wygląda to tak, jakby w USA-Kanadzie, nie było czegoś takiego jak „prawo do wykorzystania wizerunku”, na którą w Polsce trzeba mieć zgodę, a jak nie masz, to może się to źle skończyć. Innymi słowy, wygląda to tak, jakby w USA każdy mógł wykorzystywać wizerunek przynajmniej publicznej osoby do robienia tego, co się chce.
Jest to tym bardziej kontrowersyjne, że Pamela w dokumencie konkurencji – Netflixowym – przyznaje, że sprawa nieszczęsnej kasety jest dla niej traumą.
Para – Pamela i Tommy – robili wtedy remont i mieli sejf położony gdzieś między szpargałami. Pewnego dnia jedno z nich postanawia poszperać w sejfie, ale orientuje się, że go skradziono. Pamela trzymała tam szpargały, natomiast była jeszcze jedna rzecz.
Kaseta z ich nagimi nagraniami.
Dostali intratną propozycję bodajże 5 milionów dolarów w zamian za to, że nowy „właściciel” będzie mógł ją rozpowszechniać. Para to odrzuciła i nie trzeba być geniuszem, żeby przytaknąć im rację. Bo wyobrażacie sobie, że Wasze nagie nagrania ktoś kradnie i oferuje, że będzie to rozpowszechniał, serio?
Kaseta wyciekła, Pamela i Tommy nie zobaczyli ani złotówki z tego tytułu, choć wiadomo było, kto za tym stał. Nie oni. Oni nawet poszli do sądu, ale o ile Tommy spotkał się z reakcją „wow, jesteś szalonym rockmanem”, o tyle Pamelę spotkało to samo, co zawsze.
– Skoro wcześniej pozowała nago i rozmawiała o swoim życiu seksualnym w wywiadach, utraciła prawo do zachowania tajemnicy – argumentowali prawnicy firmy posiadającej kasetę.
Serio? Nawet dla prostytutki najgorszym, co może być to gwałt. Ba, sex workerki po prostu świadomie rozporządzają swoim ciałem i nie widzą w tym nic niezwykłego. I mają prawo do decydowania o tym, co zostanie upublicznione. Wystarczy spojrzeć na nie jak na ludzi, a nie lalki.
Ale w USA chyba tego nie rozumieją – tzn. Pamela od samego początku miała problem z postawą innych wobec jej ciała. „Ale to były lata 90′ XX wieku!” – powiecie, więc wtedy prowadzący głupkowatych programów mieli prawo pytać o cycki i jechać na tym przez godzinę. Szowinistyczne?
A czym się różni Hulu od szowinistycznego potraktowania Pameli w takim programie? OK – nie oglądałam serialu, ale dokument „Pamela – historia miłosna” pokazał, że serial traktuje bardzo inaczej to, co się wydarzyło w życiu Pameli. I o ile reżyser może tłumaczyć się tym, że „och, wiemy, że Pamela przez to cierpiała”, to to, że Hulu wykorzystał jej historię bez pytania nie powinno mieć miejsca. Nawet jeśli „serial został oparty na artykule prasowym”. Ale najbardziej szowinistyczne jest to, że znowu wraca „ta słynna kaseta”. Znowu Pamela będzie się kojarzyła z cyckami.
Bo można zrobić z dramatu komedię – czemu nie, w końcu „Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri” opowiada obiektywnie rzecz mówiąc o dramatach ludzkich, ale w klimacie humorystycznym. Tyle że to jest fikcyjna opowieść. Tu mamy żywego człowieka, który po prostu stara się żyć dalej i na przykład grać w „Chicago” na Broadwayu.
Mamy XXI wiek.
Mamy #metoo i chyba to #metoo jest bardzo, bardzo potrzebne nadal, skoro wciąż dzieją się takie rzeczy. A ja jako widzKA chciałabym obejrzeć coś przyjemnego – na przykład „Pam i Tommy”, bo to komedia – ale moje sumienie mi na to nie pozwala. Nie pozwala, bo zwyczajnie nie chcę wspierać gówna.
* * *
Informacje o tym, co się wydarzyło w związku z kasetą Pameli i Tommy’ego zaczerpnęłam z dokumentu „Pamela – historia miłosna” na Netflixie. Anderson przedstawia w nim historię swojego życia, widzimy też dwóch synów, którzy czasem coś komentują. Raczej wybitny dokument to to nie jest, natomiast jest parę inspirujących rzeczy, można się nawet namyślić nad pewnymi sprawami. Myślę, że jego seans może być w sam raz do piątkowego chilloutu.
Ja chyba fanką dramatów nie jestem, albo za dużo w swoim życiu widziałam historii, bo dla mnie „Matka idealna” to jakiś przeciętny miniserial z Francji/Niemiec. Nie znaczy to, że jest zły – po prostu coś nie kliknęło w moim przypadku.
* * *
Pewnego dnia córka – Anya (Eden Ducourant) – Heleny (Julie Gayet) i Mathiasa (Andreas Pietschmann) zostaje aresztowana i oskarżona o zabójstwo. A ponieważ stało się to we Francji, to matka rusza z Niemiec na ratunek. Tam wzywa do pomocy adwokata, swego dawnego przyjaciela Vincenta (Tomer Sisley). Ten stara się ją uspokoić, ale jakoś pozwala Helenie sobą pokierować, by przeprowadzić prywatne śledztwo.
Po którym dla Heleny nic już nie będzie takie samo.
* * *
Ten czteroodcinkowy serial podobno spodobał się publiczności Netflixa. Ja powiem tak: dało się to obejrzeć, ma kilka dobrych aspektów, ale wybitnym dziełem to to nie jest. Ale czy musi takie być? Jest tu całkiem niezła intryga, ciekawe zamieszanie wokół Anyi, a jednak… czegoś mi brakowało. Może bardziej rozbudowanej relacji między matką a córką? Sama nie wiem – po prostu coś nie pykło i tyle.
Natomiast nie oznacza to, że serial jest zły. Raczej… oznacza to, że nie trafił w moje gusta. To ma spore akcenty dramaturgiczne, a mnie zaraz po seansie przyszła myśl: za mało akcji.
Oho, wolałabym szybsze tempo, bardziej sensacyjne.
No cóż, przynajmniej wiecie, jakiego typu jest to serial .
A – i spodobał mi się opening. Było nie było, całkiem fajnie wtopili twarze w zdjęcia miasta.
Pierwszy sezon – to ważne – zdobył serca widzów mega humorem, zwłaszcza początkowa scena.
Tym razem jednak twórcy wiedzą, że humor humorem, ale tego typu, który prezentowany jest przez bohaterów sprzedaje się tylko raz. Bo właściwie wstawki „uwielbiam swój fetysz stóp” śmieszą raz, ale leżą w charakterze postaci.
To teoretycznie nie ma być w ciul poważne jak Tolkien fantasy.
ALE TO WCIĄŻ JEST FANTASY.
FANTASY MA BYĆ EPICKIE.
I pierwsza scena – dla odmiany – przywitała nas totalną epickością. Znajdujemy się w momencie, kiedy Taldorei jest zaatakowane przez cztery potężne smoki. I one naprawdę robią wrażenie: wielkich, groźnych, a nawet starożytnych. Design tych postaci jest udany. A muzyka doskonale wpisuje się w klimat.
I tak właśnie jest – włącznie z trzecim odcinkiem twórcy postanowili skupić się na epickości fantasy.
Mamy klasyczne zabiegi fabularne typu: udamy się po pomoc do i zbierzemy jakieś artefakty. Jednak to nie przeszkadza, bo zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić z bohaterami.
I twórcy doskonale zdają sobie z tego sprawę i to świetnie wykorzystują, ale – no, to już byłby z mojej strony chujowy spojler.
W każdym razie, mamy tu jeszcze jeden niezły zabieg: tym razem śledzimy drogę od zera do bohatera nie kapłanki, ale elfów czy nawet tego szarego siłacza.
Wow, świetne zagranie dla widzów.
I być może jedynie czego można się czepiać to wciąż ten sam opening, nie mniej – nadal bardzo przyjemnie się go słucha.
Nie mogę się doczekać kolejnego odcinka, recenzja w przyszły piątek, zapraszam .
*
To było zajebiste.
Dlaczego drugi sezon „Legendy Vox Machiny” tak bardzo mi się spodobał?
Wydaje mi się, że są dwa główne powody. Po pierwsze – światotwórstwo. Twórcy nie idą tu już utartymi szlakami, pozwalają na pokazanie znacznie większej przestrzeni i znacznie więcej ciekawszych elementów świata. I choć zbieranie artefaktów w fantasy nie jest absolutnie niczym nowym, to tu udało się z tym zrobić coś ciekawego.
I to jest właśnie drugi powód – bohaterowie. Widać, że każdy z nich ma swoją drogę. Co prawda, znacznie mniej seria była skupiona na Percy’m, ale umówmy się – on miał swoje wielkie 5 minut w poprzednim sezonie.
Teraz natomiast namnożyło się wątków: Grog jest zmuszony poszukać mocy w sobie, Vax jest zmuszony zawrzeć sojusz z pewną istotą i wcale go to nie cieszy, ale to wciąż fantasy, Keyleth rozwija swoje moce, a Scanlan dojrzewa i tak dalej, i tak dalej.
Innymi słowy – akcja prze tak do przodu, że nie chce się przewijać, a niektóre kwestie nie są tak oczywiste, jakby się zdawało. Więcej nawet, walki tu są częste, ale to, jak reżyserka rozegrała bitwę w dziesiątym odcinku jest czymś dla mnie epickim.
Dosłownie epickim.
Tak powinno się kręcić fantasy!
Ja już może nie będę opowiadać, o czym to dokładnie jest – bo ci, którzy widzieli sezon pierwszy wiedzą, że walka rozegra się między Vox Machiną, a smokami. Te natomiast są w kij silnymi istotami, zdającymi się wręcz być niepokonanymi…
A, i jeszcze jedno. Humor. Tak jak powiedziałam przy pierwszych wrażeniach, jest go znacznie mniej, niż w jedynce, ale dzięki temu to bardzo dobrze gra. Szczególnie w ostatnich odcinkach, dawno się tak nie śmiałam XD. I niby to było „oczywista oczywistość”, nie mniej jakoś to właśnie ta oczywistość była zabawna. Widać, że żart nie musi być jakoś mocno skomplikowany – wystarczy, jak się za niego zabiorą twórcy, którzy potrafią w dobre animacje.
W skali od 1 do 10 drugi sezon to 8,4/10. Tak, IMDB nie kłamie i bardzo żałuję, że na trzeci pewnie poczekam sobie rok. Choć może mniej – ponoć już jest w produkcji. Eeeh….
Jest to film, na którym poczujesz dyskomfort. A po seansie będzie się on utrzymywał jeszcze trochę. Ja na przykład pomyślałam sobie, że mogłam nie zrozumieć wszystkiego i muszę poczytać mądrzejsze głowy ode mnie. A właśnie, głowy…
Już od pierwszej sekundy wiemy, że styl animacji nie będzie taki, do którego się wszyscy przyzwyczailiśmy. Ani to kolorowe, ani nawarstwione CGI. Więcej nawet – te wszystkie rysunki bardzo mocno kojarzą się ze starymi, jeszcze PRL-owskimi animacjami. Próbowałam obczaić, jaki styl ogólnie mają prace Mariusza Wilczyńskiego, ale mój net znacznie utrudnił mi to zadanie. Jednak powiedzmy sobie: to wrażenie tektury jest jak wypisz wymaluj ze starych produkcji. A „Zabij to i wyjedź z tego miasta” znacznie nawiązuje do czasów słusznie minionych, choć dla widza, który ich nie pamięta, produkcja jest i tak zrozumiała. Tymczasem ponurość z obrazków doskonale komponuje się z tym, co słyszymy i przeżywamy. Są one takie… naturalistyczne? Nie do końca wiem, jak to określić – na pewno obnażające biologię. To że mamy ciało i jak ono funkcjonuje. Widzimy na przykład proces zszywania materiału, ale tym materiałem okazuje się być skóra. Naprawdę, scena wzbudziła we mnie duży dyskomfort, ale nie była ona taką jedyną. Bo na drugiej płaszczyźnie rozgrywał się dramat psychologiczny, że tak powiem.
Właściwie z miejsca dostajemy informację: tak, to film z przemocą. Zaczyna się delikatnie, bo od biednych zwierzątek, ale w końcu autor postanowił przejść do nieco bardziej krwawszych, niepokojących scen. Pół biedy, jakby to się opierało jedynie na scenach horrorowych, ale właśnie nie. One są – zresztą, jak całość – nierealistyczne, surrealistyczne. To wszystko ma być pokazane nie wprost, a symbolicznie. I im dalej w to wchodzimy, tym widzimy, że główny bohater, Mariusz, jest tylko głównym obserwatorem. Bo tak naprawdę to inni w filmie pełnią główne skrzypce.
Ci inni to wszyscy ci, którzy już odeszli z życia twórcy.
Począwszy od rodziców, a skończywszy na przyjaciołach Wilczyńskiego: Wajda, Nalepa i jeszcze parunastu artystów, którzy może i zdążyli nagrać głosy do obrazu, ale nie zdążyli go zobaczyć.
A może zdążyli?
I o ile można mówić, że twórca rozliczył się z przeszłością i jest to film na poły biograficzny – bo biograficzność to pamięć – to tak naprawdę jest on hołdem dla tych wszystkich, którzy już odeszli. Hołdem dla dziadków, z którymi zresztą Wilczyński spędzał dużo czasu i hołdem dla jego matki. On nie chciał siebie pokazać, on chciał pokazać to, co pokolenie jego rodziców przeżyło i w jaki sposób. Nostalgię wzmaga rozmowa z kombatantem wojennym, a przede wszystkim użycie głosów osób zmarłych (m.in. Wajdy) i muzyki Nalepy, czyste lata siedemdziesiąte.
Ten film nie jest dla każdego. Jest dyskomfortowy. Jest taki, że masz wrażenie, że wiesz, że to kino artystyczne, ale jakby tak nie do końca rozumiesz, co autor chciał przekazać, choć wiesz, co autor chciał przekazać. Po prostu zawiera w sobie mnóstwo symboliki, mnóstwo scen, które mogą mieć różnorakie znaczenie. Jednocześnie wysoka ocena krytyków nie dziwi: bo tu wszystko jest dograne na ostatni guzik. Doskonały dubbing i świetna realizacja animacji.
Prawdopodobnie nie jest to najbardziej obiektywna recenzja tego filmu. Prawdopodobnie też nie będzie to najbardziej polska recenzja. Wszystko dlatego, że w tym przypadku trudno o brak refleksji o czasie i mentalności człowieka.
Zacznijmy od dość prozaicznej rzeczy, jaką jest logika Netflixa. Potrafią wrzucić piąty sezon serialu, ale usunąć z niego dwa pierwsze. W przypadku „Sailor Moon Eternal” mamy do czynienia właśnie z podobną sytuacją. Mamy tu fabularnie przedfinałowego bossa, a ich było z kilka. I dlatego osoba, która nie zna serii może poczuć się z lekka zagubiona, chcąc ogarnąć Sailorkę. No bo co do licha stało się na księżycu i kim u diabła jest ten różowy pot… znaczy, Chibiusa?! Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie Polak ma dwie opcje. Pierwsza: sięgnąć po nielegalne źródła, bo innych nie ma. Druga: kupić (ewentualnie pożyczyć) mangę od JPF. I jedna i druga opcja będzie ok, bo „Eternal” to ekranizacja mangi. Podobnie jak cała seria wydawana od 2014 roku.
Zaraz, zaraz, a co z latami 90′?!
Ano, nic – to były złote czasy anime. Znaczy się… jakościowo. Choć teraz mamy efekty komputerowe i różne dobra rozwiniętej cywilizacji, stare pierniki mojego pokroju nie mogą się oprzeć, że „kiedyś było lepiej”. Tęsknimy do ręcznie rysowanej animacji. Tęskni się też do rzeczy znanych z dzieciństwa. Nie mówiąc już o tym, że tzw. seria Sailor Moon Classic, czyli to, co powstało w latach 90′, była tworzona z serca i nie bez powodu podbiła świat. Te openingi, dramaty, rozbudowane charaktery, muzyka, przy wielu scenach nic, tylko się wzruszać. I tak, wtedy była widoczna krew i przemoc bardziej, niż w obecnych produkcjach. Oraz wydawało mi się, że postacie NIE MAJĄ downa. Teraz mi pioruńsko ciężko oglądać anime właśnie przez to, że mi się wydaje, że z tymi wielkimi oczami jest coś nie tak.
Tyle że seria z lat 90′ to prawie jeden wielki filler. ALE ZA TO JAKI! „Bleach” do pięt pod tym względem nie dorównuje Sailorce. I może fabularnie „Sailor Moon” to nie „Gra o Tron”, a jednak, z przyjemnością oglądało się parodiowanie wszystkiego przez tzw. demony wysyłane przez bossów. Te wątki psychologiczne były ciekawe i prawdziwe.
Problem polega na tym, że takie potraktowanie serii nie spodobało się Naoko Takeuchi. Może to być zrozumiałe, bo pewnie dużo pracy i serca włożyła w Sailorkę. Dlatego, gdy buchnęła wieść, że Toei z okazji 25-lecia serii zrobi nową wersję, tym razem opartą tylko i wyłącznie na mandze, wszyscy najpierw się podniecili, a potem… po polsku zaczęło się narzekanie.
Sailor Moon Crystal
Miałam mieszane uczucie co do Crystala, ale najbardziej się wkurzyłam, kiedy okazało się, że każdy nowy boss to nowa koncepcja postaci. OK – w serii „Classic” też bohaterom się zmieniał design, jednak nie był on chaotyczny, raczej zmiany były kosmetyczne, po to, by animacja wyglądała dobrze w nowych technologiach. W „Crystalu” mamy jednak coś dziwnego – ma się wrażenie, że Toei kompletnie nie ma pomysłu na serię. „Kurde, fanom nie podoba się ten mrok, to może trochę pójdziemy w dziecięce twarze?”, „Ej, chyba dodaliśmy za dużo CGI”, a w ogóle to „ojej, ale błędy w sylwetkach, weźcie to poprawcie, by fani na DVD mieli coś dobrego, a nie chałturę”. I mogłabym tak dalej, ale myślę, że już wiecie, o co chodzi.
Sytuacji nie poprawiła wieść, że zamiast serialu będą filmy.
Bo skończyli na trzecim bossie, więc kontynuacja serii w postaci filmów… trochę ni z gruchy, ni z pietruchy, prawda? Okazało się jednak, że w kinie animacja musi wyglądać dobrze, przyzwoicie. To czego oczekiwali po Toei fani w końcu się ziściło.
A, nie, czekaj.
W Polsce: „ale po co odmłodzili bohaterki”, „przecież to czysta seksualizacja”, „wyglądają jak dzieci i teraz zboki będą fapać”.
Oczywiście, dla niektórych przemiany są zbyt powolne – choć niewiele poza jakością grafiki w stosunku do serii Classic z lat 90′ zostało zmienione – a poza tym jeszcze parę rzeczy do poprawy.
Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to ja nie potrafię prawidłowo ocenić „Sailor Moon Eternal”, czy to po prostu naczelna cecha Polaka – narzekanie – objawiła się nagle w narodzie?
Sailor Moon Eternal
„Sailor Moon Eternal” jest na podstawie mangi. W związku z tym dla mnie kompletnie niezrozumiałe jest narzekanie na fabułę. Bo, moi drodzy,
TAKA JEST MANGA.
Film (podzielony na 2 części po 81 minut) zawiera oczywiście drobne zmiany kosmetyczne, jednak w 99% to jest kadr w kadr z mangi. Może przesadziłam, ale zadbano np. o to, by Rei miała fryzurę jak z komiksu, by dziewczyny miały stroje jak z komiksu, by wreszcie było dobrze widoczne to, że Chibiusa to dorastająca już dziewczyna, a nie głupi różof… znaczy, no, pyskata małolata. W sumie w mandze mamy jedno stwierdzenie „ale mam wrażenie, że Chibiusa stoi między nami” i tam trochę pogadali ze 2-3 okienka, a w filmie jednak jest to znacznie bardziej rozbudowane. I dobrze, że zostało to pokazane od strony różowej Sailorki, bo jest to ciekawsze może, a przynajmniej – hehe – mniej mroczniejsze.
No i powiedzmy sobie szczerze – ten epizod, podobnie jak każdy inny (z wyjątkiem jednotomówki o kotach) to ok. trzech tomów. A manga ma to do siebie, że akcja musi być błyskawiczna, tam nie ma prawie czasu na pogaduszki i rozkminy w stylu „czy książę na białym koniu się zjawi?”. Tu trzeba się przemienić, rozwalić wroga i iść dalej, ale Polacy oczywiście narzekają, że akcja za szybko, że mogliby zwolnić tempa, a w ogóle to „ja muszę czytać dzieciom napisy, bo mają siedem lat, a Netflix nie dał lektora”. I gównoburza gotowa – ale jak to chcesz lektora, ale przecież dubbing to zuo, a w ogóle powinni dawać tylko napisy do animców, ale ci otaku są źli, bo chcą tylko napisy, co za…
I ja mogłabym sobie ponarzekać. Wszak zawsze można lepiej. Tylko nie wiem, czy jest sens. Po pierwsze dlatego, że dzisiejsze anime OGÓLNIE mają tę nieszczęsną cechę, że są przegadane. Po drugie dlatego, że jestem starym piernikiem, a ta produkcja jest przeznaczona dla dzieci. I można napisać, że przecież Classic też było dla dzieci i wszyscy się dobrze na tym bawili. No można, tylko wiecie – TEN epizod jest trochę inny od reszty. Jest taki… pro-dziecięcy. Zresztą, dali radę tak naprawdę, a to że nie było humoru, to ekhem… ja się przyzwyczaiłam do tego w Crystalu, a wciąż nie można zapominać, że tak – w mandze mało było humorystycznych gagów. Więc w zasadzie, pokolenie się zmieniło, odbiór jest inny, czego innego wymaga.
I po trzecie wreszcie – TAK, JA CHCĘ MIEĆ WSZYSTKO SAILORKOWE NA NETFLIXIE. Classic, Crystal, filmy, wszystko. Bo już w tej chwili mam syndrom fana Sailorek i po prostu lubię sobie wracać do scen z „Eternala”. A jako że Netflix patrzy, co się sprzedaje, co jest popularne i tak dalej – chciałabym, żeby dalej ładował w tę serię pieniądze. By finał był taki, na jaki Sailorka zasługuje, a nie to coś, co było w Classicu (kto widział, ten wie), i co dziwnie wychodziło w Crystalu. Szczególnie, że pod względem duchowym zawarto tam wiele mądrości.
W związku z tym nie wiem, czy narzekanie na coś, co i tak się dobrze wizualnie oglądało, ma sens. Może i ma, ale mam takie dziwne wrażenie, że naprawdę włączył się fanom tryb „a to złe, a to nie dobre, a w ogóle to rozpacz”. Nie umiem tego do końca określić, bo ja szczerze mówiąc po seansie… byłam zadowolona. Ale tak NAPRAWDĘ zadowolona.
A czy Wy chcecie oglądać „Eternal”? A może już widzieliście? Dajcie znać!