[RECENZJA] Zabij to i wyjedź z tego miasta

Jest to film, na którym poczujesz dyskomfort. A po seansie będzie się on utrzymywał jeszcze trochę. Ja na przykład pomyślałam sobie, że mogłam nie zrozumieć wszystkiego i muszę poczytać mądrzejsze głowy ode mnie. A właśnie, głowy…

Już od pierwszej sekundy wiemy, że styl animacji nie będzie taki, do którego się wszyscy przyzwyczailiśmy. Ani to kolorowe, ani nawarstwione CGI. Więcej nawet – te wszystkie rysunki bardzo mocno kojarzą się ze starymi, jeszcze PRL-owskimi animacjami. Próbowałam obczaić, jaki styl ogólnie mają prace Mariusza Wilczyńskiego, ale mój net znacznie utrudnił mi to zadanie. Jednak powiedzmy sobie: to wrażenie tektury jest jak wypisz wymaluj ze starych produkcji. A „Zabij to i wyjedź z tego miasta” znacznie nawiązuje do czasów słusznie minionych, choć dla widza, który ich nie pamięta, produkcja jest i tak zrozumiała. Tymczasem ponurość z obrazków doskonale komponuje się z tym, co słyszymy i przeżywamy. Są one takie… naturalistyczne? Nie do końca wiem, jak to określić – na pewno obnażające biologię. To że mamy ciało i jak ono funkcjonuje. Widzimy na przykład proces zszywania materiału, ale tym materiałem okazuje się być skóra. Naprawdę, scena wzbudziła we mnie duży dyskomfort, ale nie była ona taką jedyną. Bo na drugiej płaszczyźnie rozgrywał się dramat psychologiczny, że tak powiem.

Właściwie z miejsca dostajemy informację: tak, to film z przemocą. Zaczyna się delikatnie, bo od biednych zwierzątek, ale w końcu autor postanowił przejść do nieco bardziej krwawszych, niepokojących scen. Pół biedy, jakby to się opierało jedynie na scenach horrorowych, ale właśnie nie. One są – zresztą, jak całość – nierealistyczne, surrealistyczne. To wszystko ma być pokazane nie wprost, a symbolicznie. I im dalej w to wchodzimy, tym widzimy, że główny bohater, Mariusz, jest tylko głównym obserwatorem. Bo tak naprawdę to inni w filmie pełnią główne skrzypce.

Ci inni to wszyscy ci, którzy już odeszli z życia twórcy.

Począwszy od rodziców, a skończywszy na przyjaciołach Wilczyńskiego: Wajda, Nalepa i jeszcze parunastu artystów, którzy może i zdążyli nagrać głosy do obrazu, ale nie zdążyli go zobaczyć.

A może zdążyli?

I o ile można mówić, że twórca rozliczył się z przeszłością i jest to film na poły biograficzny – bo biograficzność to pamięć – to tak naprawdę jest on hołdem dla tych wszystkich, którzy już odeszli. Hołdem dla dziadków, z którymi zresztą Wilczyński spędzał dużo czasu i hołdem dla jego matki. On nie chciał siebie pokazać, on chciał pokazać to, co pokolenie jego rodziców przeżyło i w jaki sposób. Nostalgię wzmaga rozmowa z kombatantem wojennym, a przede wszystkim użycie głosów osób zmarłych (m.in. Wajdy) i muzyki Nalepy, czyste lata siedemdziesiąte.

Ten film nie jest dla każdego. Jest dyskomfortowy. Jest taki, że masz wrażenie, że wiesz, że to kino artystyczne, ale jakby tak nie do końca rozumiesz, co autor chciał przekazać, choć wiesz, co autor chciał przekazać. Po prostu zawiera w sobie mnóstwo symboliki, mnóstwo scen, które mogą mieć różnorakie znaczenie. Jednocześnie wysoka ocena krytyków nie dziwi: bo tu wszystko jest dograne na ostatni guzik. Doskonały dubbing i świetna realizacja animacji.

[RECENZJA] Saturday Night Fever

Bardzo długo zabierałam się do tego filmu. Tak długo, że „Saturday Night Fever” wylądował na moim ekranie dopiero wczoraj, czyli w ostatnim dniu jego pobytu na Netflixie. I jak?

Zaczynamy od przyjemnego tonu, lekko zepsutego przez rodziców. Normalka, starzy zawsze narzekają, co? Wciągamy się w taneczne popisy, muzykę i BANG. To nie jest lekki film. To jest poważne kino społeczne, poruszające wiele problemów: rasizm, seksizm i wszystko to, co w 1977 mogło się napatoczyć autorom jako problem społeczny. Na szczęście nie zabrakło czarnego humoru, który był zarazem pokazem niesamowitej wręcz durnoty.

„Gorączka sobotniej nocy” mi się nie spodobała. Więcej, niż fabuła robi muzyka, zresztą i w okresie premiery filmu była popularniejsza od niego. Bee Gees. Tak czy inaczej, dlaczego film nie przypadł mi do gustu?

Zanim krytycy i historycy filmu wyleją na mnie wiadro pomyj, powiem, że oglądałam go bez większej wiedzy na temat lat 70′, bez większej wiedzy o samym „Saturday” i po prostu, najbardziej łyknęłam obraz jako widz. Czy też raczej widzka, co w kontekście „Saturday” jest ważną uwagą. W końcu porusza on tematykę seksizmu i tak – mamy tu przemocowość i gwałt.

Z jednej strony film zaznacza, że takie sceny się dzieją. Że trudno oczekiwać, by bad boy nie był bad boyem, a jednak John Travolta rozegrał tę postać na dwa sposoby. Jako tego złego i jako tego miłego, z lekka zagubionego faceta, który ma szansę pracować przez następne piętnaście lat w sklepie z farbami. Świetlana przyszłość, co?

No dobrze, film pokazuje, ale nie ocenia. Moim zdaniem, gdyby „Gorączka sobotniej nocy” zadebiutowała dopiero w 2021, zostałaby okrzyknięta jednym z najbardziej szowinistycznych obrazów. Bo niby twórcy chcą pokazać, że jednak w społeczeństwie jest coś nie tak, ale nie do końca to robią. Znaczy, nikogo tak naprawdę nie osądzają. Zamiast tego stosują co innego – w jakiś sposób przesadnie naznaczają seksualność i brzydkość, choć na ekranie wcale nie jest brzydko. A nie, przepraszam, jest brzydko, tylko brzydko jest w głowach bohaterów, którzy odrzucają jakąś laskę, która chce z nim – Travoltem, bo to w końcu ciacho – tańczyć, no ale ona nie jest Sharon Stone.

Z takim podejściem jednak otrzymaliśmy coś, co chce poruszać ciężkie tematy, ale… nie bardzo to idzie? Jasne, można powiedzieć: „artystyczna wizja bycia obiektywnym”, tyle że widz najbardziej zapamiętał tańce Travolty i muzykę. I chyba do dziś pokutuje przekonanie o tym, że „Saturday” to właśnie film o tańcu. Jasne, Tommy chce wygrać konkurs w jakiejś dyskotece. Lecz więcej obserwujemy relacji między postaciami, niż swingów na parkiecie.

Jest jeszcze jedna kwestia, na którą chyba niewielu zwróciło uwagę. Praca kamery. Po części jest to związane z tym, jak się robiło filmy w latach 70′, ale po części nie; dlatego, że gdy bohaterowie idą czy tańczą, czy w ogóle się ruszają, to praca kamery jest bardzo, bardzo dynamiczna. Ciągle coś się dzieje, ciągle coś jest w ruchu. I to jest tak ustawione, by widz miał wrażenie, że jest np. Travoltą, który trzyma partnerkę.

Obraz porusza tak wiele spraw, że po seansie chce się zatrzymać na chwilę, by odpocząć od tej ciężkostrawności. Chyba nawet do pewnego stopnia mnie ten film wkurzył. Może dlatego, że to, co się tam dzieje jest pokazywane bez osądu? A może właśnie takie emocje miał wywołać?

Jeśli masz ochotę, możesz wesprzeć tego bloga tutaj. Dziękuję <3

[RECENZJA] Kajko i Kokosz [2021]

Na ten dzień czekali chyba wszyscy fani polskiego komiksu i animacji. Oto bowiem na Netflix wszedł Kajko i Kokosz, produkcja oparta na legendarnych komiksach Janusza Christy. Tylko właśnie: czy twórcy stanęli na wysokości zadania?

Fabuła

Produkt jest przeznaczony dla dzieci, więc nie powinno dziwić, że zamiast piwa mamy miód*.
Epizody są dość krótkie, bo 13 minut. To jest niby mało, ale okazuje się, że w tak niewielkim czasie antenowym da się stworzyć ciekawą, wartką przygodę, której niczego nie brakuje.

Animacja i muzyka

Czołówka wydaje mi się zbyt szybka, ale podobne wrażenie odniosłam przy „Hildzie”, więc nie wiem, czy jest ono słuszne. Za to muzyka! Bardzo mi się spodobała, bo jest dynamiczna, wpada do ucha. W każdym razie, wracając do animacji, to widać, że wykonano z pomocą komputera. To oczywiście nie psuje zabawy, bo choć kreska jest dość prosta, to wartka akcja, humor w stylu „lelum polelum, o ja biedny” i ogólnie przygody, wciągają. A nawet, rzekłabym, poprawiają humor.

Dużo. Dużo osób przy tym pracowało

Uważam, że Netflix, czy też raczej wykonawcy zlecenia, stanęli na wysokości zadania. I nic dziwnego, bo po pierwsze – czuwała nad tym Fundacja Janusza Christy. Po drugie, pracowało nad tym polskie studio EGoFILM, więc mamy w czymś polskim polskość :).

Polecam serdecznie!

PS.: A tu macie całkiem dobry artykuł o produkcji.

PS.2: Jeśli spodobała Ci się ta recenzja lub masz ochotę mnie wesprzeć, to tu możesz to zrobić. Bardzo dziękuję <3

* ale porozmawiajcie o tym z dziećmi, bo miód jest bardzo zdrowy przecież.

[RECENZJA] Przygody Merlina

Pięć sezonów, 65 odcinków. Tyle liczą sobie „Przygody Merlina”, które lata temu mogliśmy oglądać na Polsacie w sobotnie południe. Teraz jest to możliwe dzięki Netflixowi i to była dla mnie czysta frajda, móc oglądać 43543423544325 interpretację legend o królu Arturze.

Jest to młodzieżowa produkcja, choć ogląda się ją bardzo dobrze. W głównych rolach obsadzono Colina Morgana (Merlina) i Bradleya Jamesa (Artur). Bohaterowie poboczni, którzy odgrywali i tak znaczącą rolę to Richard Wilson (Gajusz) czy Anthony Head (Uther Pendragon). Zapytacie, co z tego? Ano, nie wiem. Przejdźmy zatem do fabuły.

Na dwór Uthera Pendragona, króla Camelotu, przybywa pewien chłopak. Jest młody i nie znający świata, ale jego mama przyjaźni się z nadwornym medykiem, pod którego pieczę trafia. Merlin, bo tak się człek nazywa, nie zaskarbia sobie sympatii Artura, syna Uthera, ponieważ… no, ponieważ zachowuje się nierozważnie. Koniec końców jednak, pod wpływem innych wydarzeń, Uther łaskawie czyni z Merlina giermkiem swego syna. I tak zaczyna się wielka przyjaźń pomiędzy czarownikiem, a Arturem. No, tyle że następca tronu nie ma zielonego pojęcia o potędze swego giermka. I nic w tym dziwnego – czary są zakazane, co tworzy liczne problemy w postaci licznych wrogów Camelotu.

Męska przyjaźń?

Wiadomo – giermek to tylko giermek. Pokojowy to tylko pokojowy. Asystent nadwornego medyka to tylko asystent nadwornego medyka. Nie umywa się do władzy Artura. Nic więc dziwnego, że królewski potomek nie okazuje zbyt wiele szacunku innym. Z czasem się jednak to zmienia i twórcy serialu naprawdę dobrze zaznaczyli tę „przemianę”. No właśnie – „przemianę”. Bo o ile widać, że bohaterowie zachowują się znacznie dojrzalej i już nie wierzą z miejsca wszystkim naokoło, tak w kwestii przyjaźni pomiędzy Merlinem a Arturem mam bardzo mieszane uczucia. Możliwe, że to dlatego, że kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa. A możliwe też, że twórcy chcieli budować napięcie i dramatyzm. Sama nie wiem, bo podobno w męskiej przyjaźni przedrzeźnianie się na kilkanaście różnych sposobów to normalka. I mogłam to ogarnąć w pierwszym czy drugim sezonie – w końcu Artur to jeszcze bubek, nadęty pan tronu. Jednak te wszystkie przygody mają na niego wpływ. Tak więc… w trzecim sezonie co prawda widać, że Merlin może sobie pozwalać na trochę więcej słów, niż zwykły sługa, ale to nadal sługa. I miałam wrażenie, że w tej relacji jest coś toksycznego. Ciągle określali swoją relację jako „przyjaźń”, ale czy aby na pewno? Niektóre gesty czy nawet mimika twarzy Merlina wskazywały na to, że nie jest zadowolony z tego, że Artur włożył mu wiadro na głowę. Ale nadal – wiedząc, że magia jest zakazana – odgrywał rolę przybocznego idioty. Pomimo właśnie tego, że wielokrotnie ratował tyłek Arturowi. Ba – wątek ten i przyjaźni jest poruszany w ostatnich odcinkach przez samego Artura, już wówczas siedzącego na tronie. I te sceny mogą kroić serce, zwłaszcza, jak się ma te naście lat.

Poprawność polityczna

Jeśli myślicie, że dopiero Netflix wymyślił czarnoskórą królową na tronie Anglii, to się mylicie. Pierwszymi byli twórcy „Przygód Merlina”.

Mogli być również pionierami w obsadzeniu czarnoskórych rycerzy z Okrągłego Stołu.

Ale w kwestii silnych kobiet jest tu sprawa co najmniej ciekawa. Dlaczego? Bo same w sobie legendy o króle Arturze nie przedstawiają pozytywnie roli niewiast, raczej obrazują je jako złe i niebezpieczne. I o ile w pierwszych dwóch sezonach łatwo było to przełknąć, bo przecież czarnoskóra służka poszła walczyć, a w atakowanej wiosce walczą również kobiety, to jednak im dalej, tym trudniej było zachowywać pro-feministyczny charakter produkcji. Może i twórcy by chcieli, ale jednak nie bardzo mogą coś zrobić ze złą czarownicą Morganą, skoro tak było w legendzie. Ba, kryzys w związku Artura tylko wspomaga jakieś takie wrażenie „kobiety są złe”. Na szczęście to serial, więc poboczni bohaterowie mogą być płci męskiej i na równi spiskować z białogłowymi. Ale może jestem zbyt przewrażliwiona – no wiecie, za dużo treści pro-feministycznych na uczelni.

Zagrywki reżyserskie

Pewnie to nic nadzwyczajnego, ale jest różnica w kręceniu pierwszych a ostatnich sezonów. Spójrzmy na kolory – w beztroskich przygodach są nasycone, ale gdy sytuacja staje się nadzwyczaj poważna, to już dodano pewnego rodzaju szarość. Przykład:

Nie jest to może kadr specjalnie tęczowy, ale jest różnica z ich intensywnością – na przykład do tego:

Dobrze też wychodzi realizacja pro-horrorowych zagrywek, gdy odcinek tego wymaga. Tutaj szczególnie polubili zabawę z crumperami (czy jak to się pisze – chodzi o wyskakiwanie duchów z nagła) czy postacie z których leje się woda.

Czy wszystko zgrane?

Ogólnie, serial nawet po latach dobrze się ogląda. To zasługa muzyki i również tego, że im dalej, tym ciekawej. No, poza pewnymi wątkami w stylu „dźgnięta i uratowana, ale potem znowu tak samo dźgnięta i już umarła”. Ostatecznie można na to przymknąć oko, bo po co psuć sobie zabawę.

Na szczęście w dwóch innych kwestiach twórcy się spisali.

O ile w pierwszych odcinkach morał jest wręcz mówiony, o tyle im w głąb lasu, tym jest on mniej wypisany czarno-na białym. Innymi słowy, bohaterowie dorastają wraz z widzami.

No i logika pewnych oddziaływań – to było szczególnie ważne w ostatnich dwóch odcinkach. Z początku wydaje się, że skoro taki silny i mocny, to czemu Artura nie uratuje? Ano właśnie temu – za chwilę pada odpowiedź.

Całość ma wydźwięk w stylu „uwierz w siebie”. Ciekawe też było dla mnie zobaczenie, jak bardzo ten serial poszedł mi w dekiel, ale to może zostawię dla siebie.

PS.: OST z serialu tutaj :).

Jeśli Ci się recenzja spodobała
lub chciałbyś/łabyś, bym zrecenzowała coś spoza Netflixa
lub po prostu masz na to ochotę, to możesz mnie wesprzeć tutaj.

Dziękuję, za wszelkie wsparcie jestem wdzięczna! <3

[RECENZJA] Capitani, co mam robić?

Na Netflix wszedł kolejny serial. Tym razem z Luksemburga. Dziś ma drugie miejsce w najpopularniejszych serwisu. Ale czy „Capitani” rzeczywiście na to zasługuje?

Więcej screenów tu

Moim zdaniem – nie. Co nie znaczy, że jest on kiepski; po prostu fani kryminału nie dostaną tu jakiejś wyjątkowo wartkiej akcji czy zaskakujących momentów. Ba – koneserzy gatunku będą mogli przewidzieć scenariuszowe „niespodzianki”. Co zatem skłoniło mnie do obejrzenia wszystkich 12 odcinków?

Tysiąc i jedno pytanie

Odpowiadając, to są następujące rzeczy:

  • język. Luksemburski mnie odrobinę zaciekawił, bo to jednak ani nie niemiecki, ani nie francuski, ani nawet nie włoski czy skandynawski. Sprawiał wrażenie, jakby wszystkie cechy z tych języków były wrzucone do jednego wora i tak to się toczy właśnie. Pogrzebałam i okazało się, że luksemburski przez dłuższy czas był uznawany za dialekt niemiecki, ale w 1984 się to zmieniło. Wtedy wpisano go do języków urzędowych kraju. Mimo to wieści głoszą, że francuski – drugi urzędowy – go wypiera.
  • Ale wróćmy do serialu. Jest tu wszystko przyzwoite, od montażu, oświetlenie, po grę aktorską. Ba, główny bohater – Luc Capitani – wyróżnia się na tle mieszkańców nie tylko tym, że przychodzi od zewnątrz. Także aktor się postarał i postawa tego policjanta jest taka kamienna, lekko gburowata czy lekceważąca. Zauważyłam to dopiero w ostatnim odcinku, ale tak – wszyscy pozostali bohaterowie byli grani tak bardziej miękko, co nie dziwi, skoro mieszkają w małej wioseczce, nieopodal stolicy. Wobec tego wszyscy się tu znają i są w jakiś sposób ze sobą zżyci.
Więcej screenów tu
  • Muzyka… powiedzmy sobie szczerze – nie zauważyłam, by wyróżniała się czymś nadzwyczajnym, ale spełnia swoje zadanie.
  • Intryga. Mamy morderstwo. Sprawa wydaje się dość prosta, ale właśnie nie. Oczywiście, mieszkańcy miasteczka zdają się wiedzieć doskonale, co zaszło, ale zdają się nie chcieć mówić. Typowe? Tak. Dobrym rozegraniem scenariuszowym było to, że Luc w hotelu poznaje… no właśnie raczej rozpoznaje starą znajomą, z którą łączy pewną tajemnicę. I szczerze mówiąc, wałki, jakie się wokół niej tworzą zdają się być odrobinę ciekawsze, niż rozwiązywanie śmierci nastolatki, jednej z bliźniąt (spod znaku bliźniąt).
  • Wątki poważne. Jest tam sprawa pewnego pana, który ma niepełnosprawność umysłową i najprawdopodobniej coś widział. Mieszkańcy starają się go kryć, bo jest łatwym celem. Zbyt wielkie obawy? No, niekoniecznie, bo przypomina się taka sprawa Tomka Komendy…
  • …a propos polskiego wątku. To jest tam nawiązanie, tyle że dość niejasne. No bo mamy takiego delikwenta, który nazywa się Jerry Kowalska. Nazwisko znajome, prawda? No to – niezaprzeczalnie Polak! Tyle że nie. W serialu stwierdzono, że gościu pochodzi z Białorusi i musiał stamtąd spadać, bo reżim. Dajcie znać, czy są jacyś Kowalscy na Białorusi, kto wie, widział :).
Więcej screenów tu
  • Długość odcinków. Słowo daję, to była jedna z przyczyn, dla której łatwiej było mi oglądać ten serial. Mamy do czynienia z 25 minutami, a więc niecałe pół godziny. Znaczy, dla odcinka. Gdyby to było godzinne, to raczej trudniej byłoby mi się skupić na historii, wydawałaby się rozwleczona. A tak, mamy cięcie. To także zmusza scenarzystę/reżysera do cięć końcowych scen, które wymuszają „ej, ale co się tu stało? Chcę dalej!”.

Kotlet odgrzewany, ale dobrze przyprawiony

Więcej screenów tu

Szczerze, wciągnęłam się dopiero od czwartego odcinka. Chciałam zobaczyć, co się naprawdę stało, bo wyglądało na to, że z każdym kolejnym faktem dostajemy nie rozwiązanie, a pytanie.

Mimo wszystko, nie żałuję, że obejrzałam „Capitaniego”. To serial, który może zadowolić przede wszystkim świeżo upieczonych fanów gatunku. No i zawsze jest to historia, która… eee, no może odprężyć. W sensie, wiecie o co chodzi xD.