Mieliście ciężki dzień? Albo inaczej – jesteście po takim seansie filmowym/książkowym i chcecie odpocząć. Tak psychicznie, zupełnie. A przy tym nie oglądać totalnych głupot. No to macie – „Do wszystkich chłopaków, których kochałam”.
Film to ekranizacja jakiejś powieści młodzieżowej. Nie mam pojęcia, czy zadowolił fanów, ale „Do wszystkich chłopaków, których kochałam” to przyjemny seans. Dlaczego? No bo…
Bohaterka pisze listy do chłopaków, do których coś czuła. Właśnie – CZUŁA. Czyli PRZESZŁO. Pewnego jednak dnia okazuje się, że listy te dostają się w ręce adresatów. To – wiadomo – tworzy trochę problemów.
Nie wiem, czego to była wina, ale przez pierwszą godzinę tak oglądałam w sumie na zasadzie „aby coś leciało”. Raz się zaśmiałam, ale ogólnie to historia jakoś tak średnio mnie jarała. Tyle że gdyby nie jarała w ogóle, to bym ją wyłączyła na starcie. Tymczasem ta GIMBAZA leciała. Sobie. A ja oglądałam perypetie młodej pary, która dopiero się uczy życia. I im dłużej się im przyglądałam, tym mogłam wyciągnąć więcej nauki, że tak powiem. A to, że trzeba ze sobą rozmawiać, a to, że nie watro uciekać i tak dalej. Takie, no wiecie, sprawy szesnastolatków. I pewnie to im się film najbardziej spodoba.
Ostatecznie jestem dość zadowolona z obejrzenia tego filmu, dlatego przy okazji kolejnego zmęczenia ciężkimi tematami chętnie nadrobię dwie pozostałe części.
A – i chyba najważniejsze. TAK, WIDAĆ, ŻE BOHATEROWIE MAJĄ NAŚCIE LAT.
TUTAJ możesz mnie wesprzeć, jeśli podoba Ci się to, co wyprawiam na blogu / moje recenzje / chcesz, by były filmy spoza Netflixa. Dziękuję!