prawnik z lincolna

W czerwcu zeszłego roku Netflix podjął decyzję o drugim sezonie „Prawnika z Lincolna” – serialu na podstawie powieści Michael’a Connelly’ego. To historia o prawniku Micky’m Hallery’m, który pewnego dnia dostaje w spadku kancelarię prawną przyjaciela. I zaczyna się rollecoaster, bo adwokat ma na głowie pewnego geniusza-twórcę growego hitu oskarżonego o zabójstwo dwóch osób. A na dodatek dzieje się jeszcze kilka, nie mniej ciekawych spraw.

Pierwszy sezon liczy sobie dziesięć odcinków i muszę przyznać, że były dobre. Może nie jest to wybitne dzieło, ale znajdziemy tu to, co fani kryminałów uwielbiają najbardziej, a reżyserka sprawia, że ogląda się to ciekawie.

WIZUALIA

Zacznijmy jednak od wizualiów, bo te są widoczne gołym okiem. Pierwszy wjazd Micky’ego jest w stylu dość teledyskowym. To znaczy – wszystkie inne ujęcia mają kolory stonowane, zwyczajne. Natomiast pierwsza jazda adwokata ma takie bardziej agresywne, jaśniejsze.

Powitanie przez widza Micky’ego – kadr ciepły, sprawiający wrażenie gorąca.

Ten styl jest stosowany później w momentach, gdy Mickey opowiada swojej szoferce o pracy adwokata. Tłumaczy, w jaki sposób ten myśli i na czym trzeba się skupić, by wygrać. To daje ciekawy, teledyskowy styl.

Są to momenty, które dają trochę wytchnienia widzowi, bo na ekranie dość dużo się dzieje. Wstawiono je w formie przerywnika między główną akcją i myślę, że to dobry koncept, bo jeśli w pierwowzorze – bo serial jest na podstawie książki – takich rozmów było pełno, to fajnie rozwiązano sprawę.

Natomiast nie udało mi się znaleźć, czy twórcy „Prawnika z Lincolna” chcieli nawiązać do teledysku Morcheeba, ale że ten fajny, to posłuchajcie ;).

Jest jeszcze jedna ciekawostka wizualna w serialu. W pierwszym odcinku jest ujęcie na budynki, o takie:

Dzieje się to tuż przed nawiązaniem akcji, o której za chwileczkę. Bo podobne ujęcie znajduje się w piątym odcinku, ale wtedy jeden z budynków jest rozmazany:

W sumie trudno powiedzieć, czy te kadry są zrobione z rozmysłem. Mam nadzieję, że jeszcze nie zasnąłeś/aś, bo teraz przechodzimy do właściwej recenzji.

RECENZJA

Pewnego dnia Michael „Mickey” Haller dowiaduje się, że jest bogaty. Owszem, wcześniej był prawnikiem, jednak miał wypadek w trakcie surfowania, po którym zaczął brać i przez to stracił rok życia. Gdy już się ogarnął, dowiedział się, że jego przyjaciel – także prawnik – został zabity. Przez kogo? Dlaczego? Mickey nie wie, ale dąży do rozwiązania tej zagadki. Przy okazji, martwy kumpel przepisał mu swoją kancelarię, która była znacznie bogatsza, niż kancelaria Micky’ego.

Hmm… Tak ogólnie przedstawia się oś fabularna serialu – jest sprawa, którą musi się zająć w spadku, jest jego kierowczyni, która pracuje jako szoferka spłacając go, jest sprawa przyjaciela trupa i to wszystko ładnie się ze sobą spina. Narracja jest prowadzona w dość dynamiczny sposób, więc całkiem przyjemnie się ogląda.

Cóż, jest jednak pewna scena, której nie do końca ogarniam. To znaczy: wszystko jest logiczne, ale… co się stało na ekranie? No właśnie. Nasz Mickey jest śledzony i zauważył to, potem strzela i potem jest po ptakach, ale nie ogarniam, w co strzelał. Na początku wydawało mi się, że w drzwi, ale nie – jakby efekt naboju zupełnie zniknął. Cóż, celem Mickey’a z pewnością nie były klamki. A zresztą.

To są raczej szczegóły, które nikogo nie obchodzą. A przynajmniej widza, co dał się wciągnąć w historię. A w tym przypadku tak jest, bo pomimo klisz, serial ogólnie jest dobrze wykonany i ma tak poprowadzoną narrację, by się chciało dalej go oglądać.

Nie mniej, jeśli jesteście wyczuleni na akcenty – bo Mickey ma nierówny akcent, przechodzący od amerykańsko-meksykańskiego do amerykańskiego i nie jest to spowodowane czymś wyraźnym… to ten szczegół może Was denerwować. Tak, wiem, na takie drobnostki może zwrócić uwagę tylko Amerykanin/Meksykanin tam żyjący.

Natomiast, jeśli ktoś czytał powieści „Prawnik z Lincolna” Michaela Connelly’ego lub oglądał film z 2011 roku, to może być mniej zadowolony. Pełny metraż dotyczy pierwszego tomu, zaś serial drugiego, „The Brass Verdict”. To mogło spowodować, że producent/twórca serialu David E. Kelley nie mógł wykorzystać przyczyny, dla którego Mickey wycofał się na rok z zawodu. Otóż, w filmie jest to strzelanina, w serialu zaś surfing. Fani serii uważają, że Mickey nie polubiłby sportu, to nie ten typ człowieka. I cóż, może i mają rację, ale dla wszystkich innych, którzy nie znają ani pierwowzoru, ani poprzednika, historia jest całkiem dobrze oglądalna, a wartka narracja – bo tu niewątpliwie sporo się dzieje – powoduje, że „Prawnik z Lincolna” wciąga.

dom kwiatów

Manolo Caro jest drugim meksykańskim showrunnerem pracującym dla Netflixa i mającym 4-letni kontrakt z nim niemal na starcie.

– Ten serial jest czymś, co może istnieć tylko na Netflixie – powiedział o swoim niesamowicie udanym dziele, jakim jest „Dom kwiatów”. Historia liczy sobie 3 sezony i jeden odcinek specjalny z 2021 roku.

Ufff, to była jazda bez trzymanki i powiem Wam, że jedna z najlepszych. Muszę Was przestrzec jednak, że jeśli nie lubicie poprawności politycznej, ten serial RACZEJ nie przypadnie do gustu. Właściwie ratowało go tylko to, że jest tak szalony jak tuzin latających imadeł.

* * *

„Dom kwiatów” to słynna kwiaciarnia, która brała udział w organizacji imprez dla prezydentów. Niestety, czasy jej świetności już przeminęły, o czym ich właściciele – para i trójka ich dzieci – dowiadują się w pierwszym odcinku.

Przyznam, że jestem świeżo po obejrzeniu, ale wydaje mi się, że pierwszy sezon był najbardziej strawny, jeśli chodzi o ilość transwetytów, gejów, no i murzynów. Jest chyba także najmniej śpiewna i najbardziej humorystyczna. Ładny i sprytny wstęp.

Historię zaczynamy od tego, że jakaś pani wiesza się w „Domu kwiatów”. I nagle dzieje się domino, którego bym nie chciała spojlerować.

Świętości tu nie ma żadnej – nabijają się ze wszystkiego, z czego można. Jadą po stereotypach stereotypów, choć przyznam, że nie brakuje w tym i dramatyzmu.

W drugim sezonie, w ostatnich jego odcinkach, jest bardzo dużo dramatu, którym także rozpoczyna się trzeci sezon. Nie mniej, scena, gdy Micaela śpiewa w konkursie to po prostu wisienka na torcie, bardzo energetyczna.

Zresztą – nie wiem, czy to jest kwestia jego meksykańskiego akcentu hiszpańskiego (z tego też się nabijają) – ale oglądało mi się to o wiele lepiej, niż hiszpańskie produkcje. Jest w tym jakaś taka energia, siła. Soundtrack tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=_2tnXFIfFJo… – warto posłuchać, bo to naprawdę kryje w sobie perełki.

Chcę jeszcze zwrócić uwagę na dwie kwestie.

Aktorzy, którzy grali dwóch gejów – Juliana (Dario Yazbek Bernal) i Diego (Juan Pablo Medina) – oraz siostra jednego z nich, Elena (Aislinn Derbez) – musieli być bardzo odważni. Jak rozumiem, przy takich produkcjach jest coś w stylu „pracownik do scen intymnych” i tu ON BYŁ NAPRAWDĘ POTRZEBNY. Jest bardzo dużo golizny, scen intymnych, więc serio, wymagało to od nich pewnej otwartości i odwagi.

Jednak bardzo moją uwagę przyciągnęła Cecila Suarez, odgrywająca rolę Pauliny. To, jak ona tworzy tę postać czyni ją jedną z najbardziej charakterystycznych wśród tego zbiegowiska i tak już dziwacznego towarzystwa. I mam tu na myśli mimikę, jak i mowę.

Jeśli chodzi o reżyserię, a ściślej pracę kamery, to mamy tu czasem artystyczne zabawy w stylu: retrospekcje damy nieco innym kolorem, pobawimy się wyglądem obrazu w salonie, jakieś bardzo artystyczne urywki mające dobrze zobrazować stan bohaterów.

Ufff, co za jazda bez trzymanki.

Jeśli nie boicie się zbyt dużej ilości murzynów, trans, gejów i wszystkiego, co może wpaść do głowy w temacie poprawności politycznej, to śmiało, włączajcie „Dom kwiatów”. Ta historia jest tak szalona, że zaraz idę obejrzeć film i mam wrażenie, że to jeszcze będzie za mało.

Niech żyje Meksyk!

[RECENZJA] Przygody Merlina

Pięć sezonów, 65 odcinków. Tyle liczą sobie „Przygody Merlina”, które lata temu mogliśmy oglądać na Polsacie w sobotnie południe. Teraz jest to możliwe dzięki Netflixowi i to była dla mnie czysta frajda, móc oglądać 43543423544325 interpretację legend o królu Arturze.

Jest to młodzieżowa produkcja, choć ogląda się ją bardzo dobrze. W głównych rolach obsadzono Colina Morgana (Merlina) i Bradleya Jamesa (Artur). Bohaterowie poboczni, którzy odgrywali i tak znaczącą rolę to Richard Wilson (Gajusz) czy Anthony Head (Uther Pendragon). Zapytacie, co z tego? Ano, nie wiem. Przejdźmy zatem do fabuły.

Na dwór Uthera Pendragona, króla Camelotu, przybywa pewien chłopak. Jest młody i nie znający świata, ale jego mama przyjaźni się z nadwornym medykiem, pod którego pieczę trafia. Merlin, bo tak się człek nazywa, nie zaskarbia sobie sympatii Artura, syna Uthera, ponieważ… no, ponieważ zachowuje się nierozważnie. Koniec końców jednak, pod wpływem innych wydarzeń, Uther łaskawie czyni z Merlina giermkiem swego syna. I tak zaczyna się wielka przyjaźń pomiędzy czarownikiem, a Arturem. No, tyle że następca tronu nie ma zielonego pojęcia o potędze swego giermka. I nic w tym dziwnego – czary są zakazane, co tworzy liczne problemy w postaci licznych wrogów Camelotu.

Męska przyjaźń?

Wiadomo – giermek to tylko giermek. Pokojowy to tylko pokojowy. Asystent nadwornego medyka to tylko asystent nadwornego medyka. Nie umywa się do władzy Artura. Nic więc dziwnego, że królewski potomek nie okazuje zbyt wiele szacunku innym. Z czasem się jednak to zmienia i twórcy serialu naprawdę dobrze zaznaczyli tę „przemianę”. No właśnie – „przemianę”. Bo o ile widać, że bohaterowie zachowują się znacznie dojrzalej i już nie wierzą z miejsca wszystkim naokoło, tak w kwestii przyjaźni pomiędzy Merlinem a Arturem mam bardzo mieszane uczucia. Możliwe, że to dlatego, że kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa. A możliwe też, że twórcy chcieli budować napięcie i dramatyzm. Sama nie wiem, bo podobno w męskiej przyjaźni przedrzeźnianie się na kilkanaście różnych sposobów to normalka. I mogłam to ogarnąć w pierwszym czy drugim sezonie – w końcu Artur to jeszcze bubek, nadęty pan tronu. Jednak te wszystkie przygody mają na niego wpływ. Tak więc… w trzecim sezonie co prawda widać, że Merlin może sobie pozwalać na trochę więcej słów, niż zwykły sługa, ale to nadal sługa. I miałam wrażenie, że w tej relacji jest coś toksycznego. Ciągle określali swoją relację jako „przyjaźń”, ale czy aby na pewno? Niektóre gesty czy nawet mimika twarzy Merlina wskazywały na to, że nie jest zadowolony z tego, że Artur włożył mu wiadro na głowę. Ale nadal – wiedząc, że magia jest zakazana – odgrywał rolę przybocznego idioty. Pomimo właśnie tego, że wielokrotnie ratował tyłek Arturowi. Ba – wątek ten i przyjaźni jest poruszany w ostatnich odcinkach przez samego Artura, już wówczas siedzącego na tronie. I te sceny mogą kroić serce, zwłaszcza, jak się ma te naście lat.

Poprawność polityczna

Jeśli myślicie, że dopiero Netflix wymyślił czarnoskórą królową na tronie Anglii, to się mylicie. Pierwszymi byli twórcy „Przygód Merlina”.

Mogli być również pionierami w obsadzeniu czarnoskórych rycerzy z Okrągłego Stołu.

Ale w kwestii silnych kobiet jest tu sprawa co najmniej ciekawa. Dlaczego? Bo same w sobie legendy o króle Arturze nie przedstawiają pozytywnie roli niewiast, raczej obrazują je jako złe i niebezpieczne. I o ile w pierwszych dwóch sezonach łatwo było to przełknąć, bo przecież czarnoskóra służka poszła walczyć, a w atakowanej wiosce walczą również kobiety, to jednak im dalej, tym trudniej było zachowywać pro-feministyczny charakter produkcji. Może i twórcy by chcieli, ale jednak nie bardzo mogą coś zrobić ze złą czarownicą Morganą, skoro tak było w legendzie. Ba, kryzys w związku Artura tylko wspomaga jakieś takie wrażenie „kobiety są złe”. Na szczęście to serial, więc poboczni bohaterowie mogą być płci męskiej i na równi spiskować z białogłowymi. Ale może jestem zbyt przewrażliwiona – no wiecie, za dużo treści pro-feministycznych na uczelni.

Zagrywki reżyserskie

Pewnie to nic nadzwyczajnego, ale jest różnica w kręceniu pierwszych a ostatnich sezonów. Spójrzmy na kolory – w beztroskich przygodach są nasycone, ale gdy sytuacja staje się nadzwyczaj poważna, to już dodano pewnego rodzaju szarość. Przykład:

Nie jest to może kadr specjalnie tęczowy, ale jest różnica z ich intensywnością – na przykład do tego:

Dobrze też wychodzi realizacja pro-horrorowych zagrywek, gdy odcinek tego wymaga. Tutaj szczególnie polubili zabawę z crumperami (czy jak to się pisze – chodzi o wyskakiwanie duchów z nagła) czy postacie z których leje się woda.

Czy wszystko zgrane?

Ogólnie, serial nawet po latach dobrze się ogląda. To zasługa muzyki i również tego, że im dalej, tym ciekawej. No, poza pewnymi wątkami w stylu „dźgnięta i uratowana, ale potem znowu tak samo dźgnięta i już umarła”. Ostatecznie można na to przymknąć oko, bo po co psuć sobie zabawę.

Na szczęście w dwóch innych kwestiach twórcy się spisali.

O ile w pierwszych odcinkach morał jest wręcz mówiony, o tyle im w głąb lasu, tym jest on mniej wypisany czarno-na białym. Innymi słowy, bohaterowie dorastają wraz z widzami.

No i logika pewnych oddziaływań – to było szczególnie ważne w ostatnich dwóch odcinkach. Z początku wydaje się, że skoro taki silny i mocny, to czemu Artura nie uratuje? Ano właśnie temu – za chwilę pada odpowiedź.

Całość ma wydźwięk w stylu „uwierz w siebie”. Ciekawe też było dla mnie zobaczenie, jak bardzo ten serial poszedł mi w dekiel, ale to może zostawię dla siebie.

PS.: OST z serialu tutaj :).

Jeśli Ci się recenzja spodobała
lub chciałbyś/łabyś, bym zrecenzowała coś spoza Netflixa
lub po prostu masz na to ochotę, to możesz mnie wesprzeć tutaj.

Dziękuję, za wszelkie wsparcie jestem wdzięczna! <3

[CIEKAWE] Serial za milion

Kto jeszcze pamięta czasy, kiedy serial miał śmieszne efekty specjalne, a epizody można było oglądać losowo?

O tym, że seriale kiedyś były prostsze, a efekty komputerowe mniej ważne przypomniały mi „Przygody Merlina”. Recenzja będzie później, teraz zaś chciałam opowiedzieć, jak to drzewiej bywało, bo hobbici nie pamiętają.

Jak to drzewiej bywało

Jeszcze w latach 90′ XX wieku sytuacja była prosta. Mamy bohaterów. Mamy jakiś konflikt – prosty, niech będzie na przykładzie „Merlina” właśnie. Oto Nimue ma postanowienie, by zniszczyć Camelot. No i teraz przysyła wrogów, którzy są różni, ale zwykle ich żywot ogranicza się do jednego odcinka. Poza tym wątki, które łączy wszystkie 13 epizodów pierwszego sezonu to głównie relacje bohaterów. I na tym oś komplikacji w zasadzie się kończy. Który teraz serial ma takie podejście? No nie licząc kreskówek, bo te pewnie rządzą się innymi prawami. Ale wygląda na to, że prostota fabularna przestała być passe.

Od czego się zaczęło?

Trudno powiedzieć, ale chyba chodzi o końcówkę lat 90′. A wtedy miliony oglądały „Przyjaciół”. Twórcy startowali od niskiego poziomu, bo przecież to był sitcom. Z czasem serial podbijał kolejne serca, aż dorobił się 10 sezonów, a aktorzy w nim biorący czterocyfrowych sum za odcinek. Ba, w ostatnim sezonie twórcy na jeden musieli wykładać po 9 milionów dolarów, bo gaże aktorów ich do tego zmuszały.

A potem nastąpiło coś ciekawego – stacje zaczęły walczyć o widza niekoniecznie jakością, a wysokością budżetu serialu. Najstarszy artykuł z tej kategorii znalazłam z roku 2010. Był to „Transporter” i była to francuska produkcja i opierała się właśnie na tych filmach Luca Bessona. Koszt całkowity 13-odcinkowej serii miał liczyć 48 milionów dolarów. Jednak Stary Kontynent na tym nie skończył, w 2011 roku widzowie mieli doświadczyć „Artura i Muminków”, która to produkcja miała kosztować 13 milionów. Śmieszne kwoty?

Wszystko przez Netflixa

Netflix to taka trochę historia Kopciuszka streamingów. Zaczęli od wypożyczalni kaset, a skończyli na… no, każdy widzi, jak. Po drodze byli wyśmiewani i ignorowani, bo przecież KTO OGLĄDA SERIALE W INTERNETACH PRZECIEŻ MODEM NIE WYTRZYMA ONEOENEONENE!!!!111

Dziś wszyscy chcą mieć VOD. Nie dość, że namnożyło się tego jak grzybów po deszczu, to jeszcze zaczyna się ostra konkurencja w kwestii jakości. A to HBO przywalił ostatnio N, bo przecież premiery kinowe będą teraz dostępne w ich VOD, a to Disney dał prawego sierpowego, zapowiadając pindyliony produkcji StarWarsowych itd. Ale teraz ich by nie było, ba – nie byłoby obecnego konceptu serialu – gdyby nie Netflix. Gdyby nie oglądanie seriali w Sieci i to w sposób ciągły. Takie zjawisko przecież obserwowane jest przynajmniej od dwudziestu lat, a najsilniej: od dekady. Więc seriale musiały się zmienić. Jak?

Jak to teraz bywa

Chyba najlepiej porównać to na produkcji Sabriny. Lata 90′ – takie proste, jak wyżej. No i mniej mroczniej! Ha, to też jest pewna zmiana, zmiana targetu nawet. Bo przecież „Sabrina, nastoletnia czarownica”, która leciała w Polsacie była produkcją młodzieżową, zabawną i przede wszystkim lekką. Pamiętam, jak się siadało o 12 i….

Dobra, bo zaczynam gadać jak stary piernik.

Współczesna, netflixowa produkcja o Sabrinie wygląda tak: nadal mamy czarownicę, ale wkładamy 3-4 wątki naraz. A to kwestia szkoły, a to ktoś coś zrobił zaskakującego, a to wróg jeszcze przyjdzie, a to jakiś wewnętrzny wątek bohaterów i też długość odcinka nie wynosi z pół godziny (bo pewnie kolejne pół godziny w Polsacie to były reklamy), ale około godziny. Więc w zasadzie, mamy tu intrygę, która jest budowana na…

SPOSÓB KSIĄŻKOWY.

Oczywiście, inaczej się buduje seriale fantasy/fantastyczne, a inaczej seriale obyczajowe. Podejrzewam, że w tych drugich od bardzo dawna wątki są budowane mniej więcej tak właśnie, jak teraz wszędzie jest to modne. To też zresztą cecha charakterystyczna telenoweli, ale to zupełnie inny temat XD.

A celem tego tekstu jest?

Cóż, nie chcę małpować innych tekstów „dlaczego seriale podbijają świat”, ani też robić kolejnego zestawu seriali, których zresztą w większości nie widziałam. Myślę więc, że najlepiej, jeśli zostawię Was z powyższymi refleksjami i… poczekam na Wasze.

Dlaczego tak chętnie się ogląda seriale? Podyskutujmy!

[RECENZJA] Capitani, co mam robić?

Na Netflix wszedł kolejny serial. Tym razem z Luksemburga. Dziś ma drugie miejsce w najpopularniejszych serwisu. Ale czy „Capitani” rzeczywiście na to zasługuje?

Więcej screenów tu

Moim zdaniem – nie. Co nie znaczy, że jest on kiepski; po prostu fani kryminału nie dostaną tu jakiejś wyjątkowo wartkiej akcji czy zaskakujących momentów. Ba – koneserzy gatunku będą mogli przewidzieć scenariuszowe „niespodzianki”. Co zatem skłoniło mnie do obejrzenia wszystkich 12 odcinków?

Tysiąc i jedno pytanie

Odpowiadając, to są następujące rzeczy:

  • język. Luksemburski mnie odrobinę zaciekawił, bo to jednak ani nie niemiecki, ani nie francuski, ani nawet nie włoski czy skandynawski. Sprawiał wrażenie, jakby wszystkie cechy z tych języków były wrzucone do jednego wora i tak to się toczy właśnie. Pogrzebałam i okazało się, że luksemburski przez dłuższy czas był uznawany za dialekt niemiecki, ale w 1984 się to zmieniło. Wtedy wpisano go do języków urzędowych kraju. Mimo to wieści głoszą, że francuski – drugi urzędowy – go wypiera.
  • Ale wróćmy do serialu. Jest tu wszystko przyzwoite, od montażu, oświetlenie, po grę aktorską. Ba, główny bohater – Luc Capitani – wyróżnia się na tle mieszkańców nie tylko tym, że przychodzi od zewnątrz. Także aktor się postarał i postawa tego policjanta jest taka kamienna, lekko gburowata czy lekceważąca. Zauważyłam to dopiero w ostatnim odcinku, ale tak – wszyscy pozostali bohaterowie byli grani tak bardziej miękko, co nie dziwi, skoro mieszkają w małej wioseczce, nieopodal stolicy. Wobec tego wszyscy się tu znają i są w jakiś sposób ze sobą zżyci.
Więcej screenów tu
  • Muzyka… powiedzmy sobie szczerze – nie zauważyłam, by wyróżniała się czymś nadzwyczajnym, ale spełnia swoje zadanie.
  • Intryga. Mamy morderstwo. Sprawa wydaje się dość prosta, ale właśnie nie. Oczywiście, mieszkańcy miasteczka zdają się wiedzieć doskonale, co zaszło, ale zdają się nie chcieć mówić. Typowe? Tak. Dobrym rozegraniem scenariuszowym było to, że Luc w hotelu poznaje… no właśnie raczej rozpoznaje starą znajomą, z którą łączy pewną tajemnicę. I szczerze mówiąc, wałki, jakie się wokół niej tworzą zdają się być odrobinę ciekawsze, niż rozwiązywanie śmierci nastolatki, jednej z bliźniąt (spod znaku bliźniąt).
  • Wątki poważne. Jest tam sprawa pewnego pana, który ma niepełnosprawność umysłową i najprawdopodobniej coś widział. Mieszkańcy starają się go kryć, bo jest łatwym celem. Zbyt wielkie obawy? No, niekoniecznie, bo przypomina się taka sprawa Tomka Komendy…
  • …a propos polskiego wątku. To jest tam nawiązanie, tyle że dość niejasne. No bo mamy takiego delikwenta, który nazywa się Jerry Kowalska. Nazwisko znajome, prawda? No to – niezaprzeczalnie Polak! Tyle że nie. W serialu stwierdzono, że gościu pochodzi z Białorusi i musiał stamtąd spadać, bo reżim. Dajcie znać, czy są jacyś Kowalscy na Białorusi, kto wie, widział :).
Więcej screenów tu
  • Długość odcinków. Słowo daję, to była jedna z przyczyn, dla której łatwiej było mi oglądać ten serial. Mamy do czynienia z 25 minutami, a więc niecałe pół godziny. Znaczy, dla odcinka. Gdyby to było godzinne, to raczej trudniej byłoby mi się skupić na historii, wydawałaby się rozwleczona. A tak, mamy cięcie. To także zmusza scenarzystę/reżysera do cięć końcowych scen, które wymuszają „ej, ale co się tu stało? Chcę dalej!”.

Kotlet odgrzewany, ale dobrze przyprawiony

Więcej screenów tu

Szczerze, wciągnęłam się dopiero od czwartego odcinka. Chciałam zobaczyć, co się naprawdę stało, bo wyglądało na to, że z każdym kolejnym faktem dostajemy nie rozwiązanie, a pytanie.

Mimo wszystko, nie żałuję, że obejrzałam „Capitaniego”. To serial, który może zadowolić przede wszystkim świeżo upieczonych fanów gatunku. No i zawsze jest to historia, która… eee, no może odprężyć. W sensie, wiecie o co chodzi xD.