Zastanawiam się, co tu napisać. Szczerze? Piękna prostota – tyle wystarczy. Ale ten film zasługuje na kilka jeszcze słów jak żaden inny z lunarnej wersji Pięciu Smaków.
Niby nic się nie działo, a jednak zleciał najszybciej. Jakoś tak proza życia Sajgonu lat 80′ XX wieku po prostu wciągnęła, mimo że historia jest dość prosta. On – ściąga długi. On – gra w operze i to nie byle jakiej, bo tradycyjnej, wietnamskiej. Spotykają się i… popłakałam się. Nie wiem, kim trzeba by było być, żeby się nie wzruszyć. Jest to tak subtelnie, artystycznie ukazane, że chyba nie w sposób. Co więcej, to nie jest wymuszone, jak w „Żonie”, tylko jakoś tak wypływa naturalnie, z ciepła.
Chyba nie ma sensu opisywać gry świateł, bo to widać na powyższym screenie. Dodajmy do tego stylizację otoczenia retro. Upływ czasu, starzenie się i tak dalej.
Muzyka to jeden z największych atutów filmu, jest spokojna, operowa, nostalgiczna. Nic więcej nie umiem na ten temat powiedzieć, ale doskonale zgrywa się z tym, co widać na ekranie.
Żałuję, że w najbliższym czasie nie będę miała jak sobie odświeżyć tego filmu. To dzieło na przynajmniej dwa seansy.