shahmaran

„Shahmaran” to nie paździerz w stylu „Blood origin”. To po prostu telenowela z wątkami fantasy.

Fabuła zaczyna się od tego, że Sahsu czy jak to się tam pisze, przybywa do zadupia nad zadupiami, by rzucić pewne słowa w twarz dziadkowi i nauczać na tamtejszej uczelni.

Już przy pierwszej scenie miałam lekkie „ale co ona miała na myśli”, ponieważ jej matka miała stres pourazowy, a ona to opowiada tak dziwnie, że się pogubiłam – nie wiedziałam, czy facet to jej ojciec, czy dziadek, i to, że to chodzi o dziadka wychodzi dopiero później.

W pierwszym odcinku jest kilka momentów „haha”.

Drugi zaczyna się z przytupem, czyli turyści sobie skaczą do randomowej studni przy zabytku. Oj, o sprawie zrobiło się głośno, ponieważ ktoś to nagrywał na telefonie.

Niestety, ten serial zdaje się być jakiś nieogarnięty, albo ja mam przesyt telenowel – ponieważ dotarłam do 18 minuty drugiego odcinak (z ośmiu) i czułam się znudzona. Owszem, jest jakieś zawiązanie akcji, widać tajemnicę, a fani telenowel tureckich mówią „ciekawe”.

Czy dokończę?

Nie wiem, bo trochę mi się nie chce.

la chica de nieve

Dzień dobereł.

Wy oglądaliście ostatni odcinek „The last of us” sezonu pierwszego, a ja zobaczyłam nudny serial „Śnieżna dziewczyna” na Netflixie.

* * *

Święto Trzech Króli to w Maladze fantastyczna, bo kolorowa i pełna ludzi impreza na głównej ulicy. No i w 2010 roku dochodzi do tragedii – porwana zostaje dziewczynka. Nikt niczego nie widział, wszyscy rozproszeni w tłumie, zmęczeni zabawą. No, ale dziennikarka – jeszcze stażystka – zaczyna badać sprawę, zmagając się jednocześnie z PTSD.

Właściwie obejrzałam do końca tylko po to, by dowiedzieć się, jak moje wewnętrzne ja zareaguje na sprawę z bohaterką. Ale to raczej prywatna sprawa i jedziemy dalej.

No, otóż… Serial prowadzi nas przez lata, w których pojawiały się wskazówki – nie tylko do porwanej Amayi, ale także do Miren, dziennikarki. Ta bowiem została zgwałcona, no i twierdzi, że policja olała jej sprawę. Ale węszy mimo wszystko i tak…

…dochodzimy do ostatniego odcinka, który jest chyba najciekawszy z całości, a i tak przyśpieszyłam.

Co prawda wątek Amayi się rozwiązuje, ale sprawa gwałtu nie, w dodatku serial kończy się cliffhangerem czy jakoś tak i widzimy, że dziennikarka dostaje zdjęcia zgwałconej dziewczyny.

Czy będzie drugi sezon?

Nie – znaczy, w tej chwili cholera wie. Ale pytanie powinno być: czy ten serial zasługuje na drugi sezon?

Otóż – moim zdaniem nie. Akcja jest powolna i miałam wrażenie, że nic się nie dzieje. Tzn. były jakieś relacje między bohaterami, ktoś skacze z okna, ktoś kogoś zabija, ale… e – nie, to zdecydowanie za mało, by wytrawnego widza w dziale „serial kryminalny” zauroczyć.

Zdecydowanie znacznie więcej czasu poświęcono wątkom, które… nie doczekały się finału. Wątkom niekoniecznie obyczajowym, ale jednak nie były to sceny, które jakoś specjalnie do czegoś prowadziły. A może jestem zbyt ostra?

No i reżyseria.

Hmmm… wiecie, po filmie „Niepamięć” miałam wrażenie, że niektóre kadry są takie płaskie, standardowe, nic specjalnego. Ale czego ja właściwie wymagam od reżysera z prowincji, znaczy z Hiszpanii? Czego ja się spodziewałam po serialu od Netflixa?

Nie, zdecydowanie ten serial mi się nie spodobał. BYŁ PO PROSTU NUDNY.

Idę szukać czegoś ciekawszego…

prawnik z lincolna

W czerwcu zeszłego roku Netflix podjął decyzję o drugim sezonie „Prawnika z Lincolna” – serialu na podstawie powieści Michael’a Connelly’ego. To historia o prawniku Micky’m Hallery’m, który pewnego dnia dostaje w spadku kancelarię prawną przyjaciela. I zaczyna się rollecoaster, bo adwokat ma na głowie pewnego geniusza-twórcę growego hitu oskarżonego o zabójstwo dwóch osób. A na dodatek dzieje się jeszcze kilka, nie mniej ciekawych spraw.

Pierwszy sezon liczy sobie dziesięć odcinków i muszę przyznać, że były dobre. Może nie jest to wybitne dzieło, ale znajdziemy tu to, co fani kryminałów uwielbiają najbardziej, a reżyserka sprawia, że ogląda się to ciekawie.

WIZUALIA

Zacznijmy jednak od wizualiów, bo te są widoczne gołym okiem. Pierwszy wjazd Micky’ego jest w stylu dość teledyskowym. To znaczy – wszystkie inne ujęcia mają kolory stonowane, zwyczajne. Natomiast pierwsza jazda adwokata ma takie bardziej agresywne, jaśniejsze.

Powitanie przez widza Micky’ego – kadr ciepły, sprawiający wrażenie gorąca.

Ten styl jest stosowany później w momentach, gdy Mickey opowiada swojej szoferce o pracy adwokata. Tłumaczy, w jaki sposób ten myśli i na czym trzeba się skupić, by wygrać. To daje ciekawy, teledyskowy styl.

Są to momenty, które dają trochę wytchnienia widzowi, bo na ekranie dość dużo się dzieje. Wstawiono je w formie przerywnika między główną akcją i myślę, że to dobry koncept, bo jeśli w pierwowzorze – bo serial jest na podstawie książki – takich rozmów było pełno, to fajnie rozwiązano sprawę.

Natomiast nie udało mi się znaleźć, czy twórcy „Prawnika z Lincolna” chcieli nawiązać do teledysku Morcheeba, ale że ten fajny, to posłuchajcie ;).

Jest jeszcze jedna ciekawostka wizualna w serialu. W pierwszym odcinku jest ujęcie na budynki, o takie:

Dzieje się to tuż przed nawiązaniem akcji, o której za chwileczkę. Bo podobne ujęcie znajduje się w piątym odcinku, ale wtedy jeden z budynków jest rozmazany:

W sumie trudno powiedzieć, czy te kadry są zrobione z rozmysłem. Mam nadzieję, że jeszcze nie zasnąłeś/aś, bo teraz przechodzimy do właściwej recenzji.

RECENZJA

Pewnego dnia Michael „Mickey” Haller dowiaduje się, że jest bogaty. Owszem, wcześniej był prawnikiem, jednak miał wypadek w trakcie surfowania, po którym zaczął brać i przez to stracił rok życia. Gdy już się ogarnął, dowiedział się, że jego przyjaciel – także prawnik – został zabity. Przez kogo? Dlaczego? Mickey nie wie, ale dąży do rozwiązania tej zagadki. Przy okazji, martwy kumpel przepisał mu swoją kancelarię, która była znacznie bogatsza, niż kancelaria Micky’ego.

Hmm… Tak ogólnie przedstawia się oś fabularna serialu – jest sprawa, którą musi się zająć w spadku, jest jego kierowczyni, która pracuje jako szoferka spłacając go, jest sprawa przyjaciela trupa i to wszystko ładnie się ze sobą spina. Narracja jest prowadzona w dość dynamiczny sposób, więc całkiem przyjemnie się ogląda.

Cóż, jest jednak pewna scena, której nie do końca ogarniam. To znaczy: wszystko jest logiczne, ale… co się stało na ekranie? No właśnie. Nasz Mickey jest śledzony i zauważył to, potem strzela i potem jest po ptakach, ale nie ogarniam, w co strzelał. Na początku wydawało mi się, że w drzwi, ale nie – jakby efekt naboju zupełnie zniknął. Cóż, celem Mickey’a z pewnością nie były klamki. A zresztą.

To są raczej szczegóły, które nikogo nie obchodzą. A przynajmniej widza, co dał się wciągnąć w historię. A w tym przypadku tak jest, bo pomimo klisz, serial ogólnie jest dobrze wykonany i ma tak poprowadzoną narrację, by się chciało dalej go oglądać.

Nie mniej, jeśli jesteście wyczuleni na akcenty – bo Mickey ma nierówny akcent, przechodzący od amerykańsko-meksykańskiego do amerykańskiego i nie jest to spowodowane czymś wyraźnym… to ten szczegół może Was denerwować. Tak, wiem, na takie drobnostki może zwrócić uwagę tylko Amerykanin/Meksykanin tam żyjący.

Natomiast, jeśli ktoś czytał powieści „Prawnik z Lincolna” Michaela Connelly’ego lub oglądał film z 2011 roku, to może być mniej zadowolony. Pełny metraż dotyczy pierwszego tomu, zaś serial drugiego, „The Brass Verdict”. To mogło spowodować, że producent/twórca serialu David E. Kelley nie mógł wykorzystać przyczyny, dla którego Mickey wycofał się na rok z zawodu. Otóż, w filmie jest to strzelanina, w serialu zaś surfing. Fani serii uważają, że Mickey nie polubiłby sportu, to nie ten typ człowieka. I cóż, może i mają rację, ale dla wszystkich innych, którzy nie znają ani pierwowzoru, ani poprzednika, historia jest całkiem dobrze oglądalna, a wartka narracja – bo tu niewątpliwie sporo się dzieje – powoduje, że „Prawnik z Lincolna” wciąga.

pamela a love story

Dzień dobereł, dziś Disney+ poinformował mnie, że dostępne są wszystkie odcinki komediowego serialu „Pam i Tommy”, opowiadającym o dramacie Pameli Anderson.

Mam teraz moralny dylemat, czy potrzebuję tego seansu, czy nie. Dlaczego?

Hulu użyło wizerunków artystów bez ich zgody.

– Uważam to za kurewsko oburzające – napisała Courtney Love, przyjaciółka Anderson na swoim fejsbukowym profilu. Cóż, podzielam jej zdanie, ale chyba w internetach zrobiła się ostra gównoburza w temacie, skoro pani usunęła tego posta.

I to jest niepokojące.

Bo wygląda to tak, jakby w USA-Kanadzie, nie było czegoś takiego jak „prawo do wykorzystania wizerunku”, na którą w Polsce trzeba mieć zgodę, a jak nie masz, to może się to źle skończyć. Innymi słowy, wygląda to tak, jakby w USA każdy mógł wykorzystywać wizerunek przynajmniej publicznej osoby do robienia tego, co się chce.

Jest to tym bardziej kontrowersyjne, że Pamela w dokumencie konkurencji – Netflixowym – przyznaje, że sprawa nieszczęsnej kasety jest dla niej traumą.

Para – Pamela i Tommy – robili wtedy remont i mieli sejf położony gdzieś między szpargałami. Pewnego dnia jedno z nich postanawia poszperać w sejfie, ale orientuje się, że go skradziono. Pamela trzymała tam szpargały, natomiast była jeszcze jedna rzecz.

Kaseta z ich nagimi nagraniami.

Dostali intratną propozycję bodajże 5 milionów dolarów w zamian za to, że nowy „właściciel” będzie mógł ją rozpowszechniać. Para to odrzuciła i nie trzeba być geniuszem, żeby przytaknąć im rację. Bo wyobrażacie sobie, że Wasze nagie nagrania ktoś kradnie i oferuje, że będzie to rozpowszechniał, serio?

Kaseta wyciekła, Pamela i Tommy nie zobaczyli ani złotówki z tego tytułu, choć wiadomo było, kto za tym stał. Nie oni. Oni nawet poszli do sądu, ale o ile Tommy spotkał się z reakcją „wow, jesteś szalonym rockmanem”, o tyle Pamelę spotkało to samo, co zawsze.

– Skoro wcześniej pozowała nago i rozmawiała o swoim życiu seksualnym w wywiadach, utraciła prawo do zachowania tajemnicy – argumentowali prawnicy firmy posiadającej kasetę.

Serio? Nawet dla prostytutki najgorszym, co może być to gwałt. Ba, sex workerki po prostu świadomie rozporządzają swoim ciałem i nie widzą w tym nic niezwykłego. I mają prawo do decydowania o tym, co zostanie upublicznione. Wystarczy spojrzeć na nie jak na ludzi, a nie lalki.

Ale w USA chyba tego nie rozumieją – tzn. Pamela od samego początku miała problem z postawą innych wobec jej ciała. „Ale to były lata 90′ XX wieku!” – powiecie, więc wtedy prowadzący głupkowatych programów mieli prawo pytać o cycki i jechać na tym przez godzinę. Szowinistyczne?

A czym się różni Hulu od szowinistycznego potraktowania Pameli w takim programie? OK – nie oglądałam serialu, ale dokument „Pamela – historia miłosna” pokazał, że serial traktuje bardzo inaczej to, co się wydarzyło w życiu Pameli. I o ile reżyser może tłumaczyć się tym, że „och, wiemy, że Pamela przez to cierpiała”, to to, że Hulu wykorzystał jej historię bez pytania nie powinno mieć miejsca. Nawet jeśli „serial został oparty na artykule prasowym”. Ale najbardziej szowinistyczne jest to, że znowu wraca „ta słynna kaseta”. Znowu Pamela będzie się kojarzyła z cyckami.

Bo można zrobić z dramatu komedię – czemu nie, w końcu „Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri” opowiada obiektywnie rzecz mówiąc o dramatach ludzkich, ale w klimacie humorystycznym. Tyle że to jest fikcyjna opowieść. Tu mamy żywego człowieka, który po prostu stara się żyć dalej i na przykład grać w „Chicago” na Broadwayu.

Mamy XXI wiek.

Mamy #metoo i chyba to #metoo jest bardzo, bardzo potrzebne nadal, skoro wciąż dzieją się takie rzeczy. A ja jako widzKA chciałabym obejrzeć coś przyjemnego – na przykład „Pam i Tommy”, bo to komedia – ale moje sumienie mi na to nie pozwala. Nie pozwala, bo zwyczajnie nie chcę wspierać gówna.

* * *

Informacje o tym, co się wydarzyło w związku z kasetą Pameli i Tommy’ego zaczerpnęłam z dokumentu „Pamela – historia miłosna” na Netflixie. Anderson przedstawia w nim historię swojego życia, widzimy też dwóch synów, którzy czasem coś komentują. Raczej wybitny dokument to to nie jest, natomiast jest parę inspirujących rzeczy, można się nawet namyślić nad pewnymi sprawami. Myślę, że jego seans może być w sam raz do piątkowego chilloutu.

[RECENZJA] Sailor Moon Eternal

Prawdopodobnie nie jest to najbardziej obiektywna recenzja tego filmu. Prawdopodobnie też nie będzie to najbardziej polska recenzja. Wszystko dlatego, że w tym przypadku trudno o brak refleksji o czasie i mentalności człowieka.

Zacznijmy od dość prozaicznej rzeczy, jaką jest logika Netflixa. Potrafią wrzucić piąty sezon serialu, ale usunąć z niego dwa pierwsze. W przypadku „Sailor Moon Eternal” mamy do czynienia właśnie z podobną sytuacją. Mamy tu fabularnie przedfinałowego bossa, a ich było z kilka. I dlatego osoba, która nie zna serii może poczuć się z lekka zagubiona, chcąc ogarnąć Sailorkę. No bo co do licha stało się na księżycu i kim u diabła jest ten różowy pot… znaczy, Chibiusa?! Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie Polak ma dwie opcje. Pierwsza: sięgnąć po nielegalne źródła, bo innych nie ma. Druga: kupić (ewentualnie pożyczyć) mangę od JPF. I jedna i druga opcja będzie ok, bo „Eternal” to ekranizacja mangi. Podobnie jak cała seria wydawana od 2014 roku.

Zaraz, zaraz, a co z latami 90′?!

Ano, nic – to były złote czasy anime. Znaczy się… jakościowo. Choć teraz mamy efekty komputerowe i różne dobra rozwiniętej cywilizacji, stare pierniki mojego pokroju nie mogą się oprzeć, że „kiedyś było lepiej”. Tęsknimy do ręcznie rysowanej animacji. Tęskni się też do rzeczy znanych z dzieciństwa. Nie mówiąc już o tym, że tzw. seria Sailor Moon Classic, czyli to, co powstało w latach 90′, była tworzona z serca i nie bez powodu podbiła świat. Te openingi, dramaty, rozbudowane charaktery, muzyka, przy wielu scenach nic, tylko się wzruszać. I tak, wtedy była widoczna krew i przemoc bardziej, niż w obecnych produkcjach. Oraz wydawało mi się, że postacie NIE MAJĄ downa. Teraz mi pioruńsko ciężko oglądać anime właśnie przez to, że mi się wydaje, że z tymi wielkimi oczami jest coś nie tak.

Tyle że seria z lat 90′ to prawie jeden wielki filler. ALE ZA TO JAKI! „Bleach” do pięt pod tym względem nie dorównuje Sailorce. I może fabularnie „Sailor Moon” to nie „Gra o Tron”, a jednak, z przyjemnością oglądało się parodiowanie wszystkiego przez tzw. demony wysyłane przez bossów. Te wątki psychologiczne były ciekawe i prawdziwe.

Problem polega na tym, że takie potraktowanie serii nie spodobało się Naoko Takeuchi. Może to być zrozumiałe, bo pewnie dużo pracy i serca włożyła w Sailorkę. Dlatego, gdy buchnęła wieść, że Toei z okazji 25-lecia serii zrobi nową wersję, tym razem opartą tylko i wyłącznie na mandze, wszyscy najpierw się podniecili, a potem… po polsku zaczęło się narzekanie.

Sailor Moon Crystal

Miałam mieszane uczucie co do Crystala, ale najbardziej się wkurzyłam, kiedy okazało się, że każdy nowy boss to nowa koncepcja postaci. OK – w serii „Classic” też bohaterom się zmieniał design, jednak nie był on chaotyczny, raczej zmiany były kosmetyczne, po to, by animacja wyglądała dobrze w nowych technologiach. W „Crystalu” mamy jednak coś dziwnego – ma się wrażenie, że Toei kompletnie nie ma pomysłu na serię. „Kurde, fanom nie podoba się ten mrok, to może trochę pójdziemy w dziecięce twarze?”, „Ej, chyba dodaliśmy za dużo CGI”, a w ogóle to „ojej, ale błędy w sylwetkach, weźcie to poprawcie, by fani na DVD mieli coś dobrego, a nie chałturę”. I mogłabym tak dalej, ale myślę, że już wiecie, o co chodzi.

Sytuacji nie poprawiła wieść, że zamiast serialu będą filmy.

Bo skończyli na trzecim bossie, więc kontynuacja serii w postaci filmów… trochę ni z gruchy, ni z pietruchy, prawda? Okazało się jednak, że w kinie animacja musi wyglądać dobrze, przyzwoicie. To czego oczekiwali po Toei fani w końcu się ziściło.

A, nie, czekaj.

W Polsce: „ale po co odmłodzili bohaterki”, „przecież to czysta seksualizacja”, „wyglądają jak dzieci i teraz zboki będą fapać”.

Oczywiście, dla niektórych przemiany są zbyt powolne – choć niewiele poza jakością grafiki w stosunku do serii Classic z lat 90′ zostało zmienione – a poza tym jeszcze parę rzeczy do poprawy.

Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to ja nie potrafię prawidłowo ocenić „Sailor Moon Eternal”, czy to po prostu naczelna cecha Polaka – narzekanie – objawiła się nagle w narodzie?

Sailor Moon Eternal

„Sailor Moon Eternal” jest na podstawie mangi. W związku z tym dla mnie kompletnie niezrozumiałe jest narzekanie na fabułę. Bo, moi drodzy,

TAKA JEST MANGA.

Film (podzielony na 2 części po 81 minut) zawiera oczywiście drobne zmiany kosmetyczne, jednak w 99% to jest kadr w kadr z mangi. Może przesadziłam, ale zadbano np. o to, by Rei miała fryzurę jak z komiksu, by dziewczyny miały stroje jak z komiksu, by wreszcie było dobrze widoczne to, że Chibiusa to dorastająca już dziewczyna, a nie głupi różof… znaczy, no, pyskata małolata. W sumie w mandze mamy jedno stwierdzenie „ale mam wrażenie, że Chibiusa stoi między nami” i tam trochę pogadali ze 2-3 okienka, a w filmie jednak jest to znacznie bardziej rozbudowane. I dobrze, że zostało to pokazane od strony różowej Sailorki, bo jest to ciekawsze może, a przynajmniej – hehe – mniej mroczniejsze.

No i powiedzmy sobie szczerze – ten epizod, podobnie jak każdy inny (z wyjątkiem jednotomówki o kotach) to ok. trzech tomów. A manga ma to do siebie, że akcja musi być błyskawiczna, tam nie ma prawie czasu na pogaduszki i rozkminy w stylu „czy książę na białym koniu się zjawi?”. Tu trzeba się przemienić, rozwalić wroga i iść dalej, ale Polacy oczywiście narzekają, że akcja za szybko, że mogliby zwolnić tempa, a w ogóle to „ja muszę czytać dzieciom napisy, bo mają siedem lat, a Netflix nie dał lektora”. I gównoburza gotowa – ale jak to chcesz lektora, ale przecież dubbing to zuo, a w ogóle powinni dawać tylko napisy do animców, ale ci otaku są źli, bo chcą tylko napisy, co za…

I ja mogłabym sobie ponarzekać. Wszak zawsze można lepiej. Tylko nie wiem, czy jest sens. Po pierwsze dlatego, że dzisiejsze anime OGÓLNIE mają tę nieszczęsną cechę, że są przegadane. Po drugie dlatego, że jestem starym piernikiem, a ta produkcja jest przeznaczona dla dzieci. I można napisać, że przecież Classic też było dla dzieci i wszyscy się dobrze na tym bawili. No można, tylko wiecie – TEN epizod jest trochę inny od reszty. Jest taki… pro-dziecięcy. Zresztą, dali radę tak naprawdę, a to że nie było humoru, to ekhem… ja się przyzwyczaiłam do tego w Crystalu, a wciąż nie można zapominać, że tak – w mandze mało było humorystycznych gagów. Więc w zasadzie, pokolenie się zmieniło, odbiór jest inny, czego innego wymaga.

I po trzecie wreszcie – TAK, JA CHCĘ MIEĆ WSZYSTKO SAILORKOWE NA NETFLIXIE. Classic, Crystal, filmy, wszystko. Bo już w tej chwili mam syndrom fana Sailorek i po prostu lubię sobie wracać do scen z „Eternala”. A jako że Netflix patrzy, co się sprzedaje, co jest popularne i tak dalej – chciałabym, żeby dalej ładował w tę serię pieniądze. By finał był taki, na jaki Sailorka zasługuje, a nie to coś, co było w Classicu (kto widział, ten wie), i co dziwnie wychodziło w Crystalu. Szczególnie, że pod względem duchowym zawarto tam wiele mądrości.

W związku z tym nie wiem, czy narzekanie na coś, co i tak się dobrze wizualnie oglądało, ma sens. Może i ma, ale mam takie dziwne wrażenie, że naprawdę włączył się fanom tryb „a to złe, a to nie dobre, a w ogóle to rozpacz”. Nie umiem tego do końca określić, bo ja szczerze mówiąc po seansie… byłam zadowolona. Ale tak NAPRAWDĘ zadowolona.

A czy Wy chcecie oglądać „Eternal”? A może już widzieliście? Dajcie znać!

[RECENZJA] Nowy wspaniały świat

87 lat po premierze „Nowy wspaniały świat” wydaje się bliższy, niż kiedykolwiek. Tak technologicznie, jak i społecznie. To już nie jest odjechana wizja Huxley’a, to jest całkiem dobre spojrzenie na współczesne społeczeństwo. Zaraz, powiedziałam współczesne?

Nie czytałam powieści, więc oceniać będę sam serial made in Netflix. Być może doszło do uwspółcześnienia jakiejś-tam technologii, ale trzeba pamiętać, że mówimy o science fiction. A ono bardzo specyficznie się starzeje. W przypadku „Nowego wspaniałego świata” nie widać jakiejś niesamowitej turbo-technologii, jest to jednak perspektywa człowieka XXI wieku. Kto bowiem w 1934 roku słyszał o soczewkach podłączonych do sieci, hologramach i sztucznej inteligencji jako takiej? No dobra, miał być sam serial, w którym technologia nie zaskakuje. Ale ona też jest tylko pretekstem do opowiedzenia o społeczeństwie, które niby jest szczęśliwe, ale nie jest szczęśliwe.

Zaczyna się od trupa. Czekaj, a miało być o szczęśliwym świecie. No, jednak w Nowym Londynie jakiś koleś spadł z wysokości i no, zmarł na miejscu. Przez chwilę jest zaskoczenie i zdziwienie, ale po chwili wszyscy o tym zapominają. No przecież, mają być szczęśliwi. Dwójka głównych bohaterów, Lenina i psycholog (tak, ma imię), wybiera się do rezerwatu, by odpocząć, odprężyć się. Ale to nie jest taki zwykły rezerwat – są tam umieszczeni ludzie zwani „dzikusami” i okazuje się, że „dzikusy” nie są szczęśliwe, bo w dzień w dzień muszą odgrywać te same bzdety. Ku uciesze przybyszów z Nowego Londynu. Tym razem impreza zamienia się w coś, co oficjalnie nie było planowane – w jatkę. Z jatki tej udaje się uciec dwóm „dzikusom”, przy okazji ratując nowolondyńczyków. W takiej sytuacji władze miasta muszą się zgodzić, by nieplanowany przybysz się zadomowił. Ale czy socjalizacja przebiegnie pomyślnie? I czy wszystko skończy się dobrze?

Huxley napisał antyutopię, wobec czego logiczne, że w dalszych odcinkach widz zobaczy wszystkie wady i patologie „szczęśliwego” społeczeństwa. Na dodatek jest tylko jeden krytyk – „dzikus”, który w pewnym momencie przestaje wybitnie odstawać od reszty społeczeństwa. Ale czy na pewno?

Na pewno Netflix zrobił to dobrze.

Może po kolei i może zaczniemy od najtrudniejszego tematu – seksu. Tu twórcy nie mieli większego wyjścia, bo książka również pełna jest jego, pokazując, że to świat, w którym wszyscy mają być szczęśliwi, a orgie są doskonałym sposobem na to. Tyle że aktorzy, a szczególnie ta odgrywająca Leninę, musiała się często rozbierać i przynajmniej udawać seks. To mogło być trudne, ale nagich scen ze współżyciem jest całkiem sporo. A co na to widz? Widz początkowo akceptuje, a potem nieustanne współżycie na ekranie zaczyna go nudzić. Być może, taką intencję mieli twórcy. A być może nie, bo poza współżyciem dzieje się całkiem sporo.

Kolejna kwestia to muzyka. Nie jestem znawcą, ale przede wszystkim to napisy końcowe mają inne utwory, ale pewnie mało kto zwrócił na to uwagę. Jeśli jednak zwrócił, to zapewne miał wrażenie, że te wszystkie piosenki są może nie tyle stare, co raczej w stylu retro, lata 50-60 może. Jeśli się więc wsłuchaliście lepiej niż przeciętny Kowalski, dajcie znać, co tam dokładniej się dzieje, z góry dzięki :).

Wyraźne retro widać już w reklamach, jakie serwuje się nowolondyńczykom. Wiadomo, że nie będzie to sponsoring pasty do butów, tylko będzie to reklama przyjemności, gdzie seks i uciecha ogólnie. Jednak sposób tworzenia reklamy jest znowu w stylu lat 50-60, może wcześniejszych. Dla mnie to takie puszczenie oczka do bardziej świadomych widzów, którzy mają już za sobą powieść. Spodobała mi się ta stylistyka.

A i jeszcze jedna sprawa – intro. Jest naprawdę krótkie, trwa ledwie kilka sekund, a czasem w ogóle go nie ma. Ładne, stylistyczne. Cóż mogę więcej dodać :).

Czy produkcja ma jakieś wady? No oczywiście – ja zauważyłam dwie. Pierwsza to wynik tego, że przeniesiono książkę na ekran. I o ile „Gambit królowej” dość łatwo było zrealizować, o tyle w przypadku science fiction jest to większe wyzwanie. A to wszystko dlatego, że tu potrzeba było jakiś cięć, skrótów czy może po prostu zrealizowania fabuły tak, by widz nie odpadł po pierwszych odcinkach. Wszystko jest ściśnięte i to trochę widać, bo przyznam, że brakowało mi tu głębszego spojrzenia na to społeczeństwo, ale częściej się gubiłam w niektórych wątkach. Znaczy, nie wstawili wszystkiego na raz, na chama, do jednego worka. Chodzi o to, że miałam wrażenie, jakby pewne tematy padły ofiarą „ciach!”. I już, nie ma ich, zapominamy i jesteśmy szczęśliwi. Przypuszczam, że w książce niektóre elementy są bardziej rozbudowane.

Drugą trudnością, z jaką widz się zmaga jest znudzenie się tematyką seksu. No, że sam seks występuje w nadmiernej ilości to już nie wina Netflixa, tak po prostu jest w książkowym pierwowzorze i pokazuje pewną patologię nowolondyńczyków. Chodzi jednak o to, że w pewnym momencie się zacięłam i ciągła golizna buchająca z ekranu wydała mi się nudna i ciężkostrawna. Zastanawiam się, czy oni nie zrobili za dużo odcinków (9), czy też takie zatrzymanie ma uwydatnić to, jakie niezbyt ciekawe życie prowadzi tamtejsze społeczeństwo. W końcu „dzikus” sam pyta „nie masz dość tego samego?”.

I wreszcie dochodzimy do orgazmu, znaczy odpowiedzi, czy warto się za to zabrać. Odpowiedź może być tylko jedna: TAK. To jest świetna analiza społeczeństwa nastawionego tylko na przyjemności i nicnierobienie. To jest dobre spojrzenie na to, co może z nami robić Internet, i zaraz ostrzeżenie, by uważać na sztuczną inteligencję, bo może poważnie zaskoczyć. Ale jest to też doskonała opowieść o człowieczeństwie. O tym, jak to nim być, co się z tym wiąże. Dlatego uważam, że niezależnie od tego, czy obczailiście powieść, czy też nie, warto wziąć się za „Nowy wspaniały świat”.

Jeśli lubisz czytać moje recenzje, możesz wesprzeć bloga tu. Dziękuję serdecznie!

[RECENZJA] Capitani, co mam robić?

Na Netflix wszedł kolejny serial. Tym razem z Luksemburga. Dziś ma drugie miejsce w najpopularniejszych serwisu. Ale czy „Capitani” rzeczywiście na to zasługuje?

Więcej screenów tu

Moim zdaniem – nie. Co nie znaczy, że jest on kiepski; po prostu fani kryminału nie dostaną tu jakiejś wyjątkowo wartkiej akcji czy zaskakujących momentów. Ba – koneserzy gatunku będą mogli przewidzieć scenariuszowe „niespodzianki”. Co zatem skłoniło mnie do obejrzenia wszystkich 12 odcinków?

Tysiąc i jedno pytanie

Odpowiadając, to są następujące rzeczy:

  • język. Luksemburski mnie odrobinę zaciekawił, bo to jednak ani nie niemiecki, ani nie francuski, ani nawet nie włoski czy skandynawski. Sprawiał wrażenie, jakby wszystkie cechy z tych języków były wrzucone do jednego wora i tak to się toczy właśnie. Pogrzebałam i okazało się, że luksemburski przez dłuższy czas był uznawany za dialekt niemiecki, ale w 1984 się to zmieniło. Wtedy wpisano go do języków urzędowych kraju. Mimo to wieści głoszą, że francuski – drugi urzędowy – go wypiera.
  • Ale wróćmy do serialu. Jest tu wszystko przyzwoite, od montażu, oświetlenie, po grę aktorską. Ba, główny bohater – Luc Capitani – wyróżnia się na tle mieszkańców nie tylko tym, że przychodzi od zewnątrz. Także aktor się postarał i postawa tego policjanta jest taka kamienna, lekko gburowata czy lekceważąca. Zauważyłam to dopiero w ostatnim odcinku, ale tak – wszyscy pozostali bohaterowie byli grani tak bardziej miękko, co nie dziwi, skoro mieszkają w małej wioseczce, nieopodal stolicy. Wobec tego wszyscy się tu znają i są w jakiś sposób ze sobą zżyci.
Więcej screenów tu
  • Muzyka… powiedzmy sobie szczerze – nie zauważyłam, by wyróżniała się czymś nadzwyczajnym, ale spełnia swoje zadanie.
  • Intryga. Mamy morderstwo. Sprawa wydaje się dość prosta, ale właśnie nie. Oczywiście, mieszkańcy miasteczka zdają się wiedzieć doskonale, co zaszło, ale zdają się nie chcieć mówić. Typowe? Tak. Dobrym rozegraniem scenariuszowym było to, że Luc w hotelu poznaje… no właśnie raczej rozpoznaje starą znajomą, z którą łączy pewną tajemnicę. I szczerze mówiąc, wałki, jakie się wokół niej tworzą zdają się być odrobinę ciekawsze, niż rozwiązywanie śmierci nastolatki, jednej z bliźniąt (spod znaku bliźniąt).
  • Wątki poważne. Jest tam sprawa pewnego pana, który ma niepełnosprawność umysłową i najprawdopodobniej coś widział. Mieszkańcy starają się go kryć, bo jest łatwym celem. Zbyt wielkie obawy? No, niekoniecznie, bo przypomina się taka sprawa Tomka Komendy…
  • …a propos polskiego wątku. To jest tam nawiązanie, tyle że dość niejasne. No bo mamy takiego delikwenta, który nazywa się Jerry Kowalska. Nazwisko znajome, prawda? No to – niezaprzeczalnie Polak! Tyle że nie. W serialu stwierdzono, że gościu pochodzi z Białorusi i musiał stamtąd spadać, bo reżim. Dajcie znać, czy są jacyś Kowalscy na Białorusi, kto wie, widział :).
Więcej screenów tu
  • Długość odcinków. Słowo daję, to była jedna z przyczyn, dla której łatwiej było mi oglądać ten serial. Mamy do czynienia z 25 minutami, a więc niecałe pół godziny. Znaczy, dla odcinka. Gdyby to było godzinne, to raczej trudniej byłoby mi się skupić na historii, wydawałaby się rozwleczona. A tak, mamy cięcie. To także zmusza scenarzystę/reżysera do cięć końcowych scen, które wymuszają „ej, ale co się tu stało? Chcę dalej!”.

Kotlet odgrzewany, ale dobrze przyprawiony

Więcej screenów tu

Szczerze, wciągnęłam się dopiero od czwartego odcinka. Chciałam zobaczyć, co się naprawdę stało, bo wyglądało na to, że z każdym kolejnym faktem dostajemy nie rozwiązanie, a pytanie.

Mimo wszystko, nie żałuję, że obejrzałam „Capitaniego”. To serial, który może zadowolić przede wszystkim świeżo upieczonych fanów gatunku. No i zawsze jest to historia, która… eee, no może odprężyć. W sensie, wiecie o co chodzi xD.