Wow, ten film jest taki, że wolisz obejrzeć, niż mówić o nim. Mam takie poczucie, że słowa tu nie są potrzebne, a chcę przecież Wam napisać recenzję.
„Wszędzie wszystko naraz” stał się jednym z hitów 2022 – i od razu, jak wszedł do kin było czuć, że to jest coś zajebistego. I teraz obraz zbiera laury, m.in. na Złotych Globach, gdzie dostał dwie nagrody, m.in. dla Michelle Yeoh jako aktorki i Key Huy Quan za najlepszego aktora drugoplanowego. W pełni zasłużenie.
Fabuły filmu w prosty sposób nie da się opowiedzieć, ponieważ… wszystko dzieje się wszędzie naraz. Jest to jednak fenomenalny obraz, w którym są aż cztery warstwy. Pierwsza – to ta, co widać na ekranie, fabularnie. Druga – mamy wątek fizyki kwantowej, bo to jest opowieść o multiwersach. Otóż, pewnego dnia Evelyn dowiaduje się, że świat jest w niebezpieczeństwie, a ona jest jedyną z wersji jej samej, która może go ocalić. Trzecia – i tutaj chyba jest to, co większość chyba ludzi dostrzega w tym filmie: „poczucie braku sensu”. Owszem, jest to ważny wątek, bo niemal wszyscy bohaterowie taki brak sensu w sobie posiadają i nie bardzo wiedzą, co z tym zrobić. I wreszcie czwarta odsłona to niesamowita wędrówka człowieka jako człowieka. To jest film o matczynej więzi, o wzajemnym wspieraniu się w rodzinie. Uch, słowa tego nie wyrażą, a nie chcę zdradzać zbyt wiele.
Po prostu obejrzyjcie, bo wydaje mi się, że „Wszędzie wszystko naraz” jest filmem, który na to zasługuje. Nawet w ciemno. Produkcja dostępna na Amazon Prime.
W 1986 roku na świat przyszedł „Manhunter”, znany w Polsce pod dwoma tytułami: „Łowca” i „Czerwony smok”. Tym razem tłumacze wiedzieli, co robią – „Czerwony smok” to także tytuł książki Thomasa Harrisa, rozpoczynającej trylogię o Hannibalu Lecterze.
Niestety, albo stety, obraz Micheala Manna spotkał się z klapą finansową.
Postanowiono się jednak nie poddawać i zapomnieć o druzgocącej klęsce – koniec końców, żyć trzeba dalej, a fani Harrisa bardzo, bardzo chcieli zobaczyć na ekranie „Milczenie owiec”.
No i wyszło arcydzieło, a film „Czerwony smok” został zapomniany na wiele, wiele lat.
Chyba sam Mann machnął na to ręką, ale w sumie – po sukcesie „Milczenia” to nie dziwne, że go to przestało boleć. Jeśli w ogóle bolało.
Ale!
My tu gadu gadu, a Wy pewnie chcielibyście wiedzieć, jak film z 1986 roku się dziś prezentuje?
Otóż – prezentuje się przyzwoicie, choć w roli Lectera nie zobaczymy Anthony’ego Hopkinsa. Jest to po prostu film, który można sobie obczaić w wolnej chwili.
A idzie to tak: w USA jak to w USA grasuje seryjniak, więc pewien agent FBI musi złapać gościa. Tylko jak? Jak do cholery do tego dojść, skoro praktycznie nie ma żadnych sensownych śladów?
Odpowiedź jest prosta – dealować z Hannibalem Lecterem, który już jest w więzieniu i został złapany przez tego samego agenta, którego teraz widzimy.
Co ciekawe, widz wie, że morderca jest pojebany jak trzy furgonetki, ale film nie epatuje grozą, ani przemocą. Powiedziałabym, że mamy tu do czynienia ze zdjęciami ofiar i dwoma, może trzema brutalniejszymi scenami. Cała reszta to klasyczne dochodzenie do tego, kto co i jak.
I to robi klimat – zwłaszcza, że Mann wraz z autorem zdjęć zdecydowali się na naprawdę niezłe miejscami kadry, wśród których jest morze, ocean.
Niestety finał jest skapacony. Jak do tego doszło, nie wiem, chciałoby się zaśpiewać i może wyszłoby to podobnie, jak w filmie, bowiem mamy tu klasyczną muzę z lat 80′. Czy to źle? Eee… powiedziałabym, że to trochę nijak ma się do tego, co się dzieje na ekranie i w ogóle robi dziwne wrażenie. Mało tego, cięcia, ujęcia, szybkość akcji i tego, co tam się wydarzyło wygląda na trochę „byle jak”, „byle z głowy”. Nikt się tu nie starał chyba.
Ogólnie w skali 10 to oceniłabym ten film na 6.
A, no tak – jest jeszcze gra aktorska, ale… nią się zajmę przy „Czerwonym smoku” z 2002 roku .
Nie trzeba dwóch, trzech godzin, by historia nabrała wielowymiarowości. Szumowskiej starczyło ledwie półtorej godziny, a mam wrażenie, że głębia tego obrazu jest większa od niektórych znacznie dłuższych hitów.
To jest zdecydowanie film dla dojrzałego widza. Mamy tu prostą historię: ona, córka prokuratora cierpi na bulimię. Niby jest leczona, ale wiadomo jak to jest z tego typu chorobami. Ojciec zaś nie jest ciepłym typem, wręcz przeciwnie, ale to nie dziwi zważywszy na rodzaj jego pracy. Trupy w niej ścielą się gęsto, a tymczasem jego relacja z córką jest fatalna, co zauważa terapeutka. Ta natomiast nie stosuje klasycznych metod w psychiatrii, pozwala sobie na korzystanie ze swoich paranormalnych umiejętności. Co z tego wyniknie, warto po prostu zobaczyć.
Ciała
Film jest naturalny. Obserwujemy ludzi, którzy noszą normalne ciuchy, a nie gwiazdorskie, za miliony. Widzimy kobiety, które mają różne ciała – bardzo nieidealne. Zresztą, to dotyczy również i Gajosa. Oglądając „body/ciało” miałam wrażenie, jakbym weszła nie do filmu, a do rzeczywistości, tyle że w Warszawie. To mi się bardzo podobało, bo czułam się prawdziwie.
Jest jeszcze jeden aspekt, na który na pewno zwracają uwagę osoby w anoreksji/bulimii: przedstawienie ich świata. To są gesty, momenty, a jednak widać, że tu bohaterka opisuje, jak widzi ciało terapeutki, tu coś innego się wydarza. Takie subtelności budują intymność.
I chyba ten film jest intymny.
Osobisty
A przynajmniej osobisty. Ba, to nie jest tylko film o walce z chorobą, a można wręcz powiedzieć, że choroba to tylko pretekst i film nie ma na celu opowiedzieć nam o zwyciężaniu a’la Hollywood. Ba, „body/ciało” w ogóle sprawia wrażenie, jakby chciało tylko pokazywać, co się dzieje, ale nie robić z tego jakiejś opowieści. Trochę to tak właśnie, jakbyśmy na chwilę weszli do cudzego życia i byli najzwyczajniej w świecie obserwatorami. Brak oceny jest tu ważny jeszcze z jednego powodu.
Wątek paranormalny, czy też raczej spirytualistyczny, czy też… no, terapeutka ma zdolności, twierdzi, że może porozumiewać się z duchami. Tyle że film nie ocenia tej metody, tylko pokazuje życie tej pani. Tak po prostu. Gajos – ojciec pacjentki – jest bardzo sceptyczny wobec takich rzeczy, ale tu znowu nie ocenia się, tylko obserwuje się poczynania.
I teraz tak. To stary film, sprzed kilku lat. Abstrahując już od tego, że rodzime kino rozwija się w bardzo szybkim tempie i w dobrym kierunku, to w „body/ciało” można zobaczyć jedną, niezwykle ważną rzecz. Osoba będąca medium nie jest przedstawiana jako oszust, co jest niezwykle rzadko praktykowane w Polsce. Żeby się o tym przekonać, wystarczy włączyć pierwsze lepsze „Trudne sprawy” z odcinkiem o wróżce. Powiecie, przecież to nie są ambitne tytuły. Niby nie, tyle że właśnie one częściowo budują mentalność społeczeństwa.
Ale wróćmy do filmu, w którym nie ma żadnych jumperów czy nawet zjawisk nadprzyrodzonych jako takich.
Aktorzy
Właściwie nie ma do czego się przyczepić, ale niewątpliwie trzeba wspomnieć o Gajosie. Ta rola chwyta za serce, choć bohater nie jest sympatyczny. Jest w nim tyle emocji, że w pewnym momencie zaczyna mu się kibicować.
Uwolnić emocje
Głębia tego filmu zmusiła mnie do zostania z nim na dłużej. Mało tego, w trakcie seansu wzruszyłam się, a na sam koniec po prostu się popłakałam. Uważam, że końcówka jest jedną z najpiękniejszych scen w kinie, jakie widziałam. Mało tego, jak już poszły łzy, to zasiedziane emocje się uwolniły, a przecież o tym jest „body/ciało”.
Jeśli czujesz, że chciałbyś/łabyś wesprzeć bloga, możesz zrobić to tu – dziękuję!
Już po lunarnej, noworocznej edycji Pięciu Smaków. Czas na zaprezentowanie paru najciekawszych utworów z dostępnych filmów. Na pierwszy rzut idzie „Ścigając marzenie”.
Wow, w trailerze dali muzę – tę rockową z filmu:
Ogólnie to jest para bohaterów, którzy się spotykają i zakochują, WIĘCEJ TU. A teraz trochę więcej o kolejnej, będącej głównym motywem muzycznym filmu.
Okazuje się, że chiński da się słuchać, jeśli jest śpiewany od serca. Serio, jak nigdy, utwory z tego filmu chwyciły mnie za serce! Czuło się to „coś”, jak z ekranu buchała ta piosenka.
w Chinach -podobnie do reszty świata – popularne są programy muzyczne a’la „Idol”. Tylko tu właśnie mamy horrendalną konkurencję, zapewne nieprzypadkowo wynikającą z liczby ludności w Kraju Środka.
Bardziej, niż standardowa papka popowa, Chińczycy lubią ballady. Spokojne utwory święcą u nich triumf, ale jak widać – wpływ Zachodu nie pozostaje obojętny.
Chiny wciąż się zmieniają, co widać po „Ścigając marzenie”. Ten obraz wyreżyserował Johnnie To, który kiedyś nie chciał z nimi współpracować, a teraz jakby machnął na to ręką… no wiecie, jakoś trzeba żyć, a problem Hong Kongu szybko się nie rozwiąże.
Piosenka wyrąbista. Jest o bohaterze, a ona bez niego nie może żyć, bo cośtam, cośtam i że oni razem przeżywali i tak dalej. Taka ballada o miłości właśnie, która była po kawałku prezentowana w filmie i dopiero na końcu wybuchła, w kulminacyjnej scenie, kiedy ON walczył na MMA (ponoć bardziej pokazowo zrobili, niż w realu), a ona… no cóż, ona postanowiła dla niego zrezygnować z konkursu, w którym bierze udział . Jakbyśmy tego nie oceniali przez feministyczne oko, tak i tak było to wzruszające.