[RECENZJA] 3w1, czyli „Żona dla Rip Van Winkle”

Shunji Iwai stwierdził, że nie zastanawiał się nad sensem tytułu. Ucieszył mnie ten policzek w krytyczne analizowanie, ale…

Biedne rybki ;(. Pamiętajcie, by trzymać je w dużym akwarium i broń Boże okrągłym!

„Żona dla Rip Van Winkle” ma kilka wersji długości – my dostaliśmy tę, co trwa 179 minut. I powiem Wam, że bardzo mnie one wymęczyły. Zastanawiałam się nawet, czy dać sobie spokój, bo ta japońska mentalność mnie po prostu wk…. Jednak po przeczytaniu „jest to film dekady” (z 2016) uznałam, że „Żona” to must have.

Ojej, jaka ta Japonia wyzwolona i w ogóleeee oeneonenene!!1111

Nie? Cơm Tàu, vợ Nhật, nhà Tây – wietnamskie przysłowie, które tłumaczy się tak: „jedzenie – chińskie, żona – Japonka, mieszkanie – po europejsku”*. I tak, Japonki jako żony są uległe, wręcz do przesady. Być może młode pokolenie już się nieco inaczej zachowuje, ale widząc „Żonę” i datę powstania, można mieć spore wątpliwości. I nie jest niczym nadzwyczajnym, że Nanami zaraz po wyjściu za mąż godzi się z byciem gospodynią domową. Oczywiście, wykorzystuje do tego pretekst zwolnienia z pracy, ale mimo wszystko, nikogo ta decyzja nie dziwi. I jasne, że coraz więcej małżeństw wspólnie pracuje (w sensie, ona i on), jednak chyba nie jest to jeszcze tak społecznie usankcjonowane, jak w Polsce. Ta ciapowatość, niezdarność i uległość bohaterki mnie wkurzała, ale jeszcze bardziej wkurzało mnie podejście facetów do niej. Miałam ochotę w pewnym momencie wywalić ten ekran za okno.

A tymczasem w fabule

Nanami ma pracę, poznaje w internetach swego jedynego jak się zdaje, po czym wszystko kończy się wielką jedną katastrofą. Jest zagubiona, więc pomaga jej jakiś kolega i przypadkowa kobieta, którą zagrała piosenkarka Cocco. Przyjaźń między kobietami się zacieśnia…

Każda godzina to tak jakby inny film – inny etap w życiu bohaterki. Niektórzy twierdzą, że Nanami doznaje przemiany, ale czy ja wiem? I na początku ma tajemnice przed mężem, i na końcu bierze trochę więcej inicjatywy w swoje ręce.

Właśnie, trochę więcej

Ale nie aż tak bardzo, by ta przemiana w filmie została ostro zaznaczona. I raczej nie o to tu w tym chodzi.

Myślę, że twórca przedstawił jedną wielką metaforę statusu kobiet w japońskim społeczeństwie. Począwszy od patriarchatu, a skończywszy na wyzwoleniu się spod niego. No bo nie czarujmy się, w pewnym momencie zarówno Nanami, jak i Cocco stają się partnerkami, żeby nie powiedzieć lesbijkami. Hmm, a może to jest też film o samotności…

.

.

.

Im więcej się myśli o tym filmie, tym więcej się rodzi interpretacji. Podejrzewam, że najlepszą recenzję napisałabym jutro, ale jutro będzie futro i będę zajęta czym innym.

Tak czy siak, „Żona dla Rip Van Winkle” to jedna wielka metafora czegośtam. I aż boję się uściślać, bo mogę od Shunjiego usłyszeć „a nie wiem, tak sobie napisałem”. Ogólnie, film raczej dla cierpliwych i chyba średnio przypadł mi do gustu.

* – informacje wzięte z grupy Pięciu Smaków. „Żonę” można obejrzeć w ramach festiwalu.

[RECENZJA] Obnażone, ale co? – „Miłość obnażona”

Opis nie nastrajał optymistycznie. No dobra, z niego nie wynika jeszcze, że będzie o zboczeństwach. A przynajmniej nie wprost.

Przeczucie mi mówiło jednak, że można się spodziewać występowania pewnych zbereństw, na przykład: podglądanie majteczek dziewczynom. Ma to oczywiście swoją japońską nazwę, ale na tapetę Sion Sono bierze i inne przywary tamtejszego społeczeństwa.

Zastaw się, a postaw się

Chrześcijaństwo w Kraju Kwitnącej Wiśni nie jest dominujące, ale jest. Ktoś mi zresztą kiedyś wyjaśnił, że w Japonii religie funkcjonują trochę na zasadzie „zastaw się, a postaw się”, czyli – jak jest jakaś fajna, duża ceremonia, jak chrzest czy coś innego, to wtedy bierzemy taką religię. Dochodzi do tego, że Japończyk potrafi w ciągu życia zmieniać wyznanie 2-3 razy. Czy to prawda, nie wiem, ale faktem jest, że Japończyków jara zabawa symboliką. Głównie chrześcijańską, co łatwo zauważyć w anime. A kolejnym faktem jest, że nasz bohater – Yu – jest chrześcijaninem. Jego matka była bardzo kochająca i widz tak sobie ogląda normalne kino, aż… do drugiej godziny. Takie wprowadzenie widza do sytuacji młodego, bo przecież mowa o licealiście, ma sens. Nie jakiś głęboki i filozoficzny, ale powoduje łyknięcie bakcyla, pozwalającego na przebrnięcie przez DWIEŚCIE TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ MINUT. Cztery godziny.

Majteczki w kropeczki, ohoho

Aż dziwne, że żadna japońska gwiazda pop nie postanowiła zrealizować utworu Akcentu z majteczkami. No dobra – może przesadzam, ale akurat to zboczeństwo (podglądanie ich) jest bardzo silnie zaznaczone. Na szczęście nie jest to zrobione w głupi sposób, bo Sion Sono po pierwsze, stawia tezę, dlaczego ludzie zaczynają się zniżać do takich rzeczy, a po drugie, to tylko początek. Z niego przechodzi do innych problemów, już nie tylko zbereństw, bo mamy tu sektę i mamy tu zaznaczenie homoseksualizmu. Jak myślicie, LGBT jest tam mile widziane? :>

Sam Siono sporo bierze inspiracji z własnego życia, zresztą, pierwsze napisy seansu to: „na podstawie prawdziwych wydarzeń”. No, w to, że ksiądz, ojciec Yu, znęca się nad chłopakiem jestem w stanie uwierzyć, bo młodzież w Japonii ma przerąbane i to często. Zresztą, młody nie jest jedynym przypadkiem tego stanu rzeczy, bo tu zaraz na scenę wchodzi Yoko i druga panna, które to obie w jakiś sposób były udręczone.

Samoświadomość to jedno, drugie to mentalność

Eh, jak napisałam na grupie Pięciu Smaków, że mam problem, by zaczynać „Miłość obnażoną”, to większość zaczęła mnie do seansu zachęcać. Wygrali i nie żałuję. Pojawiły się jednak uwagi, że to niedobrze, że film nie krytykuje wprost zamachów bombowych czy pedofilii. Mnie się jednak wydaje, że twórca stara się nie osądzać bohaterów – żadnych. Z drugiej jednak strony, mamy mocne zaznaczenie „przecież podglądanie majtek to zboczeństwo! To złe!”. I młodzi bohaterowie zastanawiają się też, czy homoseksualizm i transwestytyzm także się zaliczają pod tę kategorię. Bo to, że w anime widzimy lesbijki, to jedno, a życie drugie. Mam wrażenie, że odpowiedź na pytanie, co autor miał na myśli, może być trudniejsza, niż się wydaje.

Ktoś też skrytykował uwięzienie Yoko, by się zmieniła. Powiem tak: było to uzasadnione fabularnie, ale jeśli wziąć stronę tego, że pokazano pozytywnie aspekt przemocowy, to mnie to wcale nie dziwi. Bo z jednej strony mamy silny patriarchat, gdzie kobiety mają przerąbane, a z drugiej strony mamy Azję. A w Azji przemoc nie dziwi, występuje nawet w bajkach dla dzieci.

Jeszcze się zastanawiam, co tu obnażył Sion Sono. Tytuł to chyba gra z widzem, bo o ile miłość w filmie występuje, tak nie do końca wiem, czy pełni główną rolę. Biorąc pod uwagę te wszystkie przygody, jakie mieli bohaterowie, to chyba reżyser obnażył co innego. Obnażył przywary, a nie miłość.

Aha – kto wrażliwy na krytykę Kościoła Katolickiego, ten może niech lepiej sobie daruje ten film, bo tu ostro po nim jadą. Dlatego tym bardziej cieszy mnie, że mogłam sobie pozwolić na seans „Miłości obnażonej”, bo pewnie cenzura Watykanu nie pozwoliłaby ujrzeć filmu na wielkich ekranach. Inna rzecz, że o ile jestem zadowolona z tego, że to obejrzałam, to nie mam pojęcia, jak wprost odpowiedzieć na pytanie „oglądać czy nie”. Wydaje mi się, że dla każdego coś się znajdzie, ale też wydaje mi się, że akcja jest na tyle rozbudowana, że film trochę się wymyka tej ocenie.

Film obejrzany w ramach mini-festiwalu Pięciu Smaków. Polecam serdecznie! I pozdrawiam także serdecznie uczestników wydarzenia, szczególnie rozmówców z wczoraj 😉 – dzięki!

[RECENZJA] Ścigając marzenie

Nie mam sił na intelektualne potyczki, dlatego ta recenzja będzie prosta. A może to po prostu prosta historia z bardzo dobrymi akcentami muzycznymi?

On – bokser, ona – czirladerka na MMA. Połączy ich przypadek: w trakcie jednej z gal bokserskich ekipa gangsterów orientuje się, że dziewczyna ma długi do spłacenia. Kukułka więc zwiewa, ale daleko nie ucieka i wpada w jego ręce – Tygrysa. Ten widać, że lubi się bawić w życiu i… no właśnie, czy pomoże jej zrealizować największe marzenie życia, czyli zostania wokalistką? A on, czy spełni swoje?

Właściwie ten film nie jest niczym nadzwyczajnym, ale pewnie nie wychwyciłam wszystkich akcentów nawiązań do innych dzieł. Więcej nawet, nie wychwyciłam żadnych XD. Więc pozostało mi tylko samo delektowanie się obrazem Johnniego To, który stwierdził, że idzie na współpracę z Chinami. Niby wydaje się to naturalne, że Hong Kong współpracuje z nimi, ale w kontekście politycznym już tak kolorowe nie jest.

Zresztą, i w samym „Ścigając marzenie” są mroczniejsze chwile. Jakby na boku, ale jednak coś tam się pojawia. Jak poprosicie w komentarzach, to może rozwinę kwestię ;p.

Ogólnie to przyjemny seans, taki – no – na piątkowy/sobotni i relaksujący seans. Aha, i warto zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową, bo ta jest świetna. Problem w tym, że po angielskim tytule w ogóle nie idzie znaleźć tych utworów, ale może grupa Pięciu Smaków pomoże.

Dobra, a teraz idę się szykować na czterogodzinny rollecoaster w postaci „Miłości obnażonej”.

Filmy można oglądać w ramach mini-festiwalu Pięciu Smaków. Karnety i bilety cały czas do wzięcia. Warto!

[RECENZJA] Wilgotna kobieta na wietrze

Był sobie chłopak i ni z tego, ni z owego przyczepiła się do niego dziewczyna. Brzmi znajomo? Zapewne, bo tak zaczyna się wiele mang shonen, które kończą się na haremie z nieskończoną ilością dziewczyn.

„Wilgotna kobieta na wietrze” to jednak nie anime, a film. Produkcją zajęły się kobiety w ramach odświeżenia „pinku eiga”, czyli kina erotycznego z lat 70′ XX wieku. Wtedy to okazało się, że erotyka może służyć czemuś więcej, niż tylko podniecaniu widzów. Nie bano się trudnych tematów.

Film Akihito Shioty (mężczyzny) już we wstępie nawiązuje do klasyki kina – kiedy randomowa pani wjeżdża rowerem do wody. I o ile polskiemu widzowi ciężko skojarzyć sobie taką scenę, jeśli nie jest fanem azjatyckiego kina, o tyle Japończykowi już będzie łatwiej. Scena z wodą to puszczenie oczka do „Wilgotnych kochanków” z 1973 roku. Jak widać, i w tytule jest powiązanie.

Co powiecie na męski harem?

„Wilgotna kobieta na wietrze” jest krótka – trwa 79 minut. A jednak, twórcom udało się zmieścić w tym czasie wyjątkowo dużo zwrotów akcji. Ba, pierwsze minuty mnie nie przekonały, ale dałam szansę filmowi i nie żałuję. Sporo scen erotycznych, ale też i sporo parodiowania japońskiego społeczeństwa.

Mniej więcej od połowy nie mogłam przestać się śmiać!

Po pierwsze – kobiety. Sam reżyser podkreśla, że lubi kobiece, silne postacie. Jest to przewrotne, zważywszy na fakt, że społeczeństwo japońskie jest patriarchalne i raczej niemiłe w stosunku do płci żeńskiej. To w „Wilgotnej” także widać, ale nie do końca. Bo potem zaczyna się jazda bez trzymanki pod tytułem

ONA: TO JA MAM HAREM!!!11111

Oczywiście, teraz idę nieco na łatwiznę, tak przedstawiając sprawę. Ale kluczem jest odnajdywanie tych scen, które odwracają sytuację: to nie mężczyźni rządzą światem, ale kobiety. To nie płeć żeńska jest słaba, a płeć męska. Kto oglądał dużo anime, ten będzie dobrze wiedział, co mam na myśli, gdy zobaczy te sceny.

Po drugie… dotknął mnie fakt bycia singielką. Po „Wilgotnej” mam ochotę i jestem podniecona. Jak żyć?

„Wilgotną kobietę na wietrze” można oglądać w ramach mini-festiwalu Pięciu Smaków z okazji Nowego Chińskiego Roku. Cały czas dostępne są karnety, także polecam.