CDA – dziękujemy za NIEograniczanie dostępu do kultury

Tekst powstał ok. godziny 14:00, gdy znaczna większość seriali tureckich na CDA.pl (nie w ramach premium) była niedostępna. Obecnie produkcje te można spokojnie oglądać.

Ilustracja: Krzysztof Naróg

Jestem wkurwiona.

Chciałam napisać tekst – uszczypliwy, niemiły – na fanpeju. Jednak pomyślałam sobie: to niebezpieczne. Dla innych. W końcu NIKT NIE POPIERA PIRACTWA, PRAWDA? PRAWDA?!

„Chcesz piracić?” – pod spodem loga pindyliona VOD. Pod tym mężczyzna, a na nim napis: „Ponieważ w ten sposób powstaje piractwo”.

Dziś już chyba wszyscy zauważyli jeden problem – że mamy za dużą ilość VOD. Nawet na rynku polskim: HBO, Skyshowmax, Netflix, Apple+, Amazon, Disney… Pewnie dałoby się wymienić jeszcze więcej, ale nie mam ochoty. Zresztą – nie tym tematem w tym tekście chcę się zająć. Ludziom wydaje się, że piractwo jest tylko z tego powodu, ale to nieprawda.

Czasami piractwo jest kamieniem milowym w dostępie do kultury.

I tak niestety, albo stety było zawsze. Widzieliśmy to w latach 90′, kiedy nie brakowało jeszcze dobrych i dużych dystrybutorów. A tu trza się zaamerykanizować, poznać Zachód, więc wszyscy walili na ryneczki, gdzie od groma sprzedawano pirackich płyt… a nie, czekaj, to były kasety. I póki internetu nie było i nie nastał 1994 rok, to wszystko jakoś funkcjonowało. Potem to zdjęto – bo Polska doczekała się konkretnej ustawy o prawach autorskich, która wbijała nóż w plecy piratom.

Nie mniej – piraci wtedy zapewnili dostęp do wszelkiej maści kultury, poczynając od amerykańskiej, a kończąc na japońskiej. Tłumaczenia były obcesowe, wprost i może nie zawsze poprawne, ale za to „Nikita” to było coś, co warto było obczaić, ponieważ nie wyobrażam sobie, by słownictwo było łagodniejsze (co ma teraz często miejsce w telewizjach).

Ach – słodkie telewizje. Właśnie one się rozwinęły i zaczęły masowo puszczać amerykańskie głównie seriale. Czasem też meksykańskie, brazylijskie, ogólnie takie z Ameryki Południowej. Wyśmiewano się z babć albo z młodzieży, które to oglądały „Zbuntowanego Anioła” z Natalią Oreiro. Właśnie, pamięta to ktoś?

Randomowa muzyka ze „Zbuntowanego Anioła” bodajże

Jednakże ludzie zauważyli, że tak naprawdę mamy dostęp ograniczony. Piractwo więc dalej się rozwijało – a to przez torrenty, które dawały dostęp do nowych filmów, a to przez strony typu kreskowki.pl, które dawały dostęp do kreskówek, które… no właśnie.

Część z nich faktycznie była dostępna w TV – wiadomo, w TV pory se nie wybierasz, musisz czekać. Ale część z nich była taka, że nigdzie indziej jej nie było. A to stare kreskówki, których już nie było na RTL7 (bo to np. zmieniło właściciela), albo kiedyś leciały, dawno temu, na TVP2. Na przykład – „Gumisie”. Tak, TERAZ są dostępne na Disney+. Ale wtedy? Nope. A że licencja Disneyowska, to także nie było szans, by na VOD państwowej telewizji je zobaczyć. Żeby pokazać swoim dzieciom, co się oglądało za dzieciaka, trzeba było się wbić albo na dziwne strony, albo na torrenty.

Ilustracja: Krzysztof Naróg

(Obecnie stare seriale również możesz zobaczyć tylko dzięki pirackim wersjom. Nie wszystkie, bo np. „Renegata” nigdzie nie obczaisz – no chyba że kupisz sprzęt do kaset wideo i kasety z tym serialem).

Ilustracja: Krzysztof Naróg

Stąd na przykład popularność serwisu Pirate Bay. Czy jakoś tak – dawno tam nie wchodziłam, ale ludzie dzięki temu serwisowi uzyskiwali dostęp także do azjatyckich horrorów i anime. Przez to ta społeczność mogła się rozwijać w Polsce i rzecz stawała się coraz popularniejsza.

Zauważyły to liczne VOD’y, które nagle wyrosły jak grzyby po deszczu. Na przykład taki Netflix zwłaszcza za granicą zaczął publikować dużo, bardzo dużo anime i k-dram. No właśnie. W Polsce nadal jest to mało, właściwie to… Polak ma się cieszyć głównie z oferty Ghibli oraz jakiś słabiutkich, bo słabiutkich dramek.

A mało tego, że słabiutkich – to jeszcze głównie produkowanych przez Netflixa. Pozostałe produkcje nie istnieją. I tak jest dla wszystkich VOD. Skupiamy się na tym, co sami produkujemy.

W tym momencie muszę bardzo pochwalić Skyshowtime – mimo że nie zamieszcza k-dram, ale ma jasną politykę. Skupiamy się na kinie europejskim, którego z zasady nie uświadczymy na większości VOD. Dobra – uświadczymy na Netflixie, ale znowu: będą to ich produkcje, dostępne w krajach-ojczyznach. Czyli takiego „Pana Samochodzika i Templariuszy” uświadczymy mieszkając w Polsce, ale przeprowadzając się na serwery argentyńskie już niekoniecznie, bo będą inne propozycje. Tymczasem Skyshowtime stara się, by produkcje z Węgier, z Polski, z Niemiec, itd. były dostępne dla wszystkich. I choć są produkowane bezpośrednio dla tego VOD, są oznaczone pewnym ryzykiem w stylu „znowu zaamerykanizowane”, to jednak oglądając „Ruxx” dostrzegasz pewne typowe dla tamtej społeczności rzeczy.

No dobrze – mamy k-dramy. Nie wszystkie są dostępne na rynku polskim. Co należy zrobić? Oczywiście – tłumaczyć! Tu całe na biało wchodzi DramaQueen. Zaczęli od publikowania na portalach typu cda.pl, cośtam.ru i podobnych. Użytkowników jednak nie obchodziło to, że puszczając stronę wywala im się pindylion reklam, a rzeczy głównie mają bardzo profesjonalne napisy. Oni po prostu chcieli zobaczyć kolejną chińską produkcję, kolejny tajski romans. No właśnie – bo społeczność ta nie lubi się ograniczać do jednego kraju. Zresztą, to widać po jednym z festiwali azjatyckich, jakie odbywają się w Polsce – Pięć Smaków. Tak się rozrosło, że w pewnym momencie musieli zrobić wersję on-line (uroki plandemii), dzięki czemu dotarli do znacznie większej ilości osób, niż zwykle. Krytycy filmowi zaczęli się specjalizować w tym zakresie.

Ilustracja: Krzysztof Naróg

Czy to wszystko byłoby, gdyby nie dostęp do pirackich wersji filmów, których nigdzie nie ma?

Oczywiście, że nie – bo jak inaczej zobaczyć inne kultury, kiedy nigdzie ich nie ma?

Nie promuję piractwa – ja po prostu zadaję trudne pytania.

Gdy Turcja wyprodukowała „Wspaniałe Stulecie” nagle się okazało, że Turcja produkuje wspaniałe rzeczy i trzeba tam zainwestować pieniądze. Netflix chyba pierwszy to zajarzył, natomiast Disney+ nie zdążył, bo właśnie oświadczył, że ogranicza wszelkie inwestycje poza USA. Tak czy inaczej, doczekaliśmy się parę tureckich seriali na VOD – tutaj głównymi bohaterami jest cda.pl, Netflix, jakaś platforma dedykowana tylko Turcji… ale no właśnie.

Płać za dostęp, a przecież w Turcji produkuje się na potęgę seriale. Co prawda, jest to rynek obarczony pewnym ryzykiem cenzury, ale to znowu inny temat. Tak czy siak, sporo fanów Turcja zebrała, porobiły się na fejsie liczne grupy i chcemy więcej.

Więc zaczęli tłumaczyć.

Ilustracja: Krzysztof Naróg

Tymczasem społeczność od produkcji azjatyckich zauważyła pewien nieprzyjemny problem. Otóż – ich prace były często gęsto kasowane, a dziwne serwisy nierzadko sprawiały więcej problemów, niż to warte. Co zatem zrobiono? Otóż, DramaQueen postanowiła zainwestować we własny odtwarzacz. To oznacza, że nie muszą już uciekać się do dziwnych serwisów i mają względny spokój z cda.pl. Niestety, to wymaga inwestycji, ale z tego, co zauważyłam – społeczność jest chętna wspierać projekt. Dali się namówić na zbieranie dotacji. Trwało to rok, ale przyznajcie – dostęp do azjatyckich produkcji, których nigdzie indziej nie ma to piękna inicjatywa. Sama właśnie wsparłam projekt :).

Jednak Turcja chce być w Europie. Znaczy – ma swoją własną społeczność, dedykowaną tylko tureckim sprawom. I OK. Niech się dzieje, skoro tam produkcje rosną jak na grzybach i jest w czym wybierać, to właściwie nic, tylko tłumaczyć i oglądać.

Mało tego – dzięki tłumaczom miałam okazję obejrzeć dwa odcinki wspaniałego serialu historycznego o Rumim. To było tak głębokie i tak piękne, tak trudne miejscami do ogarnięcia. Ale ten serial podbił moje serduszko i czekałam na trzeci odcinek. Nie obchodził mnie czas oczekiwania – ja po prostu chciałam ciąg dalszy. I szykowałam się do obejrzenia psychologicznych seriali.

Jednak na dzień 29.06.2023 nie jest mi dane zaznać tej przyjemności, ponieważ serwis cda.pl usunął wszystkie widea z kont fanów tureckiego kina. I nie byłoby w tym nic kontrowersyjnego, gdyby nie pewien szczegół. Te konta były prywatne. Oznacza to, że oglądać mogły tylko te osoby, które dostawały link. Mało tego – admini pilnowali bardzo, by linki nie przedostawały się dalej, poza grupę. Prawda jest jednak taka, że kto chciał bardzo, bardzo obejrzeć, ten znalazł dostęp. No, ale teraz tak. Konto prywatne oznacza, że wstawiasz tam co chceta – np. filmy. I niestety, ale wraz z zawartością tureckich filmów właścicielce konta zniknęły również inne filmy, także takie stricte blogowe. Czyste chamstwo, prawda? Jestem ciekawa, czy skasowano wszystko od razu „bo widać na pierwszy rzut”, czy zrobił to algorytm. Tak czy siak, mieszać się w prywatne konto to nie ten teges. I jeszcze jedna rzecz – tutaj wchodzimy powoli w prawo autorskie. Udostępniać coś można swoim znajomym, to nic złego. No i właśnie, prywatne konto udostępniało na grupie, pytanie, czy miałoby szansę wygrać w sądzie z taką narracją. W końcu fandomy to często koleżeńskość, bliskość i wzajemne wspieranie się.

Ale adwokatem nie jestem.

Być może inne konta – nie związane z tureckim fandomem – także zostały zaatakowane masową czystką plików. Co ciekawe „Lot smoków” z 1982 wydawał się być, ale potem jak chciałam to puścić, to mi urwało i poinformowano, że „plik został skasowany”. Jednak godzinę później patrzę – znów jest.

To trochę zmniejszyło mój gniew na dzielnych usuwaczy z cda.pl.

„Dzielna pani Brisby”, „Ostatni Jednorożec”, „Lot smoków” i inne animacje to naprawdę produkcje, których nigdzie, na żadnych legalach nie ma. Z tego też powodu nie zgadzam się na to, by zostały skasowane, bo to jest ograniczanie dostępu do kultury. Kultury, która chciała coś mądrego przekazać i kultury, która nie jest obarczona tęczą.

rok w którym zaczęłam się masturbować

To debiut reżyserski Eriki Wasserman. Film w swojej ojczyźnie został dobrze przyjęty, Szwedów to śmieszyło, ale… zauważyli, że w filmie zabrakło czegoś jeszcze. – Jedyną wadą w nim jest to, że nigdy nie zapłonął na dobre. Trochę brakowało emocjonalnej głębi w tym szaleństwie – napisał Henric Brandt z sensens.se. Jan Olof-Andersson z „Aftonbladet” zauważa, że to jest jeden z tych filmów, które w 99% tworzyły kobiety. No, ale dobra – Janowie i Henricowie sobie, a ja sobie. Osobiście uważam, że rzeczywiście czegoś bardziej duchowego w tym zabrakło i może chodzić właśnie o tę emocjonalną więź z bohaterami, bo gdy ich poznajemy, to ich nie lubimy. Hana (Katia Winter) jest pracoholiczką, przez co cierpi jej związek i dziecko. Wszystko się wali w najlepsze, aż do spotkania Liv. Ta jej wprost wyjaśnia: „cipka rządzi”. Dosłownie, nie ma tu żadnej dodatkowej symboliki. Ach, no tak: pierwsze ujęcie masturbacji jest z lekka kiczowate, ale z drugiej strony trudno przedstawić to w jakiś taki intymny sposób w filmie, który ma być ciepły i komediowy, no i nie pójść jeszcze w film erotyczny. No i wyszło coś, co warto obejrzeć z córką wchodzącą w wiek dojrzewania. Naprawdę. I to wszystko. Określiłabym „Rok, w którym zaczęłam się masturbować” jako ładny, ale właśnie… ten czynnik, którego zabrakło 🙄. Nie mniej, polecam. Linki po szwedzku do źródeł w komentarzu.

glass onion

Nie wiem, czy ta część „Na noże” jest zabawniejsza od jedynki, bo może mam przesyt komediowy. Z drugiej jednak strony, trzeba przyznać się do tego, że ostatnie 2 wieczory to ostre wciąganie wesołych filmików i zamierzam jeszcze przynajmniej dwa w niedalekim czasie obczaić. Z innej strony sam Rian mówił, że film powinien się bronić jako film, a nie kontynuacja jakiejś serii. Plus twierdził, że w swoich dziełach zamieszcza przemyślenia. I właśnie to stanowi największy atut „Glass onion”. Bo jeśli nie znajdziecie śmiesznotek – ale znajdziecie z pewnością, bo na przykład pierwsze 15 minut może wręcz zabić śmiechem – to znajdziecie ciekawe spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości.
Tym razem detektyw Blanc ma do rozszyfrowania zagadkę zabójstwa milionera na greckiej wyspie, a przynajmniej na to się z początku zanosi. Ogromnym plusem – wbrew pozorom, bo jest to szczegół – jest zaznaczenie czasu akcji, czyli nieszczęsny rok 2020. Tak czy inaczej, Rian Johnson dalej doskonale bawi się formułą kryminałów a’la Agatha Christie. I to widać, o rany, jak to widać! Dlatego myślę, że największą frajdę z filmu będą czerpać przede wszyscy jej wielbiciele, fani klasycznych kryminałów. I tak, specjalnie nie powiem, z jakimi jej powieściami ta historia mi się kojarzy, by nie psuć zabawy. Nie mniej, nawet jeśli nie znacie pisarki, to i tak macie do ugrania wspaniałą zabawę. Przede wszystkim dlatego, że bohaterowie są żywi. Tak, to oni robią ten film. Sama zagadka może i jest prosta jak budowa cepa, nie mniej to w jaki sposób reżyser to wszystko rozegrał, to wow. Powiem szczerze, że momentami była mocno widoczna gra świateł, gra tym, co otacza bohaterów. Teren niby mały, ale jakże ciekawy. I znacznie lepiej, niż w jedynce, w „Glass Onion” prezentuje się muzyka. To ja się może i na niej nie znam, ale z pewnością dźwięki zapadają w ucho, są takim naturalnym środowiskiem niektórych scen.
Sposób opowiadania tej historii jest zacny, więc każdy, kto lubi kryminały i każdy, kto ma Netflixa może doskonale spędzić wieczór przy tym filmie. Polecam serdecznie 🙂.

wszystko wszędzie naraz

Wow, ten film jest taki, że wolisz obejrzeć, niż mówić o nim. Mam takie poczucie, że słowa tu nie są potrzebne, a chcę przecież Wam napisać recenzję.

„Wszędzie wszystko naraz” stał się jednym z hitów 2022 – i od razu, jak wszedł do kin było czuć, że to jest coś zajebistego. I teraz obraz zbiera laury, m.in. na Złotych Globach, gdzie dostał dwie nagrody, m.in. dla Michelle Yeoh jako aktorki i Key Huy Quan za najlepszego aktora drugoplanowego. W pełni zasłużenie.

Fabuły filmu w prosty sposób nie da się opowiedzieć, ponieważ… wszystko dzieje się wszędzie naraz. Jest to jednak fenomenalny obraz, w którym są aż cztery warstwy. Pierwsza – to ta, co widać na ekranie, fabularnie. Druga – mamy wątek fizyki kwantowej, bo to jest opowieść o multiwersach. Otóż, pewnego dnia Evelyn dowiaduje się, że świat jest w niebezpieczeństwie, a ona jest jedyną z wersji jej samej, która może go ocalić. Trzecia – i tutaj chyba jest to, co większość chyba ludzi dostrzega w tym filmie: „poczucie braku sensu”. Owszem, jest to ważny wątek, bo niemal wszyscy bohaterowie taki brak sensu w sobie posiadają i nie bardzo wiedzą, co z tym zrobić. I wreszcie czwarta odsłona to niesamowita wędrówka człowieka jako człowieka. To jest film o matczynej więzi, o wzajemnym wspieraniu się w rodzinie. Uch, słowa tego nie wyrażą, a nie chcę zdradzać zbyt wiele.

Po prostu obejrzyjcie, bo wydaje mi się, że „Wszędzie wszystko naraz” jest filmem, który na to zasługuje. Nawet w ciemno. Produkcja dostępna na Amazon Prime.

sharknado

Co ja właśnie obejrzałam? O_o

* * *

Pierwszy film „Sharknado” to był paździerz. Zarówno dialogi, montaż, jak i efekty specjalne zasługiwały na Złotą Malinę.

Tak, to jest film o rekinach. Trąba powietrzna z rekinami i teraz całe miasto jest nimi zalane.

Właściwie – to ja się przy tym dobrze bawiłam, ale prawdopodobnie dlatego, że wiedziałam, że to paździerz. I ci ludzie, którzy to widzieli i zrobili szeptaną reklamę filmowi chyba to zczaili… albo wyczuli ciepło w filmie.

Więc nagle się okazało, że niskobudżetowa produkcja o rekinach z tornada chce być oglądana. I była, bo stworzono 6 filmów.

Niestety, na Amazonie – bo na reszcie nie ma wcale – dostępna jest tylko jedynka i trójka. No i obie mam za sobą.

I właśnie się zastanawiam, co ja do cholery jasnej obejrzałam XD.

Oczywiście – efekty są nieco lepsze, ale nie na tyle, żeby popsuć kamp.

Dialogi lepsze – jednak tu przechodzimy do kwestii „czy jak wiesz, że piszesz paździerz, to piszesz paździerz?”. Twórca świadomie bawi się konwencją filmu i wszyscy, nawet widzowie to wiedzą. Tak więc czasem durnotki w dialogach się trafiają, ale mam wrażenie, że są to durnoty właśnie takie, które narodziły się durnotami, ich przeznaczeniem jest być durnymi i taka jest świadoma wizja artystyczna tychże. Czy więc to jest paździerzowe?

Za „Sharknado” odpowiedzialny jest Anthony C. Ferrante, a sam film należy do specyficznego dość gatunku filmowego. Jest to horror, który sam siebie parodiuje. Satyra, groteska? Nazywać to można jak się chce, nie mniej właśnie na tym polega szaleństwo tego typu wizji.

W trzeciej odsłonie „Sharknado” podobał mi się przede wszystkim początek – bo było sporo oczywistych, ale jednak nawiązań do znanych dzieł. Im dalej, tym trochę… nudniej? Ale może nuda była zamierzona, bo to nie ma być dobry film, to ma być film tak zły, że aż chce się go oglądać. Poza tym zarwałam nockę, a teraz dzień, więc. No, ale wracając do „Sharknado”, to końcówka jest w stylu „czy mogę to odzobaczyć?”.

Teraz pytanie: czy polecam?

Cóż, jeśli lubicie zwariowane wizje spółki Quentina-Rodrigueza, to chyba właśnie macie niskobudżetowego kuzyna, w domyśle „paździerz”. 🙂

trzy bilboardy za ebbing, missouri

Jak to się stało, że dopiero wczoraj obejrzałam „Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri”? Otóż, wydawało mi się, że to ciężki dramat.

A takiego wała!

Seans zaczyna się od białych napisów na czarnym tle – już wiedziałam, że mamy do czynienia z bardzo dobrym kinem.

Dalej było już tylko lepiej.

Otóż, jeśli czytałeś/aś opis filmu to wiesz, że to historia o matce, która żąda znalezienia mordercy przez lokalną policję. „I to się zacznie od tego, że znajdą ciało”… nie, zaczyna się od tego, że widzimy trzy bilboardy za Ebbing.

Film łamie schematy fabularne – i za każdym razem udaje się mu zaskoczyć.

Ma w sobie taką lekkość, a przede wszystkim świeżość.

To jest dramat osadzony w humorze, przedstawiający nam ludzi. Z krwi i kości.

Mało tego, troszkę zdaje się naśmiewać z pewnych stereotypów. „O, pies leje czarnuchów?”.

Z dialogów da się wyłowić kilka pereł, a montaż jest tak poprowadzony, że nie ma się wrażenia, iż film zawiera zbędne sceny. Mało tego – ten seans wyjątkowo szybko mi zleciał.

pamela a love story

Dzień dobereł, dziś Disney+ poinformował mnie, że dostępne są wszystkie odcinki komediowego serialu „Pam i Tommy”, opowiadającym o dramacie Pameli Anderson.

Mam teraz moralny dylemat, czy potrzebuję tego seansu, czy nie. Dlaczego?

Hulu użyło wizerunków artystów bez ich zgody.

– Uważam to za kurewsko oburzające – napisała Courtney Love, przyjaciółka Anderson na swoim fejsbukowym profilu. Cóż, podzielam jej zdanie, ale chyba w internetach zrobiła się ostra gównoburza w temacie, skoro pani usunęła tego posta.

I to jest niepokojące.

Bo wygląda to tak, jakby w USA-Kanadzie, nie było czegoś takiego jak „prawo do wykorzystania wizerunku”, na którą w Polsce trzeba mieć zgodę, a jak nie masz, to może się to źle skończyć. Innymi słowy, wygląda to tak, jakby w USA każdy mógł wykorzystywać wizerunek przynajmniej publicznej osoby do robienia tego, co się chce.

Jest to tym bardziej kontrowersyjne, że Pamela w dokumencie konkurencji – Netflixowym – przyznaje, że sprawa nieszczęsnej kasety jest dla niej traumą.

Para – Pamela i Tommy – robili wtedy remont i mieli sejf położony gdzieś między szpargałami. Pewnego dnia jedno z nich postanawia poszperać w sejfie, ale orientuje się, że go skradziono. Pamela trzymała tam szpargały, natomiast była jeszcze jedna rzecz.

Kaseta z ich nagimi nagraniami.

Dostali intratną propozycję bodajże 5 milionów dolarów w zamian za to, że nowy „właściciel” będzie mógł ją rozpowszechniać. Para to odrzuciła i nie trzeba być geniuszem, żeby przytaknąć im rację. Bo wyobrażacie sobie, że Wasze nagie nagrania ktoś kradnie i oferuje, że będzie to rozpowszechniał, serio?

Kaseta wyciekła, Pamela i Tommy nie zobaczyli ani złotówki z tego tytułu, choć wiadomo było, kto za tym stał. Nie oni. Oni nawet poszli do sądu, ale o ile Tommy spotkał się z reakcją „wow, jesteś szalonym rockmanem”, o tyle Pamelę spotkało to samo, co zawsze.

– Skoro wcześniej pozowała nago i rozmawiała o swoim życiu seksualnym w wywiadach, utraciła prawo do zachowania tajemnicy – argumentowali prawnicy firmy posiadającej kasetę.

Serio? Nawet dla prostytutki najgorszym, co może być to gwałt. Ba, sex workerki po prostu świadomie rozporządzają swoim ciałem i nie widzą w tym nic niezwykłego. I mają prawo do decydowania o tym, co zostanie upublicznione. Wystarczy spojrzeć na nie jak na ludzi, a nie lalki.

Ale w USA chyba tego nie rozumieją – tzn. Pamela od samego początku miała problem z postawą innych wobec jej ciała. „Ale to były lata 90′ XX wieku!” – powiecie, więc wtedy prowadzący głupkowatych programów mieli prawo pytać o cycki i jechać na tym przez godzinę. Szowinistyczne?

A czym się różni Hulu od szowinistycznego potraktowania Pameli w takim programie? OK – nie oglądałam serialu, ale dokument „Pamela – historia miłosna” pokazał, że serial traktuje bardzo inaczej to, co się wydarzyło w życiu Pameli. I o ile reżyser może tłumaczyć się tym, że „och, wiemy, że Pamela przez to cierpiała”, to to, że Hulu wykorzystał jej historię bez pytania nie powinno mieć miejsca. Nawet jeśli „serial został oparty na artykule prasowym”. Ale najbardziej szowinistyczne jest to, że znowu wraca „ta słynna kaseta”. Znowu Pamela będzie się kojarzyła z cyckami.

Bo można zrobić z dramatu komedię – czemu nie, w końcu „Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri” opowiada obiektywnie rzecz mówiąc o dramatach ludzkich, ale w klimacie humorystycznym. Tyle że to jest fikcyjna opowieść. Tu mamy żywego człowieka, który po prostu stara się żyć dalej i na przykład grać w „Chicago” na Broadwayu.

Mamy XXI wiek.

Mamy #metoo i chyba to #metoo jest bardzo, bardzo potrzebne nadal, skoro wciąż dzieją się takie rzeczy. A ja jako widzKA chciałabym obejrzeć coś przyjemnego – na przykład „Pam i Tommy”, bo to komedia – ale moje sumienie mi na to nie pozwala. Nie pozwala, bo zwyczajnie nie chcę wspierać gówna.

* * *

Informacje o tym, co się wydarzyło w związku z kasetą Pameli i Tommy’ego zaczerpnęłam z dokumentu „Pamela – historia miłosna” na Netflixie. Anderson przedstawia w nim historię swojego życia, widzimy też dwóch synów, którzy czasem coś komentują. Raczej wybitny dokument to to nie jest, natomiast jest parę inspirujących rzeczy, można się nawet namyślić nad pewnymi sprawami. Myślę, że jego seans może być w sam raz do piątkowego chilloutu.

[RECENZJA] Zabij to i wyjedź z tego miasta

Jest to film, na którym poczujesz dyskomfort. A po seansie będzie się on utrzymywał jeszcze trochę. Ja na przykład pomyślałam sobie, że mogłam nie zrozumieć wszystkiego i muszę poczytać mądrzejsze głowy ode mnie. A właśnie, głowy…

Już od pierwszej sekundy wiemy, że styl animacji nie będzie taki, do którego się wszyscy przyzwyczailiśmy. Ani to kolorowe, ani nawarstwione CGI. Więcej nawet – te wszystkie rysunki bardzo mocno kojarzą się ze starymi, jeszcze PRL-owskimi animacjami. Próbowałam obczaić, jaki styl ogólnie mają prace Mariusza Wilczyńskiego, ale mój net znacznie utrudnił mi to zadanie. Jednak powiedzmy sobie: to wrażenie tektury jest jak wypisz wymaluj ze starych produkcji. A „Zabij to i wyjedź z tego miasta” znacznie nawiązuje do czasów słusznie minionych, choć dla widza, który ich nie pamięta, produkcja jest i tak zrozumiała. Tymczasem ponurość z obrazków doskonale komponuje się z tym, co słyszymy i przeżywamy. Są one takie… naturalistyczne? Nie do końca wiem, jak to określić – na pewno obnażające biologię. To że mamy ciało i jak ono funkcjonuje. Widzimy na przykład proces zszywania materiału, ale tym materiałem okazuje się być skóra. Naprawdę, scena wzbudziła we mnie duży dyskomfort, ale nie była ona taką jedyną. Bo na drugiej płaszczyźnie rozgrywał się dramat psychologiczny, że tak powiem.

Właściwie z miejsca dostajemy informację: tak, to film z przemocą. Zaczyna się delikatnie, bo od biednych zwierzątek, ale w końcu autor postanowił przejść do nieco bardziej krwawszych, niepokojących scen. Pół biedy, jakby to się opierało jedynie na scenach horrorowych, ale właśnie nie. One są – zresztą, jak całość – nierealistyczne, surrealistyczne. To wszystko ma być pokazane nie wprost, a symbolicznie. I im dalej w to wchodzimy, tym widzimy, że główny bohater, Mariusz, jest tylko głównym obserwatorem. Bo tak naprawdę to inni w filmie pełnią główne skrzypce.

Ci inni to wszyscy ci, którzy już odeszli z życia twórcy.

Począwszy od rodziców, a skończywszy na przyjaciołach Wilczyńskiego: Wajda, Nalepa i jeszcze parunastu artystów, którzy może i zdążyli nagrać głosy do obrazu, ale nie zdążyli go zobaczyć.

A może zdążyli?

I o ile można mówić, że twórca rozliczył się z przeszłością i jest to film na poły biograficzny – bo biograficzność to pamięć – to tak naprawdę jest on hołdem dla tych wszystkich, którzy już odeszli. Hołdem dla dziadków, z którymi zresztą Wilczyński spędzał dużo czasu i hołdem dla jego matki. On nie chciał siebie pokazać, on chciał pokazać to, co pokolenie jego rodziców przeżyło i w jaki sposób. Nostalgię wzmaga rozmowa z kombatantem wojennym, a przede wszystkim użycie głosów osób zmarłych (m.in. Wajdy) i muzyki Nalepy, czyste lata siedemdziesiąte.

Ten film nie jest dla każdego. Jest dyskomfortowy. Jest taki, że masz wrażenie, że wiesz, że to kino artystyczne, ale jakby tak nie do końca rozumiesz, co autor chciał przekazać, choć wiesz, co autor chciał przekazać. Po prostu zawiera w sobie mnóstwo symboliki, mnóstwo scen, które mogą mieć różnorakie znaczenie. Jednocześnie wysoka ocena krytyków nie dziwi: bo tu wszystko jest dograne na ostatni guzik. Doskonały dubbing i świetna realizacja animacji.

[RECENZJA] Towarzyszka Kim w przestworzach

Od razu informacja: to nie jest recenzja propagandowa. W ogóle niewiele zwracałam uwagi na politykę, zresztą – trudno to robić w filmie, który nie skupia się specjalnie na Kimach, a bardziej na przeciętnej mieszkance Korei Północnej.

https://fwcdn.pl/fpo/22/91/672291/7861714.3.jpg

Choć oczywiście, sekwencje widoczków na Pjongjang mogą sugerować, że bohaterka przyjeżdża do raju. W końcu jest taka szczęśliwa i zachwycona. Z drugiej strony – jakby Kowalska z kompletnej dziury pierwszy raz wyrwała się do Gorzowa czy innego Poznania, to też mogłaby wpaść w zachwyt. I to tylko dlatego, że widzi świat.

Wszyscy bohaterowie wydają się słodcy – bo robią takie rzeczy. Wspierają Young Mię i te ich reakcje bardzo mi się spodobały, bo to było takie… no, słodkie.

Jednocześnie prawda jest taka, że większość mieszkańców Północy nie może sobie pozwolić na tak obfite posiłki, jakie zaserwowano w filmie. A oczywiście stwierdzenie „wykonałaś 120% normy!” to też jest pewnego rodzaju wytrych w ramach jakiegoś normalnego funkcjonowania w nienormalnym państwie.

Więcej szczegółów w poniższej recenzji :).

Jeśli Ci się spodobał ten materiał, możesz go wesprzeć w tym miejscu. Z góry bardzo dziękuję!

PS.: Dziękuję za wpłatę Kat Skulik, dzięki czemu mogę obejrzeć filmy w ramach Pięciu Smaków. 🙂

[RE…fleksja] Bogowie

Grudzień 2014. Wśród kinomaniaków gruchnęła informacja: Tomasz Kot zagrał oscarową rolę w „Bogach”. Wszyscy jak jeden wąż powtarzali: na takie filmy czekamy! Chcemy więcej! Czy to może być zapowiedź nowej, znakomitej fali w polskiej kinematografii?

Marzec 2021. Ostatni dzień „Bogów” w Netflixie, to sobie wreszcie włączam. I co? I ja nie wiem, co powiedzieć. Nie dlatego, że taki dobry, ale dlatego, że czegoś mi w tym wszystkim brakowało. Zaraz, zaraz, przecież „Bogowie” trwają dwie godziny! No, tak, ale widocznie to za mało, by pokazać dobitnie, co się działo, gdy Religa postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i nie tylko Polakom, ale także i światu pokazać, że można skutecznie przeprowadzać transplantacje serca. Wszyscy znamy tę historię i nie wiem, czy ona może w jakikolwiek sposób zaskoczyć. Szczególnie, że film nie wychyla się, nie zagłębia się w charaktery, a ściślej – w relacje międzyludzkie. Widać, że każdy aktor, nawet pielęgniarka Ania, gra na bardzo wysokim poziomie. Ale zabrało mi EMOCJI. To wszystko było pokazane tak sucho, tak… no jest pomysł, jest problem, jedziemy dalej, rozwiązujemy go, upijamy się do cna, żona nieszczęśliwa, ale co z tego. Jasne, że widać, iż Religa niezbyt dbał o związki, ale właśnie: gdyby dodali obraz cierpiącej kobiety, tęskniącej za mężem, to by moje serduszko coś więcej poczuło. A i wielu krytyków powtarzało, że ten film jest mało odważny, choć okazji nie brakowało. Nie brakowało okazji do tego, by wgłębić się w problem alkoholizmu, nie brakowało… no, widz widzi, że politycy nie są zbyt chętni do działania w temacie. Tylko że ja nadal nie czuję tego napięcia. No facet chce trzy miliony dolarów. No i co? Nie zrobi? Zrobi, wiemy to z historii.

„Bogów” warto zobaczyć dla Kota i gry aktorskiej, ale niekoniecznie dla historii. Nie w 2021. Dziś możemy potwierdzić, że tak, od kilku lat obserwujemy w polskim kinie nową, młodą falę. Rodzime produkcje stają się nie tylko ciekawsze, ale także odważniejsze. I nawet jeśli komuś się nie spodobały slashery w stylu „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, to jest to prawdopodobnie kwestia tego, że nie gustuje w tym gatunku. Jasne, że porażek nie brakuje, ale stwierdzenie „eee tam, polskie kino jest do dupy” jest z dupy. Nie dzisiaj. Dziś polskie kino zaczyna sobie radzić na światowym gruncie. Ba, nasi aktorzy coraz częściej są widoczni w zagranicznych produkcjach i nie mam tu na myśli kina rosyjskiego.

Cieszę się, że obejrzałam „Bogów”, bo dowiedziałam się, że nie musiałabym aż tak bardzo żałować, że ich nie obejrzałam właśnie. Również mi miło, że po latach mogę potwierdzić: tak, polskie kino radzi sobie coraz lepiej!

Obecnie film można obejrzeć na mojeekino.pl, co jest o tyle ważne, że wspieramy przy okazji polskie kina.

Jeśli spodobała Ci się ta recenzja, to możesz mnie wesprzeć tutaj. Dziękuję :).