[14.03.2021] INFOkultura

Wiemy, z kim nie wygramy na Eurowizji

Wylała się fala krytyki na Rafała Brzozowskiego i jego „The Ride”, ponieważ piosenka wygląda tak:

I jak widać, będzie nas reprezentować w Eurowizji. Niewiele lepiej, ale jednak lepiej prezentuje się Szwecja ze swoim rdzennym mieszk… dobra, nie będę wtryniać polityki, więc macie Tussego:

Dla mnie „Voices” brzmi trochę jak zużyta płyta, ale ja się nie znam. A może Wy znacie inne propozycje z Eurowizji? Kogo faworyzujecie?

Cezary rozdane

„Boże Ciało” Komasy przegrało z innym filmem: „Na rauszu”. Cóż, zwycięzca mógł być tylko jeden. Jeśli zaś chodzi o produkcje francuskie, to sporo statuetek zebrało „Żegnajcie, głupcy” Alberta Duponteigo: scenariusz, reżyseria i scenografia.

Nie mogło zabraknąć skandalu. Corinne Masiero – nie martwcie się, ja też nie wiem, kim jest ta aktorka – wyszła w przebraniu osła, rozebrała się i… wszyscy zobaczyli ją nagą, w czerwonej mazi z dodatkowymi tamponami. Widok prezentował się tak:

Protestowała tak przeciw zamykaniu kin w trakcie plandemii.

Wszystkie wyniki Cezarów:

  • Najlepszy film – „Żegnajcie, głupcy”
  • Najlepszy aktor – Sami Bouajila
  • Najlepsza aktorka – Laure Calamy
  • Najlepszy aktor drugoplanowy – Nicolas Marié
  • Najlepsza aktorka drugoplanowa –  Émilie Dequenne
  • Najlepszy reżyser – Albert Dupontel
  • Najbardziej obiecująca aktorka– Fathia Youssouf
  • Najbardziej obiecujący aktor– Jean Pascal Zadi
  • Najlepsza muzyka filmowa – Rone
  • Najlepsza scenografia– Carlos Conti
  • Najlepsze kostiumy – Madeline Fontaine
  • Najlepsze zdjęcia – Alexis Kavyrchine
  • Najlepszy animowany film krótkometrażowy– „L’Heure de l’ours”
  • Najlepszy dźwięk – Yolande Decarsin, Fanny Martin, Jeanne Delplancq, Olivier Goinard
  • Najlepszy film animowany– „Josep”
  • Najlepszy film debiutancki– „My dwie”
  • Najlepszy film dokumentalny – „Nastolatki”
  • Najlepszy film krótkometrażowy– „Qu’importe si les bêtes meurent”
  • Najlepszy film zagraniczny – „Na rauszu”
  • Najlepszy montaż – Tina Baz
  • Najlepszy scenariusz adaptowany – „Dziewczyna z bransoletką”
  • Najlepszy scenariusz oryginalny – „Żegnajcie, głupcy”

Aktorskie Atomówki – znamy szczegóły

Pamiętacie Atomówki? Ja piąte przez dziesiąte, ale dla wielu jest to kultowa animacja opowiadająca o trzech dziewczynkach ratujących świat. Serial się dawno skończył, hype pozostał i w ten sposób doszło do tego, że The CW zamówiło pilot aktorskiej wersji produkcji. Serial ma opowiadać mroczniejszą historię: po latach Atomówki są wściekłe, bo zamiast dzieciństwa miały bitwy. I oczywiście nie chcą tej farsy z ratowaniem kontynuować, ale będą musiały. Wiemy już, kto je zagra i to są te panie:

 Źródło: https://www.teenvogue.com/story/powerpuff-girls-live-action-series-dove-cameron-yana-perrault-chloe-bennet

Od lewej: Yana Perrault (Brawurka), Dove Cameron (Bajka) i Chloe Bennet (Bójka).

Kwietniowe nowości od Czarnego

14 kwietnia nakładem wydawnictwa Czarnego ukażą się dwie książki:

Źródło: https://czarne.com.pl/uploads/catalog/product/cover/1432/large_okn_wki.jpg

Miłość, zdrada, walka o władzę, rozstania i powroty. A obok dramatów zwykłe sprawy – troska o dzieci, dom, o to, by było co do dzioba włożyć. To nie streszczenie tysięcznego odcinka telenoweli, tylko opis ptasiego życia.

Wszystkie okna dla oknówek to wciągająca opowieść o codziennych zmaganiach ptaków żyjących w miastach, tuż obok nas. Śmigające po niebie jaskółki i jerzyki, dobierające się do śmietników wrony, coraz mniej liczne wróble i wszędobylskie gołębie. A obok nich te rzadziej spotykane i słabiej znane gatunki: śpiewające pokrzewki, bębniące dzięcioły, sokoły gniazdujące na wieżowcach i kominach, a nawet bocian biały, puszczyk i bielik – oto główni bohaterowie tej książki.

Paweł Pstrokoński z prawdziwą pasją przekonuje, że spotkanie oko w oko z ptasim sąsiadem jest możliwe zawsze i wszędzie – w drodze do pracy, kawiarni czy sklepu, na spacerze w centrum miasta, w parku lub w nadrzecznych łęgach. Dzięki niemu nawet betonowe miasto może zmienić się w fantastyczną dżunglę idealną do podglądania przyrody.

Źródło: https://czarne.com.pl/uploads/catalog/product/cover/1610/large_Wydzial_domyslow_28-I-2021.jpg

Na Brooklynie żyje kobieta. Matka, żona, intelektualistka. Bezczelna, śmiała i głośna. Spełniona. Ale co tak naprawdę kryje się za fasadą pozornie idealnego nowojorskiego życia?

Bezimiennej bohaterce rwący potok myśli nigdy nie daje spokoju. Bo co robić, gdy mózg nieustannie wiruje, a natrętne zdania czepiają się jak rzepy? I choć „głowy się nie instruuje”, wewnętrzny monolog staje się jej jedyną strategią przetrwania.

 Jenny Offill wrzuca nas w ferwor myśli narratorki i prowadzi przez meandry jej codzienności. Rysuje portret kobiety, która czujnie i z bliska przygląda się światu. Wygłoszony wykład, spacer w pobliskim parku, rozmowa z przyjaciółką czy godziny poświęcone pracy nad kolejną książką – wszystko może dać impuls do rozpędzonej gonitwy myśli. Wydz. Domysłów to zapis rozważań bohaterki o kobiecości, rodzicielstwie i spełnieniu, słodko-gorzka opowieść o bezwarunkowej matczynej miłości i historia małżeńska, w której chaos spotyka się ze spokojem, a rodzinne szczęście z rozpadem.

[RECENZJA] Dear Zindagi

Czasem wystarczy jedno spojrzenie na propozycję i już wiesz, że ci się spodoba. „Dear Zindagi” jest dokładnie takim filmem, jakiego potrzebowałam – lekki, mądry i ciepły.

Kaira pracuje jako operatorka kamery. Marzy o nakręceniu własnego filmu, ale też jest piękna, co przyciąga do niej różnego rodzaju amatorów. Sielanka niestety się kończy. Mężczyzna, którego wybrała niespodziewanie dla wszystkich ją porzuca, a właściciel mieszkania ją wyrzuca z powodu tego, że jest singielką. Zdesperowana Kaira wraca więc do rodzinnej miejscowości, gdzie sprawdza się autoprzepowiednia: „kto wie, może to będzie kluczowy moment dla mojej kariery”.

Dziewczyna trafia do terapeuty. Od tej pory widz obserwuje jej przemianę. Niby nic nadzwyczajnego, ale z racji tego, że

a) film trwa 2,5 h i
b) jest to bardzo realistycznie pokazana terapia, to widz będzie miał okazję się wzruszyć.

Co prawda, nie brakowało momentów… hm, z lekka uproszczonych, ale przecież to film i musi się skupić na najważniejszych kwestiach. A im dalej w proces, tym lepiej. Szczerze, jeśli się wahasz, czy iść do terapeuty, to „Dear Zindagi” będzie właśnie dla Ciebie. Pokaże Ci po prostu, że to nie jest straszne, a wręcz potrafi postawić człowieka na nogi. Oczywiście pod warunkiem, że trafisz na tego właściwego terapeutę, więc powodzenia, a ja wracam do filmu.

Ponieważ poruszamy się na terenie Indii, wydaje mi się, że dość ważnym aspektem jest feministyczne, wręcz europejskie spojrzenie na niektóre sprawy. [SPOJLER ->] Przykładowo, rodzice nalegają by ona wyszła za mąż jak najszybciej, bo ładna i młoda, i w ogóle. Kaira rzecz jasna nie chce tego robić z pierwszym lepszym, ale ilość ex nie budzi wielkiego respektu wobec dziewczyny. I w tym momencie na terapii słyszy, że nie jest dziwką, tylko osobą, która przed podjęciem najważniejszej decyzji w życiu sprawdza fotele. Piękny moment. [<- SPOJLER]

A teraz, żeby nie było tak słodko, to wymienię wady filmu. Są trochę subiektywne, ale jedna rzecz na początku mnie zmęczyła. Kiedy bohaterka jest na imprezie, widzimy miganie świateł. Może ono nie zawsze wywołuje epilepsję (ja nie mam), nie mniej jednak dla moich oczu był to uciążliwy moment.

Film skupia się na psychice, więc nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie te 2,5 h minęło jak jedna chwila, ale zrozumiem, jeśli komuś „Dear Zindagi” będzie się dłużyło, szczególnie przy końcu. Ten uważam za zbyt wydłużony, choć z drugiej strony domknęli WSZYSTKIE wątki, więc jest porządna klamra finału.

Mnie osobiście rozwalał jeszcze język – nie mogłam się zorientować, czy mówią w hindi czy w angielskim, bo to była niezwykle międzynarodowa mieszanka i się w tym gubiłam. Z początku trochę wytrącało z uwagi, ale wreszcie się przyzwyczaiłam :).

Większość postaci jest dobrze rozegrana, ale zdziwiła mnie jedna. Pani, która miała właściwie miała na imię „siostra”. Pełniła funkcję dekoracyjną, ale była i nie posiadała imienia. Może to kwestia kultury czy czegośtam :). Nieważne.

Wróćmy do słodzenia. Mnie muzyka bardzo przypadła, ale chyba w filmach bollywoodzkich to raczej mocny element. Już się linkiem chwaliłam, ale jako że nie chce mi się osobnego posta o hinduskich muzykach tworzyć, wstawię i tu OST z filmu. 🙂

I na koniec powiem, że niektóre kadry / zdjęcia są znakomite. A choćby i ten:

Myślę, że ten film najlepiej samemu odkryć. Polecam szczególnie osobom, które szukają ciepłych, wspierających historii. Ponadto porusza ważny aspekt zdrowia psychicznego i może zachęcać do tego, by wreszcie siebie ogarnąć. „Dear Zindagi” można obejrzeć na Netflixie.

Spodobała się recenzja? Możesz mnie wesprzeć tutaj. Dziękuję!

[RECENZJA] body/ciało

Nie trzeba dwóch, trzech godzin, by historia nabrała wielowymiarowości. Szumowskiej starczyło ledwie półtorej godziny, a mam wrażenie, że głębia tego obrazu jest większa od niektórych znacznie dłuższych hitów.

To jest zdecydowanie film dla dojrzałego widza. Mamy tu prostą historię: ona, córka prokuratora cierpi na bulimię. Niby jest leczona, ale wiadomo jak to jest z tego typu chorobami. Ojciec zaś nie jest ciepłym typem, wręcz przeciwnie, ale to nie dziwi zważywszy na rodzaj jego pracy. Trupy w niej ścielą się gęsto, a tymczasem jego relacja z córką jest fatalna, co zauważa terapeutka. Ta natomiast nie stosuje klasycznych metod w psychiatrii, pozwala sobie na korzystanie ze swoich paranormalnych umiejętności. Co z tego wyniknie, warto po prostu zobaczyć.

Ciała

Film jest naturalny. Obserwujemy ludzi, którzy noszą normalne ciuchy, a nie gwiazdorskie, za miliony. Widzimy kobiety, które mają różne ciała – bardzo nieidealne. Zresztą, to dotyczy również i Gajosa. Oglądając „body/ciało” miałam wrażenie, jakbym weszła nie do filmu, a do rzeczywistości, tyle że w Warszawie. To mi się bardzo podobało, bo czułam się prawdziwie.

Jest jeszcze jeden aspekt, na który na pewno zwracają uwagę osoby w anoreksji/bulimii: przedstawienie ich świata. To są gesty, momenty, a jednak widać, że tu bohaterka opisuje, jak widzi ciało terapeutki, tu coś innego się wydarza. Takie subtelności budują intymność.

I chyba ten film jest intymny.

Osobisty

A przynajmniej osobisty. Ba, to nie jest tylko film o walce z chorobą, a można wręcz powiedzieć, że choroba to tylko pretekst i film nie ma na celu opowiedzieć nam o zwyciężaniu a’la Hollywood. Ba, „body/ciało” w ogóle sprawia wrażenie, jakby chciało tylko pokazywać, co się dzieje, ale nie robić z tego jakiejś opowieści. Trochę to tak właśnie, jakbyśmy na chwilę weszli do cudzego życia i byli najzwyczajniej w świecie obserwatorami. Brak oceny jest tu ważny jeszcze z jednego powodu.

Wątek paranormalny, czy też raczej spirytualistyczny, czy też… no, terapeutka ma zdolności, twierdzi, że może porozumiewać się z duchami. Tyle że film nie ocenia tej metody, tylko pokazuje życie tej pani. Tak po prostu. Gajos – ojciec pacjentki – jest bardzo sceptyczny wobec takich rzeczy, ale tu znowu nie ocenia się, tylko obserwuje się poczynania.

I teraz tak. To stary film, sprzed kilku lat. Abstrahując już od tego, że rodzime kino rozwija się w bardzo szybkim tempie i w dobrym kierunku, to w „body/ciało” można zobaczyć jedną, niezwykle ważną rzecz. Osoba będąca medium nie jest przedstawiana jako oszust, co jest niezwykle rzadko praktykowane w Polsce. Żeby się o tym przekonać, wystarczy włączyć pierwsze lepsze „Trudne sprawy” z odcinkiem o wróżce. Powiecie, przecież to nie są ambitne tytuły. Niby nie, tyle że właśnie one częściowo budują mentalność społeczeństwa.

Ale wróćmy do filmu, w którym nie ma żadnych jumperów czy nawet zjawisk nadprzyrodzonych jako takich.

Aktorzy

Właściwie nie ma do czego się przyczepić, ale niewątpliwie trzeba wspomnieć o Gajosie. Ta rola chwyta za serce, choć bohater nie jest sympatyczny. Jest w nim tyle emocji, że w pewnym momencie zaczyna mu się kibicować.

Uwolnić emocje

Głębia tego filmu zmusiła mnie do zostania z nim na dłużej. Mało tego, w trakcie seansu wzruszyłam się, a na sam koniec po prostu się popłakałam. Uważam, że końcówka jest jedną z najpiękniejszych scen w kinie, jakie widziałam. Mało tego, jak już poszły łzy, to zasiedziane emocje się uwolniły, a przecież o tym jest „body/ciało”.

Jeśli czujesz, że chciałbyś/łabyś wesprzeć bloga, możesz zrobić to tu – dziękuję!

[RECENZJA] Saturday Night Fever

Bardzo długo zabierałam się do tego filmu. Tak długo, że „Saturday Night Fever” wylądował na moim ekranie dopiero wczoraj, czyli w ostatnim dniu jego pobytu na Netflixie. I jak?

Zaczynamy od przyjemnego tonu, lekko zepsutego przez rodziców. Normalka, starzy zawsze narzekają, co? Wciągamy się w taneczne popisy, muzykę i BANG. To nie jest lekki film. To jest poważne kino społeczne, poruszające wiele problemów: rasizm, seksizm i wszystko to, co w 1977 mogło się napatoczyć autorom jako problem społeczny. Na szczęście nie zabrakło czarnego humoru, który był zarazem pokazem niesamowitej wręcz durnoty.

„Gorączka sobotniej nocy” mi się nie spodobała. Więcej, niż fabuła robi muzyka, zresztą i w okresie premiery filmu była popularniejsza od niego. Bee Gees. Tak czy inaczej, dlaczego film nie przypadł mi do gustu?

Zanim krytycy i historycy filmu wyleją na mnie wiadro pomyj, powiem, że oglądałam go bez większej wiedzy na temat lat 70′, bez większej wiedzy o samym „Saturday” i po prostu, najbardziej łyknęłam obraz jako widz. Czy też raczej widzka, co w kontekście „Saturday” jest ważną uwagą. W końcu porusza on tematykę seksizmu i tak – mamy tu przemocowość i gwałt.

Z jednej strony film zaznacza, że takie sceny się dzieją. Że trudno oczekiwać, by bad boy nie był bad boyem, a jednak John Travolta rozegrał tę postać na dwa sposoby. Jako tego złego i jako tego miłego, z lekka zagubionego faceta, który ma szansę pracować przez następne piętnaście lat w sklepie z farbami. Świetlana przyszłość, co?

No dobrze, film pokazuje, ale nie ocenia. Moim zdaniem, gdyby „Gorączka sobotniej nocy” zadebiutowała dopiero w 2021, zostałaby okrzyknięta jednym z najbardziej szowinistycznych obrazów. Bo niby twórcy chcą pokazać, że jednak w społeczeństwie jest coś nie tak, ale nie do końca to robią. Znaczy, nikogo tak naprawdę nie osądzają. Zamiast tego stosują co innego – w jakiś sposób przesadnie naznaczają seksualność i brzydkość, choć na ekranie wcale nie jest brzydko. A nie, przepraszam, jest brzydko, tylko brzydko jest w głowach bohaterów, którzy odrzucają jakąś laskę, która chce z nim – Travoltem, bo to w końcu ciacho – tańczyć, no ale ona nie jest Sharon Stone.

Z takim podejściem jednak otrzymaliśmy coś, co chce poruszać ciężkie tematy, ale… nie bardzo to idzie? Jasne, można powiedzieć: „artystyczna wizja bycia obiektywnym”, tyle że widz najbardziej zapamiętał tańce Travolty i muzykę. I chyba do dziś pokutuje przekonanie o tym, że „Saturday” to właśnie film o tańcu. Jasne, Tommy chce wygrać konkurs w jakiejś dyskotece. Lecz więcej obserwujemy relacji między postaciami, niż swingów na parkiecie.

Jest jeszcze jedna kwestia, na którą chyba niewielu zwróciło uwagę. Praca kamery. Po części jest to związane z tym, jak się robiło filmy w latach 70′, ale po części nie; dlatego, że gdy bohaterowie idą czy tańczą, czy w ogóle się ruszają, to praca kamery jest bardzo, bardzo dynamiczna. Ciągle coś się dzieje, ciągle coś jest w ruchu. I to jest tak ustawione, by widz miał wrażenie, że jest np. Travoltą, który trzyma partnerkę.

Obraz porusza tak wiele spraw, że po seansie chce się zatrzymać na chwilę, by odpocząć od tej ciężkostrawności. Chyba nawet do pewnego stopnia mnie ten film wkurzył. Może dlatego, że to, co się tam dzieje jest pokazywane bez osądu? A może właśnie takie emocje miał wywołać?

Jeśli masz ochotę, możesz wesprzeć tego bloga tutaj. Dziękuję <3

[RECENZJA] 3w1, czyli „Żona dla Rip Van Winkle”

Shunji Iwai stwierdził, że nie zastanawiał się nad sensem tytułu. Ucieszył mnie ten policzek w krytyczne analizowanie, ale…

Biedne rybki ;(. Pamiętajcie, by trzymać je w dużym akwarium i broń Boże okrągłym!

„Żona dla Rip Van Winkle” ma kilka wersji długości – my dostaliśmy tę, co trwa 179 minut. I powiem Wam, że bardzo mnie one wymęczyły. Zastanawiałam się nawet, czy dać sobie spokój, bo ta japońska mentalność mnie po prostu wk…. Jednak po przeczytaniu „jest to film dekady” (z 2016) uznałam, że „Żona” to must have.

Ojej, jaka ta Japonia wyzwolona i w ogóleeee oeneonenene!!1111

Nie? Cơm Tàu, vợ Nhật, nhà Tây – wietnamskie przysłowie, które tłumaczy się tak: „jedzenie – chińskie, żona – Japonka, mieszkanie – po europejsku”*. I tak, Japonki jako żony są uległe, wręcz do przesady. Być może młode pokolenie już się nieco inaczej zachowuje, ale widząc „Żonę” i datę powstania, można mieć spore wątpliwości. I nie jest niczym nadzwyczajnym, że Nanami zaraz po wyjściu za mąż godzi się z byciem gospodynią domową. Oczywiście, wykorzystuje do tego pretekst zwolnienia z pracy, ale mimo wszystko, nikogo ta decyzja nie dziwi. I jasne, że coraz więcej małżeństw wspólnie pracuje (w sensie, ona i on), jednak chyba nie jest to jeszcze tak społecznie usankcjonowane, jak w Polsce. Ta ciapowatość, niezdarność i uległość bohaterki mnie wkurzała, ale jeszcze bardziej wkurzało mnie podejście facetów do niej. Miałam ochotę w pewnym momencie wywalić ten ekran za okno.

A tymczasem w fabule

Nanami ma pracę, poznaje w internetach swego jedynego jak się zdaje, po czym wszystko kończy się wielką jedną katastrofą. Jest zagubiona, więc pomaga jej jakiś kolega i przypadkowa kobieta, którą zagrała piosenkarka Cocco. Przyjaźń między kobietami się zacieśnia…

Każda godzina to tak jakby inny film – inny etap w życiu bohaterki. Niektórzy twierdzą, że Nanami doznaje przemiany, ale czy ja wiem? I na początku ma tajemnice przed mężem, i na końcu bierze trochę więcej inicjatywy w swoje ręce.

Właśnie, trochę więcej

Ale nie aż tak bardzo, by ta przemiana w filmie została ostro zaznaczona. I raczej nie o to tu w tym chodzi.

Myślę, że twórca przedstawił jedną wielką metaforę statusu kobiet w japońskim społeczeństwie. Począwszy od patriarchatu, a skończywszy na wyzwoleniu się spod niego. No bo nie czarujmy się, w pewnym momencie zarówno Nanami, jak i Cocco stają się partnerkami, żeby nie powiedzieć lesbijkami. Hmm, a może to jest też film o samotności…

.

.

.

Im więcej się myśli o tym filmie, tym więcej się rodzi interpretacji. Podejrzewam, że najlepszą recenzję napisałabym jutro, ale jutro będzie futro i będę zajęta czym innym.

Tak czy siak, „Żona dla Rip Van Winkle” to jedna wielka metafora czegośtam. I aż boję się uściślać, bo mogę od Shunjiego usłyszeć „a nie wiem, tak sobie napisałem”. Ogólnie, film raczej dla cierpliwych i chyba średnio przypadł mi do gustu.

* – informacje wzięte z grupy Pięciu Smaków. „Żonę” można obejrzeć w ramach festiwalu.

[RECENZJA] Obnażone, ale co? – „Miłość obnażona”

Opis nie nastrajał optymistycznie. No dobra, z niego nie wynika jeszcze, że będzie o zboczeństwach. A przynajmniej nie wprost.

Przeczucie mi mówiło jednak, że można się spodziewać występowania pewnych zbereństw, na przykład: podglądanie majteczek dziewczynom. Ma to oczywiście swoją japońską nazwę, ale na tapetę Sion Sono bierze i inne przywary tamtejszego społeczeństwa.

Zastaw się, a postaw się

Chrześcijaństwo w Kraju Kwitnącej Wiśni nie jest dominujące, ale jest. Ktoś mi zresztą kiedyś wyjaśnił, że w Japonii religie funkcjonują trochę na zasadzie „zastaw się, a postaw się”, czyli – jak jest jakaś fajna, duża ceremonia, jak chrzest czy coś innego, to wtedy bierzemy taką religię. Dochodzi do tego, że Japończyk potrafi w ciągu życia zmieniać wyznanie 2-3 razy. Czy to prawda, nie wiem, ale faktem jest, że Japończyków jara zabawa symboliką. Głównie chrześcijańską, co łatwo zauważyć w anime. A kolejnym faktem jest, że nasz bohater – Yu – jest chrześcijaninem. Jego matka była bardzo kochająca i widz tak sobie ogląda normalne kino, aż… do drugiej godziny. Takie wprowadzenie widza do sytuacji młodego, bo przecież mowa o licealiście, ma sens. Nie jakiś głęboki i filozoficzny, ale powoduje łyknięcie bakcyla, pozwalającego na przebrnięcie przez DWIEŚCIE TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ MINUT. Cztery godziny.

Majteczki w kropeczki, ohoho

Aż dziwne, że żadna japońska gwiazda pop nie postanowiła zrealizować utworu Akcentu z majteczkami. No dobra – może przesadzam, ale akurat to zboczeństwo (podglądanie ich) jest bardzo silnie zaznaczone. Na szczęście nie jest to zrobione w głupi sposób, bo Sion Sono po pierwsze, stawia tezę, dlaczego ludzie zaczynają się zniżać do takich rzeczy, a po drugie, to tylko początek. Z niego przechodzi do innych problemów, już nie tylko zbereństw, bo mamy tu sektę i mamy tu zaznaczenie homoseksualizmu. Jak myślicie, LGBT jest tam mile widziane? :>

Sam Siono sporo bierze inspiracji z własnego życia, zresztą, pierwsze napisy seansu to: „na podstawie prawdziwych wydarzeń”. No, w to, że ksiądz, ojciec Yu, znęca się nad chłopakiem jestem w stanie uwierzyć, bo młodzież w Japonii ma przerąbane i to często. Zresztą, młody nie jest jedynym przypadkiem tego stanu rzeczy, bo tu zaraz na scenę wchodzi Yoko i druga panna, które to obie w jakiś sposób były udręczone.

Samoświadomość to jedno, drugie to mentalność

Eh, jak napisałam na grupie Pięciu Smaków, że mam problem, by zaczynać „Miłość obnażoną”, to większość zaczęła mnie do seansu zachęcać. Wygrali i nie żałuję. Pojawiły się jednak uwagi, że to niedobrze, że film nie krytykuje wprost zamachów bombowych czy pedofilii. Mnie się jednak wydaje, że twórca stara się nie osądzać bohaterów – żadnych. Z drugiej jednak strony, mamy mocne zaznaczenie „przecież podglądanie majtek to zboczeństwo! To złe!”. I młodzi bohaterowie zastanawiają się też, czy homoseksualizm i transwestytyzm także się zaliczają pod tę kategorię. Bo to, że w anime widzimy lesbijki, to jedno, a życie drugie. Mam wrażenie, że odpowiedź na pytanie, co autor miał na myśli, może być trudniejsza, niż się wydaje.

Ktoś też skrytykował uwięzienie Yoko, by się zmieniła. Powiem tak: było to uzasadnione fabularnie, ale jeśli wziąć stronę tego, że pokazano pozytywnie aspekt przemocowy, to mnie to wcale nie dziwi. Bo z jednej strony mamy silny patriarchat, gdzie kobiety mają przerąbane, a z drugiej strony mamy Azję. A w Azji przemoc nie dziwi, występuje nawet w bajkach dla dzieci.

Jeszcze się zastanawiam, co tu obnażył Sion Sono. Tytuł to chyba gra z widzem, bo o ile miłość w filmie występuje, tak nie do końca wiem, czy pełni główną rolę. Biorąc pod uwagę te wszystkie przygody, jakie mieli bohaterowie, to chyba reżyser obnażył co innego. Obnażył przywary, a nie miłość.

Aha – kto wrażliwy na krytykę Kościoła Katolickiego, ten może niech lepiej sobie daruje ten film, bo tu ostro po nim jadą. Dlatego tym bardziej cieszy mnie, że mogłam sobie pozwolić na seans „Miłości obnażonej”, bo pewnie cenzura Watykanu nie pozwoliłaby ujrzeć filmu na wielkich ekranach. Inna rzecz, że o ile jestem zadowolona z tego, że to obejrzałam, to nie mam pojęcia, jak wprost odpowiedzieć na pytanie „oglądać czy nie”. Wydaje mi się, że dla każdego coś się znajdzie, ale też wydaje mi się, że akcja jest na tyle rozbudowana, że film trochę się wymyka tej ocenie.

Film obejrzany w ramach mini-festiwalu Pięciu Smaków. Polecam serdecznie! I pozdrawiam także serdecznie uczestników wydarzenia, szczególnie rozmówców z wczoraj 😉 – dzięki!

[RECENZJA] Ścigając marzenie

Nie mam sił na intelektualne potyczki, dlatego ta recenzja będzie prosta. A może to po prostu prosta historia z bardzo dobrymi akcentami muzycznymi?

On – bokser, ona – czirladerka na MMA. Połączy ich przypadek: w trakcie jednej z gal bokserskich ekipa gangsterów orientuje się, że dziewczyna ma długi do spłacenia. Kukułka więc zwiewa, ale daleko nie ucieka i wpada w jego ręce – Tygrysa. Ten widać, że lubi się bawić w życiu i… no właśnie, czy pomoże jej zrealizować największe marzenie życia, czyli zostania wokalistką? A on, czy spełni swoje?

Właściwie ten film nie jest niczym nadzwyczajnym, ale pewnie nie wychwyciłam wszystkich akcentów nawiązań do innych dzieł. Więcej nawet, nie wychwyciłam żadnych XD. Więc pozostało mi tylko samo delektowanie się obrazem Johnniego To, który stwierdził, że idzie na współpracę z Chinami. Niby wydaje się to naturalne, że Hong Kong współpracuje z nimi, ale w kontekście politycznym już tak kolorowe nie jest.

Zresztą, i w samym „Ścigając marzenie” są mroczniejsze chwile. Jakby na boku, ale jednak coś tam się pojawia. Jak poprosicie w komentarzach, to może rozwinę kwestię ;p.

Ogólnie to przyjemny seans, taki – no – na piątkowy/sobotni i relaksujący seans. Aha, i warto zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową, bo ta jest świetna. Problem w tym, że po angielskim tytule w ogóle nie idzie znaleźć tych utworów, ale może grupa Pięciu Smaków pomoże.

Dobra, a teraz idę się szykować na czterogodzinny rollecoaster w postaci „Miłości obnażonej”.

Filmy można oglądać w ramach mini-festiwalu Pięciu Smaków. Karnety i bilety cały czas do wzięcia. Warto!

[RECENZJA] Wilgotna kobieta na wietrze

Był sobie chłopak i ni z tego, ni z owego przyczepiła się do niego dziewczyna. Brzmi znajomo? Zapewne, bo tak zaczyna się wiele mang shonen, które kończą się na haremie z nieskończoną ilością dziewczyn.

„Wilgotna kobieta na wietrze” to jednak nie anime, a film. Produkcją zajęły się kobiety w ramach odświeżenia „pinku eiga”, czyli kina erotycznego z lat 70′ XX wieku. Wtedy to okazało się, że erotyka może służyć czemuś więcej, niż tylko podniecaniu widzów. Nie bano się trudnych tematów.

Film Akihito Shioty (mężczyzny) już we wstępie nawiązuje do klasyki kina – kiedy randomowa pani wjeżdża rowerem do wody. I o ile polskiemu widzowi ciężko skojarzyć sobie taką scenę, jeśli nie jest fanem azjatyckiego kina, o tyle Japończykowi już będzie łatwiej. Scena z wodą to puszczenie oczka do „Wilgotnych kochanków” z 1973 roku. Jak widać, i w tytule jest powiązanie.

Co powiecie na męski harem?

„Wilgotna kobieta na wietrze” jest krótka – trwa 79 minut. A jednak, twórcom udało się zmieścić w tym czasie wyjątkowo dużo zwrotów akcji. Ba, pierwsze minuty mnie nie przekonały, ale dałam szansę filmowi i nie żałuję. Sporo scen erotycznych, ale też i sporo parodiowania japońskiego społeczeństwa.

Mniej więcej od połowy nie mogłam przestać się śmiać!

Po pierwsze – kobiety. Sam reżyser podkreśla, że lubi kobiece, silne postacie. Jest to przewrotne, zważywszy na fakt, że społeczeństwo japońskie jest patriarchalne i raczej niemiłe w stosunku do płci żeńskiej. To w „Wilgotnej” także widać, ale nie do końca. Bo potem zaczyna się jazda bez trzymanki pod tytułem

ONA: TO JA MAM HAREM!!!11111

Oczywiście, teraz idę nieco na łatwiznę, tak przedstawiając sprawę. Ale kluczem jest odnajdywanie tych scen, które odwracają sytuację: to nie mężczyźni rządzą światem, ale kobiety. To nie płeć żeńska jest słaba, a płeć męska. Kto oglądał dużo anime, ten będzie dobrze wiedział, co mam na myśli, gdy zobaczy te sceny.

Po drugie… dotknął mnie fakt bycia singielką. Po „Wilgotnej” mam ochotę i jestem podniecona. Jak żyć?

„Wilgotną kobietę na wietrze” można oglądać w ramach mini-festiwalu Pięciu Smaków z okazji Nowego Chińskiego Roku. Cały czas dostępne są karnety, także polecam.