Zaczęłam od afirmacji „Dbam o swoje ciało i daję mu to, czego potrzebuje”, a przeszłam do „kocham swoje ciało” i jego przytulania. Innymi słowy, moje ciało potrzebowało miłości tak w słowach, jak i w czynach. Ale… ja z tym tekstem dopiero się rozkręcam.
I nie dlatego, że jest tu co opowiadać na temat powyższej afki; bardziej dlatego, że procesy we mnie trwają, i bardzo trwają. W dzień w dzień robię 33 dni, w dzień w dzień robię hoponomono (wczoraj było tak, że nie wiem, czy je zrobiłam). Generalnie – w tym staram się nie zatrzymywać, przeć do przodu i odnoszę wrażenie, że akurat hopomonono robię za mało.
WHAT?!
Obawiam się, że 20 minut dziennie mogą nie wystarczyć do przeprocesowania, transformacji tego, co we mnie siedzi. Bo gdy dochodzę do końca, to już wiem, że coś tam w środku jest. Coś znacznie, znacznie głębszego niż zwykłe rozpuszczenie dzisiejszych błędów i coś znacznie gorszego, niż jazgot umysłu artysty.
Tam siedzi ból.
I kurwa – nie wiem, co się odjebało, ale stwierdzenie, że tam, w środku, coś się odjebało i to cholernie mocno spowodował, że zaczęłam się śmiać.
Myślę, czy by nie włączyć sublimali z hopomonono.
Bo widzicie, gdy kończę w dwudziestej minucie, wiem, że coś tam siedzi, wiem, że trzeba głębiej. Ale… nie zdążam. A może się boję? Jeszcze rano zastanawiałam się, czy suble na hopomonono mają taką samą moc, jak powtarzanie tego magicznego tekstu przed lustrem. Ale nie wiem; skoro inne suble działają, to ta wątpliwość pewnie jest wymówką umysłu.
Poza tym moja tożsamość wewnętrznego artysty świruje.
Ale to temat na kiedy indziej.
Miłego wieczoru.