W 1988 roku wyprodukowano polski film trwający 1,5 godziny. Niby niewiele, ale ten szczegół przyda się dalej w tekście. „Zmowa” to obraz… właściwie nie wiem, jak go ocenić. Do rzeczy.
Lata 70′ XX wieku, jakaś wieś. Wita widza szczęśliwa wieś, weselna wieś i pan narrator. Zły znak? Może nie do końca – jego słowa wprowadzają w temat. I faktycznie, bez niego nie wiedzielibyśmy, że produkcja jest oparta na faktach, faktycznie miało miejsce morderstwo i faktycznie doprowadzono do końca sprawy.
A morderstwo? Oczywiście, narrator tego nie zapowiada, ale też film nie robi z igły widły, od razu mniej więcej wiadomo, kto jest sprawcą. Nie wiadomo jednak do końca, co tam się zdarzyło i śledztwo prokuratorskie ma nam to pokazać.
No i tu pojawia się mój problem, ponieważ to nie było o śledztwie. Kryminałem więc „Zmowy” nazwać nie mogę. To raczej film społeczny, film socjologiczny, czy jak to sobie chcecie nazwać – po prostu przedstawia relacje międzyludzkie we wsi, która jest podzielona i skrywa pewną tajemnicę.
Czy jest to ciekawe?
Powiem szczerze, że mi się „Zmowa” trochę ciągnęła. Mimo szybkich urywek i tak jakby „no, widz domyśla się, że cośtam”, to ja jednak… czułam, że te relacje nie są aż tak ciekawe, jak mogły by być.
Nie wiem, może przesadzam, może po prostu nie ten humor.
Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest zły obraz, tylko po prostu trzeba się nastawić na obserwację wiejskiego gówienka, a nie na śledczą intrygę.
Nie mniej, jako że jest to stary i polski film, i w dodatku z udźwiękowieniem jest bardzo w porządku, to myślę, że można sobie obejrzeć przy okazji. A, i jeszcze dodam, że film doczekał się kinowej premiery w 1990 roku.
W 1986 roku na świat przyszedł „Manhunter”, znany w Polsce pod dwoma tytułami: „Łowca” i „Czerwony smok”. Tym razem tłumacze wiedzieli, co robią – „Czerwony smok” to także tytuł książki Thomasa Harrisa, rozpoczynającej trylogię o Hannibalu Lecterze.
Niestety, albo stety, obraz Micheala Manna spotkał się z klapą finansową.
Postanowiono się jednak nie poddawać i zapomnieć o druzgocącej klęsce – koniec końców, żyć trzeba dalej, a fani Harrisa bardzo, bardzo chcieli zobaczyć na ekranie „Milczenie owiec”.
No i wyszło arcydzieło, a film „Czerwony smok” został zapomniany na wiele, wiele lat.
Chyba sam Mann machnął na to ręką, ale w sumie – po sukcesie „Milczenia” to nie dziwne, że go to przestało boleć. Jeśli w ogóle bolało.
Ale!
My tu gadu gadu, a Wy pewnie chcielibyście wiedzieć, jak film z 1986 roku się dziś prezentuje?
Otóż – prezentuje się przyzwoicie, choć w roli Lectera nie zobaczymy Anthony’ego Hopkinsa. Jest to po prostu film, który można sobie obczaić w wolnej chwili.
A idzie to tak: w USA jak to w USA grasuje seryjniak, więc pewien agent FBI musi złapać gościa. Tylko jak? Jak do cholery do tego dojść, skoro praktycznie nie ma żadnych sensownych śladów?
Odpowiedź jest prosta – dealować z Hannibalem Lecterem, który już jest w więzieniu i został złapany przez tego samego agenta, którego teraz widzimy.
Co ciekawe, widz wie, że morderca jest pojebany jak trzy furgonetki, ale film nie epatuje grozą, ani przemocą. Powiedziałabym, że mamy tu do czynienia ze zdjęciami ofiar i dwoma, może trzema brutalniejszymi scenami. Cała reszta to klasyczne dochodzenie do tego, kto co i jak.
I to robi klimat – zwłaszcza, że Mann wraz z autorem zdjęć zdecydowali się na naprawdę niezłe miejscami kadry, wśród których jest morze, ocean.
Niestety finał jest skapacony. Jak do tego doszło, nie wiem, chciałoby się zaśpiewać i może wyszłoby to podobnie, jak w filmie, bowiem mamy tu klasyczną muzę z lat 80′. Czy to źle? Eee… powiedziałabym, że to trochę nijak ma się do tego, co się dzieje na ekranie i w ogóle robi dziwne wrażenie. Mało tego, cięcia, ujęcia, szybkość akcji i tego, co tam się wydarzyło wygląda na trochę „byle jak”, „byle z głowy”. Nikt się tu nie starał chyba.
Ogólnie w skali 10 to oceniłabym ten film na 6.
A, no tak – jest jeszcze gra aktorska, ale… nią się zajmę przy „Czerwonym smoku” z 2002 roku .
To nie jest film, o którym da się opowiedzieć. To znaczy – owszem, napisać recenzję się napisze, przeanalizuje się te kadry, zbliżenia, gry cieni, mimikę Anthony’ego Hopkinsa, ale… to nic nie da. To jest film z kategorii jednego zdania.
TO JEST GENIALNY FILM.
Cokolwiek o nim powiem – będzie tylko słowami. Nie poczuje się tego czegoś, co „Milczenie owiec” w sobie ma. I właściwie trudno powiedzieć, skąd taki mroczny nastrój, skąd takie granie na emocjach widza.
W końcu historia jest prosta jak budowa cepa – agentka FBI dealuje z seryjnym mordercą, żeby znaleźć innego mordercę… Im mniej wiesz o tym filmie, tym lepiej, a i tak wydaje mi się, że za dużo powiedziałam.
O rany, zaraz po seansie potrzebowałam się napić wody.
Jest w tym filmie kilka scen-pereł, które po prostu są genialne.
Gra psychologiczna?
Jest to film, którego pierwszy seans to będzie TEN SEANS. TAKI SEANS NIE DO POWTÓRZENIA.
Każdy późniejszy będzie grał na czymś innym – choćby i na wychwytywaniu kadrów, niesamowitości scen.
Ale kiedy nie wiesz, JAKI JEST FILM, to odkrywasz perłę.
„Milczenie owiec” to perła.
*
Jeśli nie oglądałeś/aś „Milczenia owiec”, to ten tekst nie jest dla Ciebie, ponieważ zawiera kluczowe spojlery do filmu. Miłego seansu.
.
SPOJLER ALERT
.
Michael Mann nakręcił „Manhuntera” (1986), ale „Milczenie owiec” zrobił Johnathan Demme. W obu mamy budowanie klimatu i budowanie napięcia, oczekiwania. I o ile montażowo „Manhunter” („Czerwony smok”/”Łowca”) jest pod koniec nieco dziwaczny, o tyle końcówka „Milczenia owiec” to mistrzostwo świata.
SPOJLER ALERT
„Milczenie owiec” trwa dwie godziny, ale FBI już wie, kim i gdzie jest morderca, gdy jesteśmy mniej więcej na 90 minucie filmu. Przez następnych 20 minut Demme buduje oczekiwanie, że sytuacja jebnie. Tu mamy niesamowitą zagrywkę montażową aż do samego końca. Bo my widzimy wnętrze domu mordercy. I to, co u niego się dzieje jest przeplatane telefonem agentki „wiem, kto to jest i gdzie mieszka” do swojego szefa. On jej na to, że już tam lecą. Pokazuje nam się ładny domek. Tymczasem Foster węszy, rozmawiając ze znajomymi i ofiary, i mordercy. Widz czeka, czeka. Czeka, aż FBI dorwie się do drzwi. I oni się do nich dorywają, a ona dzwoni do drzwi tego gościa, który wynajął domek. I to jest moment, w którym wszystko wybucha. Absolutnie fenomenalna scena.
Montaż budował tę scenę przez około 20 minut, dlatego się udało.
I dopiero po tym, jak dowiadujemy się, że FBI wlazło do pustego mieszkania pokazuje się nam, jak wygląda domek mordercy.
To było takie WOW.
I teraz wtrącę o innym filmie – „Czerwonym smoku” z 2002 roku, tu również będzie spojler. Reżyser Brett Ratner chciał podobny numer widzowi wywinąć. Tym razem babeczka – niewidoma osoba, pracująca przy fotosach – widzi… no dobrze, nie widzi, ale słyszy strzał i dotyka rękami jakiegoś trupa. Więc wydaje się wszystkim – włącznie z widzem – że morderca popełnił samobójstwo.
Ale NIE.
On się zjawia w domu agenta FBI, który na niego poluje.
I to miało być takie WTF, ale w pierwszej chwili wydało mi się to takie naciągane.
W drugiej stwierdziłam, że to nie jest zły koncept – on jest prostu typowym dla gatunku zwrotem akcji. Więc ani to nadzwyczajne, ani nowatorskie. Choć, to film z 2002 roku, to może wtedy było to pewne novum, ale nie wiem, nie sprawdzałam. Tak czy inaczej film Ratnera zdobył trzy nominacje, ale nie wygrał Oskarów. I nie mógł, ponieważ tego filmu nie reżyserował Demme. Demme potrafi w mistrzowski sposób budować oczekiwania.
I wracając do „Milczenia owiec” – oni montażowo z widzem do końca się bawią. Myślisz, że znowu wytną taki sam numerek, jak z domkiem mordercy? Och, nie, tym razem serio to ta sama sceneria, po której porusza się pewien miły typek…
„Milczenie owiec” zdobyło pięć Oskarów w 1992 roku:
– najlepszy film,
– Anthony Hopkins,
– Jodie Foster,
– Jonathan Demme,
– scenariusz adoptowany.
Ufff, czy to wszystko?
Ano, nie. Widzicie, rola Foster wydaje się prosta, bo ona tam z reguły rozmawia z różnymi ludźmi, węszy w sprawie. Ale moment, w którym znajduje się domu mordercy, to och, co za moment! Strach jest bardzo widoczny na jej twarzy, pot również widać, po prostu widać i czuć, widz czuje, że agentka bardzo, ale to bardzo się boi.
A Anthony Hopkins? Stworzył nową jakość grania seryjnych morderców. Ten aktor jest bardzo charyzmatyczny i dlatego mu to wychodzi.
Będzie nowa ekranizacja „Just Cause” – serii / książki Johna Katzenbacha. Za projekt bierze się Amazon, a showrunnerką została Christa Hall. Producentem i główną bohaterką będzie Scarlett Johanson.
A teraz trzymajcie się mocno krzesła.
Głównym… główną… dobra, macie link do oryginalnego artykułu i zinterpretujcie sobie jak chceta: https://deadline.com/…/scarlett-johansson-star-just…/ , a ja wracam do filmu, gdzie wspomniana aktorka również maczała swe palce – tym razem jako dziesięciolatka, grając córkę głównego bohatera. A jest nim profesor Harvardu, Paul Armstrong. Pewnego dnia skazany za morderstwo więzień się z nim kontaktuje, twierdząc, że jest niewinny.
To był naprawdę dobry seans.
Zacznijmy od muzyki, bo ta jest dobra i robił ją James Newton Howard. Szczególnie tworzy atmosferę na końcu, ale nie to jest najmocniejszą stroną filmu.
Z jednej strony mamy znakomite aktorstwo – Sean Connery raczej nie dziwi dobrym warsztatem, zaś Ed Harris po prostu wymiata jako psychopatyczny morderca w celi śmierci. Sceny między nim a Paulem są chyba najlepsze.
Z drugiej – film ma pewne zaskakujące zwroty akcji.
No, ale mnie tu nawet zaskoczyło to, że dzieci bawią się w klaskanie, a nie siedzą przy telefonie komórkowym. I wtedy sobie przypomniałam, że to produkcja z 1995 roku. Dziwne uczucie.
Szybkość, z jaką Paul Armstrong rozprawia się z niesłusznym oskarżeniem może być zaskakująca, ale w „Just Cause” od połowy dzieje się jeszcze więcej i ciekawiej. W zasadzie, nie chcę wiele zdradzać, ponieważ uważam ten film za dobry, wciągnął, dałam się złapać i na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako wspaniała ekranizacja książki, której nie czytałam.
A Wy oglądaliście „W słusznej sprawie”? Podobało się? Podzielcie się w komentarzach, dziękuję
Manolo Caro jest drugim meksykańskim showrunnerem pracującym dla Netflixa i mającym 4-letni kontrakt z nim niemal na starcie.
– Ten serial jest czymś, co może istnieć tylko na Netflixie – powiedział o swoim niesamowicie udanym dziele, jakim jest „Dom kwiatów”. Historia liczy sobie 3 sezony i jeden odcinek specjalny z 2021 roku.
Ufff, to była jazda bez trzymanki i powiem Wam, że jedna z najlepszych. Muszę Was przestrzec jednak, że jeśli nie lubicie poprawności politycznej, ten serial RACZEJ nie przypadnie do gustu. Właściwie ratowało go tylko to, że jest tak szalony jak tuzin latających imadeł.
* * *
„Dom kwiatów” to słynna kwiaciarnia, która brała udział w organizacji imprez dla prezydentów. Niestety, czasy jej świetności już przeminęły, o czym ich właściciele – para i trójka ich dzieci – dowiadują się w pierwszym odcinku.
Przyznam, że jestem świeżo po obejrzeniu, ale wydaje mi się, że pierwszy sezon był najbardziej strawny, jeśli chodzi o ilość transwetytów, gejów, no i murzynów. Jest chyba także najmniej śpiewna i najbardziej humorystyczna. Ładny i sprytny wstęp.
Historię zaczynamy od tego, że jakaś pani wiesza się w „Domu kwiatów”. I nagle dzieje się domino, którego bym nie chciała spojlerować.
Świętości tu nie ma żadnej – nabijają się ze wszystkiego, z czego można. Jadą po stereotypach stereotypów, choć przyznam, że nie brakuje w tym i dramatyzmu.
W drugim sezonie, w ostatnich jego odcinkach, jest bardzo dużo dramatu, którym także rozpoczyna się trzeci sezon. Nie mniej, scena, gdy Micaela śpiewa w konkursie to po prostu wisienka na torcie, bardzo energetyczna.
Zresztą – nie wiem, czy to jest kwestia jego meksykańskiego akcentu hiszpańskiego (z tego też się nabijają) – ale oglądało mi się to o wiele lepiej, niż hiszpańskie produkcje. Jest w tym jakaś taka energia, siła. Soundtrack tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=_2tnXFIfFJo… – warto posłuchać, bo to naprawdę kryje w sobie perełki.
Chcę jeszcze zwrócić uwagę na dwie kwestie.
Aktorzy, którzy grali dwóch gejów – Juliana (Dario Yazbek Bernal) i Diego (Juan Pablo Medina) – oraz siostra jednego z nich, Elena (Aislinn Derbez) – musieli być bardzo odważni. Jak rozumiem, przy takich produkcjach jest coś w stylu „pracownik do scen intymnych” i tu ON BYŁ NAPRAWDĘ POTRZEBNY. Jest bardzo dużo golizny, scen intymnych, więc serio, wymagało to od nich pewnej otwartości i odwagi.
Jednak bardzo moją uwagę przyciągnęła Cecila Suarez, odgrywająca rolę Pauliny. To, jak ona tworzy tę postać czyni ją jedną z najbardziej charakterystycznych wśród tego zbiegowiska i tak już dziwacznego towarzystwa. I mam tu na myśli mimikę, jak i mowę.
Jeśli chodzi o reżyserię, a ściślej pracę kamery, to mamy tu czasem artystyczne zabawy w stylu: retrospekcje damy nieco innym kolorem, pobawimy się wyglądem obrazu w salonie, jakieś bardzo artystyczne urywki mające dobrze zobrazować stan bohaterów.
Ufff, co za jazda bez trzymanki.
Jeśli nie boicie się zbyt dużej ilości murzynów, trans, gejów i wszystkiego, co może wpaść do głowy w temacie poprawności politycznej, to śmiało, włączajcie „Dom kwiatów”. Ta historia jest tak szalona, że zaraz idę obejrzeć film i mam wrażenie, że to jeszcze będzie za mało.