Jak to się stało, że dopiero wczoraj obejrzałam „Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri”? Otóż, wydawało mi się, że to ciężki dramat.
A takiego wała!
Seans zaczyna się od białych napisów na czarnym tle – już wiedziałam, że mamy do czynienia z bardzo dobrym kinem.
Dalej było już tylko lepiej.
Otóż, jeśli czytałeś/aś opis filmu to wiesz, że to historia o matce, która żąda znalezienia mordercy przez lokalną policję. „I to się zacznie od tego, że znajdą ciało”… nie, zaczyna się od tego, że widzimy trzy bilboardy za Ebbing.
Film łamie schematy fabularne – i za każdym razem udaje się mu zaskoczyć.
Ma w sobie taką lekkość, a przede wszystkim świeżość.
To jest dramat osadzony w humorze, przedstawiający nam ludzi. Z krwi i kości.
Mało tego, troszkę zdaje się naśmiewać z pewnych stereotypów. „O, pies leje czarnuchów?”.
Z dialogów da się wyłowić kilka pereł, a montaż jest tak poprowadzony, że nie ma się wrażenia, iż film zawiera zbędne sceny. Mało tego – ten seans wyjątkowo szybko mi zleciał.