Ferrari, reż. Michael Mann

Michael Mann i Troy Kennedy Martin dowieźli! Wyszłam z kina spełniona – szczerze? W ciul dawno nie miałam takiego odczucia po seansie kinowym.

Enzo Ferrari żyje. XD właściwie to opowieść o życiu i miłości. Rzeczy, wydarzenia, które się stają po prostu następują. Nie mamy tu jakiegoś super pogłębionego tła psychicznego, ale Penelope Cruz tak zagrała jego żonę, że naprawdę chylę czoło. Grała twarzą, oczami, wszystkim – widać było tę miłość do Enza, do syna. I inni aktorzy też całkiem nieźli byli, ale to Penelope błyszczała.

Tak – jestem bardzo na świeżo po seansie.

Pytanie: czy widać styl Michaela Manna? Nie byłby sobą, gdyby w pierwszych minutach nie zaserwował nam ładnego widoczku xD.

Scenariusz scenariuszem, ale miałam wrażenie, jakby montaż, kadry, reżyseria – wszystko – było niesamowicie starannie przemyślane. To, jak się aktorzy zachowują, ba, ujęcie na jakąś demoniczną twarz wyrytą w cegle też było przemyślane. Od pierwszej do ostatniej minuty czuć w tym dziele serce.

Popłakałam się. W jednym tragicznym momencie, a potem… jakoś mnie wzięło wzruszenie.

Ten film nie jest o autach – chociaż sceny z nimi są świetnie zrealizowane. Ten film nawet nie jest o Ferrarim. To jest film o… miłości.

Baaaardzo dziękuję wszystkim, że mogłam go obejrzeć w kinie! Szczególnie, że muzyka idealnie wtapia się w tło. Jedyna wada? Na napisach końcowych śpiewają po włosku, te utwory mi nie leżały xD.

– NEWSLETTER DLA KRÓLOWEJ-

ODCINEK 45

Być może ostatnio jest jakiś ogólny zastój w pisaniu. A może – Królowo – mamy po prostu podobne momenty. Podobne, bo różnią nas pomysły. Ty masz ich wiele, ja zaś – żadnego, szczerze mówiąc. Wręcz mam wrażenie, że piszę nudną historyjkę.

Ale piszę mimo wszystko.

Chcę się rozpisać, chcę dojść do tego punktu, kiedy bohater nie będzie miał wyjścia – BĘDZIE MUSIAŁ JAK TORPEDA PRZEŻYWAĆ JEDNO PO DRUGIM. Taka akcja zresztą jest normalna w tej historii, przyzwyczaiłam czytelników (?) do tempa. Jednakże… pomysły, pomysły, no właśnie? Czasem po prostu trzeba zastopować, zwolnić, by czytelnik w ogóle ogarniał, o co chodzi. I tak ma już ciężko, bo ucięłam w połowie wydarzeń, właściwie to nie wiemy, jak bohater znalazł się w punkcie B, co z innymi, czy rzeczywiście nie żyją. Tyle pytań się tworzy i żadnej odpowiedzi nie można ufać. I to się nazywa powolne budowanie klimatu, na to teraz stawiam. Niejako z musu, bo widzę, że trzeba się rozpisać. Więc założyłam sobie, że kawa na stół i piszemy. I nieważne, czy mam ochotę, czy nie -po prostu stawiamy literkę za literką, kropkę za kropką. Tak trzeba, by się utworzyła historia na kartkach.

Ty jednak masz ten problem, że historia jest, mnóstwo pomysłów i zero woli do pisania na kartce. Cóż… niestety, możesz wziąć albo na przeczekanie – czyli czekasz na TEN moment, aż poczujesz TAK, TERAZ WRESZCIE O TYM NAPISZĘ!, albo jak ja: kawa na stół, zeszyt i robimy. Innej metody nie ma… ale co, jeśli coś idzie nie tak? Tzn. nadal nie masz chęci realizacji pisania? I nadal się tej niechęci poddajesz? Cóż, w tej chwili mogłabym poopowiadać o energiach, czakrach i innych bzdetoletach za przeproszeniem, ale może jest inny sposób.

I będę molestować tym właśnie sposobem, bo on jest po prostu najprostszy i ma taką siłę, że może zastąpić wszystkie metody w jednym momencie.

Uruchom wdzięczność.

Wdzięczność za to, że masz pomysły.
Za to, że udało Ci się TYLE NAPISAĆ.
I za to, że piszesz – w zeszycie, wprost, teraz. To powinno uruchomić tę siłę do pisania. A jeśli tego nie czujesz, nie czujesz wdzięczności, to potraktuj to jako wizualizację, jako coś, czego jesteś obserwatorem.

„Wszystko działa”, powiedziała mi pewna bardzo mądra kobieta, więc i pewnie powyższa metoda zadziała.

Jeśli jednak wolisz ruch brutalniejszy, a przez to i niepewny – bo osobiście nigdy go aż tak mocno nie stosowałam, jeśli w ogóle – to… myśl o tych pomysłach jeszcze więcej. Myśl tak długo, często, by w końcu stwierdzić „dobra, tyle o tym myślę, to w końcu napiszę, bo mam dość ich molestowania”. Gwarancji żadnej na to rozwiązanie Ci nie daję, Droga Królowo, jednak jest to brutalny i szybki sposób.

Co byś wybrała – wybierzesz dobrze :). Trzymam kciuki! :*

„Śnieżne bractwo” to hiszpańskojęzyczny kandydat do Oskara

-1-
ZANIM WYDARZYŁ SIĘ FILM, WYDARZYŁA SIĘ POWIEŚĆ

W 1972 roku samolot Urugwajskich Sił Powietrznych przewożący ekipę rugbistów do Chile rozbił się w Andach. Na pokładzie znajdowało się 45 pasażerów, ale tylko 16 z nich przeżyło piekło. Jednak fakt, że ci ludzie przetrwali w tak twardych warunkach przez 72 dni do dziś jest uznawane za jakiś cud. I nic dziwnego, bo to jest zarazem prawdziwa, jak i niewiarygodna historia.
A jak wiemy, popkultura uwielbia niewiarygodne opowieści.
Dlatego nie dziwota, że już w 1974 roku pojawiła się pierwsza próba opowiedzenia o tym, co się w Andach wydarzyło. Autorem „Alive: The Story of the Andes Survivors” jest Piers Paul Read – brytyjski pisarz, historyk i biografik. I choć jego historia znacznie ułatwiła przetwarzanie nieszczęsnego lotu w popkulturze, to sami bohaterowie byli średnio pozytywnie do niej nastawieni. – Dostałem wolną rękę przy pisaniu tej książki zarówno od wydawcy, jak i od szesnastu ocalałych. Czasami kusiłem się, aby fikcyjnie przedstawić pewne fragmenty historii, ponieważ mogłoby to dodatkowo podkreślić ich dramatyczny wpływ, ale ostatecznie zdecydowałem, że same fakty wystarczą, aby utrzymać narrację… kiedy wróciłem w październiku 1973 r., aby pokazać im rękopis tej książki, niektórzy z nich byli rozczarowani moim przedstawieniem ich historii. Uważali, że wiara i przyjaźń, które ich inspirują w Kordylierach, nie wynikają z tych stron. Nigdy nie było moim zamiarem bagatelizowanie tych cech, ale być może przekazanie ich własnej oceny tego, przez co przeszli, byłoby poza umiejętnościami jakiegokolwiek pisarza.

Być może tak, zwłaszcza że sami bohaterowie byli w stanie opowiadać o tragedii z Andów dopiero po latach. Zresztą, niełatwym jest opisywanie tak traumatycznych przeżyć. Ale wróćmy do kultury. Powieść wydana, wszyscy zadowoleni, można się rozejść… tyle, że nie.

W 1976 roku Rene Cardona – meksykański reżyser – decyduje się przedstawić historię w półtora godzinnym „Survive!”. Obraz zyskał nawet nominację do nagrody Ariel Awards, tamtejszym Złotym Lwom, jak przypuszczam. Nie wygrał, a sam trailer wygląda tak:

Co ciekawe, jest to ekranizacja książki „Survive!” Claya Blaira. Tak czy inaczej, sam obraz został zjechany przez krytyków. Na przykład Roger Ebert tak stwierdził: – W większości filmów, w których pojawia się dużo krwi, cięć, zbliżeń na ropiejące rany i wszystkiego tego rodzaju, typowa publiczność śmieje się, aby złamać napięcie (filmy grozy prawie zawsze są odbierane jako komedie). Jednak w przypadku Survive!, publiczność ma tendencję do bycia trochę bardziej poważną, trochę bardziej zamyśloną. Może to dlatego, że zdajemy sobie sprawę, że pod tym raczej głupim, nieinspirującym, nawet prymitywnym filmem kryje się prawdziwa historia o takiej przekonującej sile, że jesteśmy zmuszeni do myślenia i reagowania.
Co ciekawe, „Survive!” w amerykańskim box office miał dobre otwarcie – zarobił 1 060 000 dolarów (wyświetlały go 63 kina), co dawało go na 1 miejscu.

Cóż, trzeba było czekać kolejne 20 lat, by historia doczekała się filmu, który ją przedstawił. Za rzecz zabrał się Frank Marshall, a tytuł jego to „Alive”.

Ten dramat, jeśli chodzi o historię z Andów, chyba wszystkim jest znany. Ba: mnie ten film puściła katechetka w gimnazjum. Cóż… istotnie, wiara w Boga w tej historii stanowiła i stanowić będzie duży wątek. Z kronikarskiego obowiązku napomknę tylko, że film kosztował 32 milionów dolarów, a zarobił 82,5 milionów. Zarobił na siebie, ale mało kto wie, że oprócz niego wyszedł jeszcze „Alive: 20 lat później”, w którym jest opowieść o tragedii, a także rozmowy z żyjącymi, którzy chcieli brać w tym udział i przetrwali. Dostępny jest na YT:

Z okazji coraz większego upływu czasu – na przykład z pięćdziesiątej rocznicy dramatu w Andach – zaczęto produkować sporo programów dokumentalnych, które zebrały znakomite oceny krytyków i widzów. Taki na przykład „Stranded: I’ve Come from a Plane That Crashed on the Mountains” z 2007 roku wygrał aż 5 nagród w ramach międzynarodowych festiwali.

Zostawmy dokumenty na bok i wróćmy może do książki „Śnieżne bractwo” Pabla Vierciego, która ukazała się w 2009 roku. Sam autor jest Urugwajczykiem i chodził do jednej klasy z ocalałym – Nandem Parradem, który po jakimś czasie od powrotu poprosił go o pomoc w napisaniu wspomnień. Właściwie pomógł nie tylko jemu, ale także innemu ocalałemu – Robertowi Canessie, który także chciał napisać wspomnienia. Wieloletnia przyjaźń z ocalałymi i dokumentacja tragedii w Andach zaowocowała powstaniem „Śnieżnego bractwa”, na której to powieści Netflix oparł swój najnowszy film o tym samym tytule. Zanim jednak przejdę do informacji, porównajmy sobie „Alive” ze „Śnieżnym bractwem”. Warto zobaczyć także ze względu na wyraźną różnicę w technologii kręcenia.

-2-
CZYLI JAK ZACHOWANO PEŁEN SZACUNEK DO OFIAR I OCALAŁYCH

Tak, spojler alert. Film „Śnieżne bractwo” nie ma w sobie ani odrobiny manipulacji jako takiej. No chyba że za manipulację weźmie się dostosowanie szczegółów na potrzeby ekranizacji. Przykładowo – film nie pokazuje przerwy w locie, bo w rzeczywistości ekipa rugbistów zatrzymała się na noc na jakimś pośrednim lotnisku, by dalej z rana lecieć. Albo śmierć pilota – on z nimi nie rozmawiał w takim sensie, w jakim zostało to ukazane; po prostu poprosił o śmierć i ocalali odmówili mu, nie chcieli zabijać. Cóż, nazajutrz przyroda sama zabiła nieszczęsnego pilota. Takie różnice są niezbędne po to, by metraż nie trwał pierdyliardu godzin oraz po to, by dramaturgia w obrazie trzymała się kupy. Żaden film tego nie uniknie.

Za reżyserię zabrał się J. A. Bayona – znany z „Siedmiu minut po północy” czy „Jurrassic Park: upadłego królestwa”. Co by nie mówić o jego dorobku, za „Śnieżne bractwo” zabrał się bardzo poważnie, mając do dyspozycji nie tylko powieść Pabla, ale także i samych ocalałych. – Myślę, że niektórzy z ocalałych po 50 latach od tragedii byli bardziej otwarci na rozmawianie o tym, co się wydarzyło. Mam na myśli na przykład Adolfa 'Fito’ Straucha. Rozmowa z nim bardzo pomogła w kształtowaniu jego postaci w filmie – powiedział dla USA Today.
Ostatecznie udało mu się przeprowadzić z ocalałymi ponad 100 godzin rozmów, dzięki którym można było ukształtować dobrą historię dla filmu. Tym bardziej, że reżyserowi zależało na zaprezentowaniu charakterów, psychologii postaci. – Staraliśmy się być jak najbliżej tego, co się wydarzyło – mówił Bayona. -Pamiętam rozmowy z innymi scenarzystami, w których prosiłem, aby nie zmieniali faktów, aby bardziej przyciągnąć uwagę widzów, a zamiast tego skupili się bardziej na zrozumieniu psychologii tego, co zrobili, i pokazali to na ekranie.
Rzeczywiście, scenariusz oprócz Bayony opracowali Bernat Vilaplana i Jaime Marques. Projekt zrealizowali w taki sposób, że udało im się namówić ocalałych do występu w filmie, w następujących rolach:

„Śnieżne bractwo” było kręcone w kilku miejscach – m.in. w Montevideo – ale to raczej nie powinno dziwić. Zaskoczył mnie jednak fakt, że Bayona zdecydował się nakręcić film w samym centrum katastrofy. Tak, oni naprawdę tam polecieli, by to zrealizować. Szczerze mówiąc, mnie samej nie starczyłoby jaj, ale do brzegu.

Film skupia się na przetrwaniu i robi to bardzo dobrze, jednak zakończenie zasługuje na uwagę. Można było się pokusić o zrobienie trzygodzinnego filmu – no bo kto bogatemu zabroni, a najznakomitsze nazwiska w kinematografii nie mają przed tym oporów – ale chwała Bogu, skupiono się na dwóch godzinach. Rozumiem decyzję, przez którą nie mieliśmy dalszej opowieści o leczeniu złamanych kości, wychodzeniu z niedożywienia i tak dalej. Bo szczerze mówiąc – ostatnie kadry z filmu i tak to znakomicie sugerują, są niesamowicie sugestywne.

PS.: Aktorzy – jak zresztą widać – to mieszkańcy Ameryki Południowej pochodzenia urugwajskiego i argentyńskiego.

PS.2: Jest w filmie manipulacja. Manipulacja EMOCJAMI. Tekst dedykuję Rysi, dziękuję.

Źródła:

  • https://thecinemaholic.com/society-of-the-snow-pablo-vierci/
  • https://eu.usatoday.com/story/entertainment/movies/2024/01/05/fact-checking-society-of-the-snow-netflix-andes-crash/72119590007/
  • https://www.historyvshollywood.com/reelfaces/society-of-the-snow/
  • i wikipedie, i imdb

Recenzje od patronów

FERRARI, REŻ. MICHAEL MANN (2023)

Michael Mann i Troy Kennedy Martin dowieźli! Wyszłam z kina spełniona – szczerze? W ciul dawno nie miałam takiego odczucia po seansie kinowym.

Enzo Ferrari żyje. XD właściwie to opowieść o życiu i miłości. Rzeczy, wydarzenia, które się stają po prostu następują. Nie mamy tu jakiegoś super pogłębionego tła psychicznego, ale Penelope Cruz tak zagrała jego żonę, że naprawdę chylę czoło. Grała twarzą, oczami, wszystkim – widać było tę miłość do Enza, do syna. I inni aktorzy też całkiem nieźli byli, ale to Penelope błyszczała.

Tak – jestem bardzo na świeżo po seansie.

Pytanie: czy widać styl Michaela Manna? Nie byłby sobą, gdyby w pierwszych minutach nie zaserwował nam ładnego widoczku xD.

Scenariusz scenariuszem, ale miałam wrażenie, jakby montaż, kadry, reżyseria – wszystko – było niesamowicie starannie przemyślane. To, jak się aktorzy zachowują, ba, ujęcie na jakąś demoniczną twarz wyrytą w cegle też było przemyślane. Od pierwszej do ostatniej minuty czuć w tym dziele serce.

Popłakałam się. W jednym tragicznym momencie, a potem… jakoś mnie wzięło wzruszenie.

Ten film nie jest o autach – chociaż sceny z nimi są świetnie zrealizowane. Ten film nawet nie jest o Ferrarim. To jest film o… miłości.

Baaaardzo dziękuję wszystkim, że mogłam go obejrzeć w kinie! Szczególnie, że muzyka idealnie wtapia się w tło. Jedyna wada? Na napisach końcowych śpiewają po włosku, te utwory mi nie leżały xD.

DREAM SCENARIO, reż. Kristoffer Borgli

Wiem, że nic nie wiem – to chyba powinna być dewiza dla „Dream Scenario” Kristoffera Borgliego. Albo inna: być dziwacznym filmem, który tak się plącze, że ocena zależy głównie od gustu.

Otóż – parę osób wyszło, sporo się śmiało, a mnie to nie śmieszyło. Scena z potencjalnym seksem u prawie nieznajomej należy bardziej do scen cringowych, a największym atutem filmu jest to, że nie chce być poprawny politycznie. Jebać płeć psychologiczną? Tak. Iść do Tuckera? Oczywiście, czemu nie. Akurat fragment z Tuckerem jako jedyny chyba mnie rozbawił.

Czy to słaby film?

Może być dla wielu nudny.

Przez cały seans miałam wrażenie, że „Dream scenario” chce coś przekazać, ale nie do końca wprost. Problem w tym, że wchodzi w pomysł jak w masło, a potem… kolejny pomysł. Znaczy, są wątki logicznie się łączące, a sny o jednym człowieku, które śnią się wszystkim prawie ludziom, to intrygujący i tajemniczy problem, który wielu badaczy nurtuje. Niestety, albo stety – sprawa zostaje tajemnicą aż do końca seansu, a widz może się rozsmakować jedynie tym, że bohater, Paul Matthews, przechodzi ze stanu niszowego naukowca, do stanu celebryty w upadku.

Tyle że nie.

Ten film ma bardzo otwartą drogę do interpretacji, i to jest trochę jego zaleta, a trochę problem. Bo nie wiem, co chciał przekazać, czym być, no – lubię prostotę.

Powiem więcej – nawet dobra muzyczka na końcowych napisach nie przekonała mnie do tego, by zostać na seansie do ich końca.

Ot, nudził mnie, ot, średniak, ot… dobra, albo nawet najlepsza rola Nicholasa Cage – dość, że się na tym męczyłam. I nie, seans „Ferrari” nie ma tu nic do rzeczy, bo dobry film to dobry film.

I nie mogę nic więcej powiedzieć…

– Przecież chciałaś – przypominam sobie nagle. A, no tak.

Moim zdaniem zachwyty krytyków są trochę na wyrost, ale to nie znaczy, że są niesłuszne. Jednego jestem pewna – jeśli teraz ten film nie będzie doceniony, to za kilka lat „Dream Scenario” może podbijać rankingi VODów.

Także reasumując: dla mnie ten seans był słaby, męczyłam się na nim. Ale prawdopodobnie duża w tym zasługa końcówki (urządzenie do snów? Serio?).

Biedne istoty, reż. Yorgos Lanthimos

Aronofsky to to nie był.

Za to „Biedne istoty” dotknęła przypadłość „Parasite” – serio: wszyscy się tym zachwycają i pieją z zachwytu, może też sobie robią dobrze, ale mój malutki móżdżek nie jest w stanie zrozumieć tego fenomenu. Za to przestał się dziwić, czemu ten film jest puszczany tylko w dwóch porach: 19:00 i 20:30. Bo to jest film o seksie. Chyba.

Będą spojlery, więc dla tych, co chcą obejrzeć: nie podobało mi się. Tzn. fabularnie 5/10, stroje i dekoracje stały na bardzo wysokim poziomie, ale nie wiem, czy 10/10 jest odpowiednie (szczególnie, że w pierwszych kadrach, gdzie to przede wszystkim widać kamera jest czarno-biała). Tak czy inaczej, to wszystko widać na fotosach promocyjnych.

To jest film o ruchaniu.

W zasadzie nie można powiedzieć, że to film o kochaniu się – bo Emma Stone właściwie idzie po bandzie i tylko „zrobić sobie” jej w głowie.

Opowieść ma zalety – sensowną fabułę i humor. Serio, sceny bywały śmieszne, a sala wybuchała śmiechem. Problem polega na tym, że mamy tu przypadek… no dobra, porównywanie tego do „Greja” jest trochę nie na miejscu, jednakże: gdy siedziałam i patrzyłam na ruchanko, to przyszło do mnie, że jest to fantazja mężczyzny, który chce sobie ulżyć. I oczywiście, na końcu jest jakiś ogólny morał, pozytywny, ale… czy aby na pewno?

Bo mamy tu wyzwolenie kobiet. Tyle że po drodze bohaterka jest dziwką i jest to ubrane co prawda w dobry humor, ale pozory mylą. Bo właściwie narracja jako tako nie ocenia tego sposobu, a może nawet mówi: spoko, tak zarobisz na życie, jak nie masz z czego, to jest OK. To jest taka normalizacja pracy prostytutek. Już tam pal licho LGBT, bo to było bardzo sprawnie wplecione LGBT i właściwie nie rażące, pasujące do konwencji.

Pani wyzwoliła się z prostytucji, została lekarzem i super. Tam już zupełnego zakończenia nie będę Wam zdradzać, bo i tak musimy wrócić do prostytucji.

Bohaterka ma kryzys w pewnym momencie i mówi, że cierpi i nic nie czuje. No to tłumaczą jej, że cierpienie jest w porządku, że wtedy stajesz się w sobie bardziej głęboka… że nawet warto cierpieć, trzeba cierpieć.

Otóż – NIE TRZEBA CIERPIEĆ.

No, ale skąd mają to ludzie wiedzieć? Z telewizora? Muhaha… bo tenże właśnie podaje, że cierpienie jest głębokie.

Czyli podsumujmy: trochę wyszłam na wkurwie, bo zawiedziona. I: nikt nie czekał na koniec napisów końcowych. Powiem szczerze – ładne to to było, może coś na napisach było, a może nie, mam to w głębokim zadku.

Och.

Dobra, tak czy siak – dziękuję patronce, że mogłam iść do kina. ❤

THE BEST OF FILMS

Czyli najlepsze z najlepszych – filmy, które warto obejrzeć. Ponieważ oglądam głównie streamingi, a do kina różnie chodzę (budżet, bo inaczej łaziłabym codziennie xD), to stwierdziłam, że ten ranking będzie taką moją topką filmów, jakie obejrzałam ogólnie w danym roku. Filmy są brane przede wszystkim ze względu na zapadalność w pamięci. Oprócz pierwszego miejsca, numerki są zupełnie randomowe.
Zapraszam!

NAJPIĘKNIEJSZE FILMY:

  1. Źródło
  2. Her
  3. about time
  4. trzy oblicza Evy
  5. gdzie śpiewają raki

BARDZO ŁADNY FILM:

  1. Praktykant
  2. Paryż pani Harris
  3. Projektantka
  4. Zaklęty w smoka
  5. nasze noce
  6. Manhunter
  7. Fatamorgana
  8. Zapach kobiety

ŚWIETNIE MI SIĘ OGLĄDAŁO:

  1. Strażnicy Galaktyki 1
  2. John Carter z Marsa
  3. kroniki riddicka
  4. oblivion
  5. piąty element
  6. Battle Angel Alita
  7. Podniebna krucjata
  8. Kot w butach: ostatnie życzenie
  9. Dungeons and dragons: złodziejski honor

ARCYDZIEŁA:

  1. Źródło
  2. Znachor (1982)
  3. Mała syrenka (1989)
  4. Last Unicorn
  5. la femme nikita
  6. Trzy oblicza Evy
  7. terminator

SMUTY:

  1. Strażnicy Galaktyki 3
  2. Holy Spider
  3. Czas zabijania
  4. She said
  5. Moneyball
  6. on the basis of sex

PATRIOTYCZNE KINO:

  1. Wyklęty
  2. Argentyna 1985

HORRORY:

  1. Cube
  2. The Call

Klasyka kina:

  1. Ojciec chrzestny
  2. Milczenie owiec
  3. American Beauty
  4. Krótki film o zabijaniu

Sensacyjne:

  1. Gorączka
  2. nobody
  3. glass onion

NIEKONIECZNIE MIŁO SIĘ OGLĄDA, ALE WAŻNE PRZESŁANIE:

  1. Network
  2. Idiokracja
  3. Demolition man
  4. wojna światów: następne stulecie

BEKOWE HORRORY:

  1. Pearl
  2. Sharknado
  3. od zmierzchu do świtu

PETER JACKSON:

  1. Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia
  2. Władca Pierścieni: dwie wieże
  3. Władca Pierścieni: Powrót króla
  4. Hobbit: niezwykła podróż
  5. Hobbit: Pustkowie Smauga
  6. Hobbit: bitwa pięciu armii

Bogowie Marsa, Edgar Rice Burroughs

O ile pierwsza część cyklu o Barsoomie była powolna i bardziej o męskim sercu, o tyle druga część – „Bogowie Marsa” jest już przygodówką w klimacie fantasy/SF. I to ekranizowalną, ponieważ mamy tu mnóstwo przygód i mało pierniczenia się z emocjami. Właściwie te są traktowane po męskiemu – opis uczucia „tęskniłem, ale co mogłem zrobić” i akcja. Bez rozwodzenia się. Ta powieść jest napisana po staroświecku w takim sensie, że jest tu prostota i lekkość, a fabuła w jakiś sposób wkręca człeka w akcję.

Akcja zaczyna się tradycyjnie, czyli John Carter wręcza swemu zarządcy majątku kolejny rękopis przygód, z którym się oczywiście zapoznajemy. Okazuje się, że facet znalazł sposób na podróżowanie międzyplanetarne, ale tymczasem miał on jeden podstawowy cel: znaleźć swoją ukochaną. A miejsce, w którym się znajduje po przesłaniu na Marsa jest niewygodne, ponieważ w samej dolinie rzeki Isus, gdzie czyhają nań mnóstwo niebezpieczeństw – w tym potworki i fanatycy religijni.

I tak to biegnie.

Czytelnik orientuje się o schemacie mniej więcej w połowie powieści, ale czytelnikowi to raczej nie przeszkadza, bo po prostu styl autora jest lekki, a przygody lecą na łeb, na szyję. Mało tego, im bliżej końca, tym lepiej.

Jednakże powiem tak – na początku, przy wątku o wierze Marsjan, czuć było, że to daje jakiś zalążek temu, co ma się wydarzyć w fantastyce o wiele później. W końcu tu też była jakaś głębsza myśl o religiach; tyle tylko, że zesłana daleko, w głąb lądu, bo na pierwszy plan wysuwają się przygody Johna Cartera.

Nie wiem, czy można mówić o tym, iż pisarz był połączony ze Źródłem, pisząc o przygodach. Jednakże – gdy skończyłam „Bogów Marsa” od razu wzięłam się za „Wodza Marsa” i to nie dlatego, że ten pisarz uwielbiał robić na końcu clinffangery.

Muszę tu parę słów napisać o Macieju Kowaliku – bez wątpienia jego tonacje przyczyniły się do klimatu powieści. Szczególnie wtedy, gdy armie ze sobą zaczęły się bić i wtedy, kiedy doszło do ostatecznego starcia między Johnem Carterem a jego ówczesnym wrogiem.

Szczerze mówiąc – polecam.

Księżniczka Marsa, Edgar Rice Burroughs

Problem z klasykami – jakimikolwiek, chociaż najbardziej książkowymi – jest taki, że mogą się bardzo łatwo zestarzeć. W przypadku „Księżniczki Marsa” można powiedzieć, że PRAWIE tak jest. Ale zacznijmy od początku.

XIX wiek. John Carter w zupełnie odjazdowy sposób trafia na planetę Mars, gdzie dowiaduje się, że tak – istnieje tam życie, istnieją rasy i jest ogólnie niebezpiecznie. Na jego szczęście, jest żołnierzem, co wiele razy ratuje go z tarapatów. Przy ich okazji zakochuje się w księżniczce, co z jednej strony sprawia, że jego życie nabiera sensu, a z drugiej – że musi się zmierzyć z pewnym, małym problemem.

Cóż – dla tych, którzy oglądali film „John Carter z Marsa” niektóre rzeczy mogą być zaskoczeniem. Na przykład takie, że ekranizacja jest bardziej wariacją na temat powieści, aby rzecz była oglądalna. Otóż, moim zdaniem „Księżniczka Marsa” jest nieekranizowalna i to z kilku przyczyn. Pierwszą i najważniejszą jest charakter powieści. Ona jest… taka delikatna. Autor nie stosuje przemocy, a wręcz bym powiedziała, że jej unika. OK – walki są, bycie jeńcem jest, ale… nie tak, jak w filmie. To jedna sprawa. Druga sprawa – jeśli miałby powstać film, to raczej na zasadzie „artystyczne kino w science fiction, w którym nic się nie dzieje”. Taki mamy klimat na Marsie, choć w rzeczywistości w książce wiele się dzieje.

Jednakże dla współczesnego czytelnika powieść nie będzie odkrywcza. Może nawet będzie wtórna, ale… to jest właśnie jedna z tych książek, która podłożyła gatunki sf, fantasy i może nawet przygodówki. Generalnie, została wydana w 1912 roku i liczy sobie 11 książek. Tak przynajmniej twierdzi wikipedia, ale nie wiem, czy ostatnia powieść jest jakaś jednolita, czy coś, czy w ogóle została wydana w języku polskim. Cóż, na razie na Storytel są 4 tomy serii, więc zobaczymy, pożyjemy.

Powiem tak – chociaż ta powieść może nie zadowolić współczesnego czytelnika, to mnie osobiście końcówka wzruszyła. Ba, w przedostatnim rozdziale na jego końcu znalazło się zdanie-złoto, a potem… a potem akcja się potoczyła tak, że się popłakałam! Serio! W pierwszym tomie, gdzie wiadomo było, że ci bohaterowie będą dalej, ja się popłakałam!

I widziałam oceny na lubimy czytać. Wszystko wskazuje na to, że im dalej, tym lepiej – jedna z ostatnich książek serii zamiast 6.5 posiada ocenę 8.0. Wow. I szczerze, jestem przy drugim tomie serii, „Bogowie Marsa” i tak, widać, że jakość idzie dalej. Chociaż autor dalej prezentuje pewien swój styl, to jednak narracja i to, co chce przekazywać… baaaardzo wyraźnie kładzie podłoże na to, co ma później nastąpić w fantastyce, i to tej z najlepszego sortu.

Co mnie szczególnie ucieszyło, serię czyta Maciej Kowalik. Tu może nie intonuje jak w Świecie Dysku, ale mnie to nie przeszkadza. Zresztą, on i tak robi świetną robotę, dobrze czyta.

Świat Czarownic, Andre Norton

Simon Tregarth wpakował się w ciemne interesy i przez to ma problemy, które mogą skończyć się tylko jednym – śmiercią. No chyba, że byłego wojskowego uratuje jakiś cud. W tym przypadku trafia na szalonego doktorka, dzięki któremu przenosi się do tajemniczego świata pełnego magii i dziwacznych rzeczy…

Brzmi mało ciekawie? Hola, hola, powieść została wydana w 1963 roku (w Polsce w latach 90′), więc jak na tamte czasy była bardzo nowatorską historią. I co więcej, historią, która rozrosła się na kilkanaście tomów o Estcarpie.

Sama autorka jest nazywana Matką Fantastyki, napisała około 100 powieści i w momencie wydawania Świata Czarownic dostała prosto w twarz od wydawnictwa, które nie pozwalało jej wydawać pod imieniem i nazwiskiem. Cóż, teraz nie mogę znaleźć szczegółów, ale jak widać, pani rozwiązała problem wykorzystując magię, znaczy pseudonim.

Czy pierwszy tom z cyklu „Świat Czarownic” zasługuje na uwagę? Sądzę, że tak, bo to wyjaśnia w cholerę dużo dla kogoś, kto randomowo sięgnął po „Klucz Keplianów” i stwierdził, że to odgrzewany kotlet. Nie, w kontekście pierwszych powieści „Klucz” wcale nie był odgrzewanym kotletem.

Ogólnie jest to bardzo przyjemna powieść fantasy, która jest lekka i da się przez nią szybko przebrnąć. Im dalej, tym lepiej. A i tak fabuła nas zostawia w momencie, w którym – niestety – nie do końca wszystkie sprawy są załatwione. No ale to efekt większej intrygi i widać, że Norton chciała pójść od razu na całość, a nie „stworzę pierwszy tom i potem zobaczymy”.

Myślę, że warto obczaić tę serię i to nie dlatego, że zaczytywałam się w nią za dzieciaka, ale dlatego, że dość lekko płynie.

Co do lektora – Mariusza Popczyńskiego – to nie mam większych uwag. 🙂 Po prostu jest OK.

SAMA, Katarzyna Nowak

„Sama” to pokłosie wielu lat, jakie Katarzyna Nowak – działaczka pro-lewicowa, antykościelna… no dobra, na pewno pomagająca ofiarom pedofilii, przeżyła. To szokująca historia dziewczyny z rodziny patologicznej, której ksiądz obiecał pomóc, więc zabiera ją do siebie, gdzie przez blisko dwa lata gwałcił, torturował i Bóg wie, co jeszcze. Podobno wszystkiego o tym nie napisała. Ale za to za swoje cierpienie dostała bardzo wysokie odszkodowanie – bo milion złotych – i do tego biła się w sądzie z jeszcze kilkoma sprawami. Na przykład z taką, że Stanisław Michałkiewicz stosował na niej hejt i podała go do sądu. Wygrała, dostając kolejne odszkodowanie. Obecnie pani Katarzyna Nowak nawołuje do tego, do czego tzw. lewica nawołuje, czyli do „ochrony dzieci przed Konfederacją”, bo zagłosowali przeciwko tzw. ustawie Kamilka. Problem w tym, że nie mam wrażenia, by to rzeczywiście coś dało. Umówmy się – powoływanie kolejnych komisji do czegoś tam jest bez sensu, jeśli oddolnie nie zaczniemy zapobiegać przemocy. Wprawdzie tworzenie planu-strategii przeciwdziałania przemocy może poskutkować wspaniałymi rzeczami, ale właściwie… znowu, taką strategią mogłoby się zająć ministerstwo szkolnictwa. No i szkolenia sędziów – bardzo potrzebne, ale te działania są na etapie końcowym. Więc ja, patrząc obiektywnie, nie dziwię się, że Konfederacja mogła mieć zastrzeżenia co do tej ustawy. No, ale to miała być recenzja powieści „Sama”, a nie dywagacje polityczne, czy nawet ocena autorki.

A przyznać trzeba, że „Sama” to bardzo ciężka lektura – i tak, w tym przypadku „ciężka” pasuje lepiej, niż „trudna”. Choć, jeden z ostatnich rozdziałów to opisywanie prawnych aspektów jej sprawy. Tu już miałam pewną trudność w rozumieniu, o co kaman, bo autorka nie siliła się na opisywanie tychże sposobem na chłopski rozum. Za to cała reszta to historia niewiarygodna, ale – niestety – prawdziwa.

I czuć te wszystkie emocje, które wypisywała.
To sprawia, że lektura jest jeszcze trudniejsza, bo oprócz scenek, w których opisuje swoje nieszczęścia, dochodzą właśnie odczucia. Mało tego, w trakcie słuchania („Samą” robiłam na audiobooku) wywalało mi na moje własne życie. Wiecie, to jest tak, że przychodzi takie uczucie bycia gównem, a porównywanie ja-on/a samo się robi. Coś trzeba z tym zrobić i zrobię, ale wracając do powieści.

Ten pamiętnik – bo w sumie zawiera daty wpisów – szybko wciąga. I każdy, kto choć trochę siedział w temacie trybu ofiary, zauważy, że bohaterka ma ostry tryb bycia ofiarą. Jej pytania „dlaczego ciągle” mi mocno przeszkadzały i męczyły, no ale tak to już jest w tym stanie. Oskarżasz cały świat o swoje nieszczęścia, a nie siebie. I wprawdzie można powiedzieć, że osoba zgwałcona nie jest niczemu winna, tak można też powiedzieć, że ogarnianie się po tym wszystkim, to już kwestia indywidualna i tu można zrobić dużo dobrych rzeczy.

No i – szczerze, czytam opinie i mi się przypomniało, że bardzo się męczyłam w ostatniej godzinie słuchania. To było takie „Kościół zuy”. Niewiele akcji z tego wynikało i czułam się, jakbym słuchała godzinnego felietonu na temat tej instytucji, a mój umysł przeskoczył na zapowiedź jednego z dziennikarzy „w 2024 KK będzie atakowany”. No cóż – lewica rzondzi, to może być atakowany. No i teraz jeszcze przypomniało mi się, że „Sama” to doskonały obraz, jak bardzo instytucje sobie nie radzą z opieką. Ale taki jest system, on rzadko kiedy jest wydolny. Ale po co go poprawiać oddolnie, trzeba od razu na sędziów iść.

Przyznam się jeszcze, że całkiem dobrze odczuwałam to napięcie – które rodziło się za pomocą pytań: ale jak ona się wyrwała z tej kabały? Jakim cudem dostała tyle pieniędzy? To oczywiście jest pozytywne.

Są tam takie dwa, wysokobudżetowe, zapadające w pamięć zdania. Na przykład: „Gwałt to niedokończone morderstwo. Ze szczególnym okrucieństwem, rozciągnięte w czasie”.

Co do nagrania samego audiobooka, nie mam zastrzeżeń, choć tutaj czytała kobieta – Dorota Landowska. 🙂

Czy polecam „Samą” Katarzyny Nowak? Nie, jeśli jesteś przesadnie wrażliwy. Ale tak, jeśli lubisz autentyczne, choć nie raz tragiczne historie.