Cudowne ręce: opowieść o Benie Carsonie

Dzień dobereł! 🙂

„Cudowne ręce: opowieść o Benie Carsonie” to prosty film, o którym można powiedzieć tyle: przyjemny film. Opowiada historię lekarza, który dokonał wielu wielkich rzeczy – od operacji na ofierze ciężkiej padaczki… a może by tak Wam nie opowiadać? Chociaż fabuła jest na tyle miła, że aż się chce, szczerze mówiąc. Generalnie, jak sobie wpiszecie w googlu Ben Carson, to powinna wyskoczyć informacja o pierwszej udanej operacji na bliźniętach syjamskich.

To znaczy wiecie – ja przed seansem wiedziałam tyle, że to człowiek, który ma jakieś niesamowite zdolności leczenia i osiągnął sukces i przez to wszystko stał się niesamowitym przykładem na połączenie z Bogiem/Źródłem/jak zwał tak zwał. Tyle tylko, że historia okazała się do bólu prozaiczna i na pewno nie taka, jakiej się spodziewałam.

– Ja też spodziewałam się nie wiadomo czego – stwierdziła Asia. – Dramy, kij wie czego.

No więc dramy tu nie było, a przynajmniej nie w takim hardcore, bo oczywiście dramę mieli rodzice, którzy przychodzili z prośbą o ratunek do Bena. Zwykle chodziło o wykonanie bardzo trudnej operacji na ich dzieciach. I trzeba przyznać, że przynajmniej w finale, kiedy on robi tę odważną operację, film pokazuje ją w bardzo dobry sposób. Przede wszystkim widać, że to był diabelnie trudny proces, nad którym czuwało wielu ludzi. Tak w samych technikaliach, jak i szczegółach typu „ile czasu do czegośtam”. I to mi się niewątpliwie podobało.

Gorzej film wypada w jednym momencie – momencie przemiany bohatera. Cóż, pewno książka to jakoś rozkręca, ale mówimy o obrazie trwającym 1,5 h. I tak się zastanawiałam, czy przypadkiem nie za mało pokazano tego zmieniania się; powód oczywiście podano bardzo dobry, ale… no właśnie. Zabrakło jakiejś dodatkowej sceny, choć może i to lepiej. A to dlatego, że przy dzisiejszym stylu pisania filmów, ten albo by trwał 3h albo wiałby nudą. Więc może to i lepiej, że zrezygnowano z dodatkowej sceny.

Dobrą robotę tu robi też muzyka: widać, że chce wpływać na film i widać również, że pewne sceny bez niej tak dobrze by nie wybrzmiały.

Ogólnie, „Gifted Hands” to bardzo ciekawy, przyjemny seans, który pozwala na odetchnięcie od mocniejszych i mroczniejszych emocji.

PS.: A do seansu polecam Paluszki Beskidzkie. Jak ktoś nie wie, to wspieramy polską firmę, której się fabryka spaliła, a szef nie chce zwalniać czy zmniejszać wypłat pracownikom. Smacznego 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *