„Elegia dla bidoków” to całkiem sympatyczny dramat, z którego łatwo jest czerpać inspirację. To opowieść o gościu, który całe życie miał pod górkę, ale koniec końców wygrał. W nagrodę za to opublikował swoje pamiętniki zatytułowane „Elegia dla bidoków”, a Ron Howard zdecydował się nakręcić dla Netflixa film. Dobry? Ano – całkiem niezły.
J. D. Vance (dorosły Gabriel Basso i młody Owen Asztalos) finansowo ledwo daje ciągnąć studia prawnicze. W tygodniu ma zaplanowane parę rozmów z kancelariami, ale wydaje się, że wszystko skończy się katastrofą, bo ciągle ma jeden problem: matka, która weszła w opioidy, co skończyło się uzależnieniem od heroiny. Tym razem również Vance musi zdecydować, co wybrać… ale czy dokona właściwego wyboru?
Pierwsza godzina – z 1,56 h – upłynęła mi bardzo szybko, właściwie obejrzałam go jednym tchem. Przy drugiej trochę zaczęłam się męczyć, ale w dalszym ciągu chciałam się dowiedzieć, czy Vance się powiedzie, czy nie.
Miałam tylko jeden zawód: za mało było wątku historycznego. W sensie owszem, widzimy w sumie trzy pokolenia, w jaki sposób się one zmagają z życiem. Ale na początku jest taka scena, gdzie młodzi ludzie – ubrani tak w stylu lat 30-50 XX wieku jadą se do nowego miasta, za lepszą przyszłością. I choć dowiadujemy się ostatecznie, jacy byli i co robili, jak przeszli przez życie, to problem w tym, że ja zatęskniłam za filmem kostiumowym xD.
„Elegia dla bidoków” jest przyjemnym seansem, który daje do myślenia. Przede wszystkim w tym, że życie to nie same tęcze – ale każdy może wyjść cało z burzy i być dumnym z siebie. Chyba potrzebowałam takiego obrazu, a jak ktoś szuka motywacji/inspiracji, to tak, to ten adres.