[ANALIZA] Dylemat społeczny

Po analizie „Dylematu społecznego” poczułam się jak gówno. Szczerze mówiąc, rozumiem, dlaczego ludzie są tym dokumentem zachwyceni. Mamy tu wszystko, co zmanipuluje człowiekiem i mówię tu tylko i wyłącznie o sztuczkach filmowych. Więc po pierwsze: mamy historię, która jest fabularyzowana, a więc – ma wzbudzać emocje. Po drugie – w jej trakcie stosowane są triki a’la horror/thriller psychologiczny. I wreszcie po trzecie, design, obrazy, z jakimi mamy do czynienia znacząco wpływają na odbiór tego „dzieła”.

NA WIERZCHU

Mamy tu właściwie trzy wątki. Dlaczego trzy? Bo zaczynamy od mądrych głów, które wyjaśniają, czym są i jak działają social media. Dla osób pracujących w tej branży cokolwiek zostanie tu powiedziane, nie będzie żadnym zaskoczeniem. A jakby się tak zastanowić, to ludzie pracujący w marketingu także nie powinni być zaskoczeni, w końcu – to marketing zaczął od stwierdzenia, że liczą się emocje i ważne jest, by przekonać potencjalnego klienta do siebie.

Drugi wątek to wątek dziewczyny, nastolatki, która się porównuje z innymi i w sumie to czuje się nieszczęśliwa, bo czuje się brzydka. Wiecie, to całe porównywanie między sobą na SM. Tutaj narrator dokumentu mówi wprost, że problem samobójstw wynika właśnie z nadużywania SM i istnieje głęboka korelacja między tymi dwiema rzeczami. Cóż, w tym akurat przypadku kłócić się nie zamierzam, bo nie mam jakiś specjalnych danych w sprawie.

Za to trzeci wątek… Co tu się odwaliło, to ja nawet nie. Mamy trzech kolesi stojących w jakimś pokoju a’la SF, którzy kontrolują na specjalnych monitorach rodem z „her.” zachowania Bena, młodzieniaszka, który właśnie wchodzi w wiek dojrzewania i zaczyna się interesować polityką.

TRIKI MANIPULACYJNE

Pam Rutlege, doktorantka zajmująca się psychologią mediów stwierdziła, że w filmie zostało zawartych kilka manipulacyjnych sztuczek.

Na przykład kwestia rodziny – z nią wszyscy mogą się utożsamiać. Jak stwierdza: większość bohaterów została stworzona archetypowo. -Ich historia humanizuje problemy w sposób, w jaki wywiady nie mogą. Tworzy dla nas podróż i oferuje postacie, z którymi możemy się utożsamiać, przedstawiając niezbyt subtelne sygnały zbliżającej się katastrofy. Dzięki identyfikacji, obecności i projekcji dobra opowieść obniża opór poznawczy i czyni nas bardziej podatnymi na perswazję.

Mądre głowy – czyli autorytety i tzw. społeczny dowód słuszności. Zwraca ona uwagę na to, że każdy odcinek rodzinnego dramatu jest obramowany wywiadem z jednym lub dwoma autorytetami. Wyróżniają się oni inteligencją, talentem oraz sukcesami na koncie, które są skutkiem ich zaangażowania w tworzone projekty. Pam przypomina: – Używanie autorytetu do walidacji i przekonywania jest powszechną strategią w komunikacji marketingowej. Od szokujących eksperymentów Stanleya Milgrama po teraźniejszość, badania pokazują, że ludzie zmieniają swoje idee i działania, aby dostosować się do postrzeganego autorytetu lub kogoś, kogo cenią. Duża grupa ekspertów potęguje ten wpływ, bo nie dość, że są autorytetami, to jeszcze jest ich dużo.
I dodaje: – Na wypadek naszej niewiary ciągłe potwierdzanie wiadomości przez tak wiele osobistości stanowi społeczny dowód słuszności informacji.

Efekt halo – czyli zarówno dramat, jak i narracja mądrych głów są ze sobą połączone. Pam tak to opisuje: – Wywiady mają również efekt aureoli: ich powaga dodaje dramatyzmowi wiarygodności. (…) Biedny Ben nie może wytrzymać kilku dni bez telefonu, a kiedy rezygnuje z wyzwania, szybko poddaje się jego złu, dystansowaniu się od przyjaciół, bezsenności i trollowaniu spiskowych filmów. W ten sposób beznadziejnie pogrąża się w bańce filtrującej i kończy protestem, który kipi gniewem i potencjalną przemocą – i w krótkim czasie on i jego siostra, która przybyła po niego, zostają zmuszeni do rzucenia na kolana przez nieubłaganą policję, która zdaje się nie zauważać, że siostra zaparkowała samochód na ulicy tuż za nimi. Oprócz nieuważnej policji to kompendium obaw każdego rodzica przed mediami społecznościowymi. Jeśli już się nie denerwowałeś, widok aresztowania Bena i Cassandry wystarczy, aby podnieść poziom adrenaliny.

Pam stwierdza, że doskonale wykorzystano manipulację emocjami czy też strachem. – Dylemat społeczny to dobrze skonstruowane i wyraźnie uargumentowane zagrożenie.

Wykorzystywanie stereotypów. Naukowczyni zwraca uwagę na to, że algorytmy zostały spersonifikowane jako trzech facetów – of course białych i of course milenialsów – którzy są typowym znakiem rozpoznawczym Doliny Krzemowej. Tak pracują, by Ben zatruwał się podsyłanymi przez nie informacjami. – Algorytmy antropomorficzne ułatwiają przypisywanie technologii intencjonalności i postrzeganie jej jako umyślnie kontrolującej i manipulacyjnej. W tym scenariuszu algorytmy to zadowoleni z siebie ludzie, ale Ben stracił życie. Zostaje zredukowany do skorupy samego siebie (dosłownie) zwisającej z haka na mięso i jest bezsilny, by zrobić cokolwiek, by kontrolować się przed tymi złoczyńcami w miejscu, które nawiązuje bezpośrednio do obrazów z Matrixa.

SPOJRZENIE SOCJOLOGA

Stephanie Wilson jest socjologiem i nie zamierzała oglądać „Dylematu społecznego”, ale… wokół tego produktu zrobiono tyle szumu, że się na to skusiła, choć perspektywa oglądania kolejnej przesadzonej i mrocznej wizji samozagłady ludzkości przez SM nie napawała ją radością. – Na podstawie tego, co widziałam z postów w mediach społecznościowych, wydawało mi się, że to kolejny przesadzony dokument o tym, jak media społecznościowe są winowajcą naszej społecznej depresji i samotności – ale było to znacznie więcej.
Dodatkowo zwraca uwagę na to, że dokument zupełnie olewa opinie socjologów. -Pomimo tego, że temat dokumentu jest socjologiczny – w tym sensie, że jest komentarzem do wpływu mediów społecznościowych na społeczeństwo i naszej (nie)zdolności do utrzymania obecnego stanu demokracji – nie widziałam ani jednego socjologa na ekranie przez całe półtorej godziny.

Wow, według Wilson dokument zapachniał marksizmem. -W trakcie oglądania czułam się coraz bardziej jak marksistowski socjolog, który postrzega kapitalizm jako główną siłę napędową nierówności w naszych społeczeństwach. (…) moje ostateczne wrażenie z filmu dokumentalnego jest takie, że jest to krytyka kapitalizmu i nieuchronnego wyzysku ludzi w ramach tego systemu.

W dokumencie jest apel o regulowanie social mediów, jednak Stephanie stawia pytanie, czy to jest naprawdę konieczne? Pani socjolog postrzega kapitalizm jako toksyczny mechanizm, jednak „Dylemat społeczny” wydawał się nieco bardziej toksyczny, niż taki klasyczny punkt widzenia.

Wilson zwraca uwagę na to, że kapitalizm to jedyny system, który ludzie znają. No, pamiętajmy, że pani socjolog żyje w USA, więc u nich to stwierdzenie jest prawdziwe. U nas zresztą też powoli, bo pierwsze pokolenia dorastające w kapitalizmie mają już 30+ lat na karku. Ale, wracając. – Kapitalizm to wszystko, co większość z nas kiedykolwiek znała. Rewolucja przemysłowa, która zapoczątkowała przejście do kapitalizmu, miała miejsce ponad 200 lat temu. Nic więc dziwnego, że obwiniamy nieuregulowany przemysł technologiczny, który rozwija się i ewoluuje na naszych oczach, a nie ponad 200-letni system społeczny, który jest wszystkim, co kiedykolwiek znaliśmy.

Socjolog zwraca uwagę na to, że widz na końcu czuje się jak gówno. -Dylemat społeczny pozostawia widzów z niesamowitym poczuciem bezsilności wobec przyszłości naszej demokracji i planety.

I dodaje, że choć przepisy regulacyjne niekoniecznie są złe, to jednak trzeba zwrócić uwagę także na system społeczny, w którym rzecz się odbywa.

TEORIA SPISKOWA

Niektórzy ludzie oskarżyli „Dylemat społeczny” o to, że ujawnia wielką operację zwaną „uczyń z ludzi produkt”. Nie jest to dziwne, ponieważ… po pierwsze, tak to określa dokument. A po drugie głównym producentem jest Netflix. I wreszcie trzeci – jest to kopia innego dokumentu, obecnie już niedostępnego (przynajmniej w Polsce), a nazywającego się „Zasady mogą mieć zastosowanie„. To produkcja z 2013 roku i trwa niecałą godzinę. Użytkownik IMDB stwierdza, że „Dylemat społeczny” to jest kopiuj-wklej tegoż z paroma dodatkami.

No, a teraz wyłuszczę to, co zauważyłam sama.

MANIPULACJE PLAY ON

Ben ukazany jako ofiara kontrolowana przez algorytmy SM.
O, i to się dzieje w osiemnastej minucie.

Algorytmy jako trzech kolesi praktycznie kontrolują zachowanie Bena. Doprowadzają do tego, że koleś wcina się w jakieś dziwne teorie spiskowe i przez to zaczyna zaniedbywać treningi i szkołę, a na końcu zostaje złapany na jakimś proteście przez policję.

BEN I MĄDRE GŁOWY

Mądre głowy – czyli naukowcy z Doliny Krzemowej – mówią oczywiście mądrymi frazesami. Przedstawiają się jako osoby, które najpierw pracowały dla wielkich korpo, a następnie zapytały się „o maj gad, co ja zrobiłem!”. Więc zaczęły tworzyć projekt „Social Dilemma”/”Center for Humane Technology”. Teoretycznie jest to pokazane w obrazowy sposób – facet zrobił prezentację, która poleciała do kolegów i tak się spiknęli ze sobą w sprawie. Praktycznie – no, nie jest to film w stylu „kurde, dotarło coś do mnie i walczę o przemianę”. Nie, bo zaraz potem zaczyna się opowieść o tym, jakie to SM są złe.

Przejdźmy sobie do 54 minuty, gdzie Jaron Lanier (pan z dredami) wypowiada się na temat informacji. Otóż, podaje on przykład Wikipedii jako czegoś, co jest dla każdego z nas takie same*.

* jest to pewnego rodzaju uproszczenie, bo informacje dla danego państwa mogą być nieco inne. Rozumiecie, być rozbudowane, albo wcale nie istnieć.

Jednak Lanier mówi tak: załóżmy, że informacja jest tworzona na podstawie dostępnych danych o osobniku X, Y i itd. W związku z tym, jeśli oni wejdą na informacje np. o Morzu Śródziemnym, to jeden zobaczy, że jest ono niesamowicie piękne, drugi, że zatrute, a trzeci, że jego stan jest w normie. Rozumiecie.

Z kolei Justin Rosenstein już nie wymyśla przykładów, on podaje fakty o Google. A te są takie, że wywalane strony różnią się w zależności od tego, gdzie mieszkasz.

Ale to nas nie powinno dziwić, prawda?

Niestety, na podstawie całości sądzę, że przykład ze zmianą klimatu nie jest przypadkowy, ponieważ w dalszej części filmu Ben wpada w duże tarapaty przez teorie spiskowe.

Zanim jednak przejdę do tego momentu muszę przytoczyć jeszcze jeden fragment. Fragment z „Trumana Show„.

Od 55:52 do 56:00 w dokumencie.

Czyli – nasz Truman posłużył do zobrazowania bańki informacyjnej. Informację o niej od manipulacyjnej wstawki dzieli zaledwie kilka minut. Dalej, dokument próbuje nas przekonać, że różne instytucje (np. służby) wywołują burdel na świecie.

I teraz tak – nie wiemy, w jakiej formie był pokazywany „Dylemat społeczny” na festiwalu Sundance 26 stycznia 2020, ale wiemy, że w takiej formie – jaką możemy oglądać – wleciał 9 września 2020 roku. I film tego nawet nie ukrywa, ponieważ mamy dużo momentów z plandemii.

Z mojego skromnego doświadczenia montażowego wynika, że stosunkowo prosto jest przemontować materiał, który już się posiada. W związku z tym nie dziwne, że to zrobiono.

To jednak nie jest tak oburzające, jak pokazanie fragmentów z protestów Hong Kongu, gdzie walczono o wolność tego miasta.

od 1:03 (godzina i trzy minuty)

Te przykłady trwają do 1:04 i zostają skonfrontowane zdjęciem z protestów z Hong Kongu, błędnie opisanego jako protest przeciwko 5G. Z tym argumentem bym się zgodziła, ponieważ w 2019 roku przez Hong Kong przeszła fala protestów, ale nie dlatego, że 5G, a dlatego, że Chińska Republika Ludowa – kolokwialnie mówiąc – wzięła hongkończyków za mordy. Natomiast jest to zestawione z wypowiedzią „Bombardują nas plotki”. Tak, jest to podsumowujące to wszystko, co widzieliśmy wcześniej, stwierdzenie.

W 1:05 pada takie ładne stwierdzenie:

Teraz film wraca do naszego młodziaka, którego siora pyta, czy nadal grają w tej samej drużynie. Ten zamknięty w sobie nie zwraca na to uwagi, więc dziewczę oświadcza, że idzie coś zjeść, a on sobie dalej buja w SM. Widać wyraźnie, że chłopina wsiąkł ostro w jakiś alternatywnych jutuberów od teorii spiskowych. Przy okazji twarz bohatera jest ukazana jako szara, smutna, wręcz depresyjna.

Widać jak na dłoni, że chcą go ukazać jako więźnia SM. I to jest całkiem spoko symboliczne ukazanie, ne? No – tyle że nie do końca tak jest, przynajmniej takie mam wrażenie, ponieważ w pierwszej połowie filmu mamy jeszcze jedną bohaterkę. To jest dziewczyna, około 14 lat, bardzo młoda. Również widać, że bardzo dużo siedzi przy SM i jest jej smutno – nawet wylewa łzy, bo nie czuje się za ładna. Ale jej twarz jest o wiele bardziej żywa:

I jasne, może ten przykład jest nieco na wyrost. Wszak film w tym momencie mówi o samobójstwach młodych z powodu SM (42:00). I ma prawo ukazywać każdego bohatera w sposób dla niego indywidualny. Nie mniej, to porównanie przed chwilą mnie uderzyło, więc się tym dzielę.

Wróćmy do Bena, który znalazł się w jakiejś armii spiskowców, a na ekran wracają mądre głowy i opowiadają o Mjanmie (Birmie), czy jak temu krajowi jest teraz. Wprost mówią, że FB jest świetny do kontrolowania społeczeństwa, a Rosja się wyspecjalizowała w tworzeniu chaosu w innych krajach. Izraelczycy także, ale o nich film milczy, a zresztą ci nie ruszają USA.

W 1:08 koleś przechodzi do rzeczy. Do omawiania wyborów.

Yyy, ok. A dlaczego akurat płaskoziemcy, a nie weganie?

OK – w momencie, gdy facet wszedł na grupę powiedział FB „daj mi więcej takich użytkowników”. I faktycznie – dostaje propozycje osób czy zaproszenia osób o „podobnych poglądach”. Brzmi znajomo? Przypominam, to jest teoretycznie dokument o algorytmach w SM.

To wszystko działo się w 1:08. W następnej chwili widzimy Bena, który nieśmiało wychodzi na zewnątrz, na protest. Oczywiście, w świetle powyższych wypowiedzi – że łatwo kontrolować i tak dalej, protest teoretyków spiskowych wygląda na negatywnie pokazany.

W sumie – wniosek z tego taki, że teoretycy spiskowi są zmanipulowani i łatwo dają się wciągnąć w jakąś „armię X”. Cóż..

1:09, Ben w drodze na protest:

On słucha tego, co w napisach, widać już teren teoretyków spiskowych. Piękne, ne? 🙂
Wraca nasz koffany narrator. Problem w tym, że nie wyjaśnia w żaden sposób, co ma na myśli mówiąc „prawda”.
I akurat to zdanie musieliście zestawić z jakimśtam stwierdzeniem o koronce?
W tym momencie mój mózg wcisnął czerwony guzik. Czekaj, co?

Dobra, powiem Wam, jak działa zaufanie u teoretyka spiskowego. Otóż, działa tak, że nikomu nie ufasz – wiecie, w polityce. W życiu prywatnym nie ma z tym problemu. No, ale polityka. Tutaj starasz się wszystko sprawdzać i latać po różnych źródłach. Masz otwarty umysł, bo jeśli nikomu nie możesz ufać, to nie ma powodu do tego, by kogokolwiek ustanawiać „guru”. I jasne, upraszczam. Ale ja tu tylko mówię, że brak zaufania do osób wykonujących zawody publiczne nie oznacza, że masz w sobie nienawiść. To tak nie działa. Masz w sobie jedynie ostrożność i umysł, który chce łączyć wszystkie fakty w spójną całość.

Oczywiście mówię tu o sobie, ale tak to widzę.

Co? Czekaj, mamy tu wspaniały fragment w 1:10. Pokazują protesty w Europie, prawdopodobnie wspierane przez agentów rosyjskich. OK, no agenci działają, to fakty. Ale pamiętacie, jak wspomniałam o Hong Kongu?

Hongkończycy walczyli przeciw zamordyzmowi. W tej chwili jest fatalnie – bo np. jest wprowadzona jawna cenzura w filmach i filmy z Hong Kongu jakie znamy już nigdy nie będą takie same.

A oni wstawiają to:

Pani narratorka…

Możecie mi nie wierzyć, ale mnie się cisną takie słowa: „ja pierdolę”. A tak w ogóle, informacje o tych protestach możecie sobie prześledzić w sieci, powinno być ich trochę, głównie na angielskich stronach.

Następnie wracamy do naszego Bena, który jest już na proteście, jego siora siedzi niespokojnie w aucie i nie wie do końca, co zrobić. Dalej znowu wracają mądre głowy mówią, że łatwo jest zdestabilizować demokratyczne państwa. Bo dzięki SM można w szybki sposób doprowadzić do chaosu i rozruchów.

Dalej krótko mówią o wpływie FB na wybory, ładna pani pyta o to Zuckerberga, ten odpowiada równie ładnie:

Po prostu pomyślałam, że chcecie wiedzieć, czy go cytują.

Jest tu oczywiście poruszona kwestia Rosji – i spoko. Trudno się kłócić z tym argumentem nawet, jeśli by się chciało.

Tymczasem Ben wraz z siorą zostają aresztowani. W sumie pokazali to w taki sposób, jakby skuto ich za nic xD.

Za to Cathy O’Neil dość rozsądnie komentuje, że AI nie rozwiąże problemów z fake newsami (których w dokumencie nie definiują jakoś ściśle).

Przyznacie, że to nie są złe stwierdzenia? Tylko w świetle tego, co się dzieje z Twitterem i FB mam wrażenie, że jest ono doskonałe, by wprowadzić do SM „niezależnych weryfikatorów informacji” czy „opłatę abonamentową”. Przypominam, Tristan sprawia wrażenie, jakby chciał wprowadzić komunizm, bo mówi o ustaleniu jedynej słusznej prawdy.

W filmie od 1:15
mamy przerąbane”. Dokańczam jego cytat, żeby nie musieć robić kolejnego screena – strona i tak ledwo zipie, a mam jeszcze parę rzeczy zescreenować.

Dalej wracamy do naszego Bena i osób, które go przez SM kontrolują. I tam się pokazuje futurystyczny widok na pomieszczenia, w których spece od SM kontrolują użytkowników i jest nam podawana teoria, że w ten sposób buduje się jakiś super- i cyber-mózg.

I teraz uwaga – zacytuję Wam pewną sekwencję zdań wypowiadanego przez tego pana powyżej. Jest to ważne dla zrozumienia rozumowania faceta. Bo z pozoru wygląda to bardzo ładnie, ale… Akcja zaczyna się w 1:16.

Gdy myślimy o technologii jak o egzystencjalnym zagrożeniu, to poważny zarzut… Łatwo jest pomyśleć: „mam telefon. Scrolluję, klikam, używam go. Gdzie to zagrożenie? Po drugiej stronie ekranu jest superkomputer wymierzony w mój mózg. Każe mi oglądać filmiki. Gdzie to egzystencjalne zagrożenie?”.

Dalej gościu idzie z kimś, w tle głos: Technologia nie jest egzystencjalnym zagrożeniem. Jest nim to, że wyzwala w ludziach ich najgorsze cechy. A to zło w społeczeństwie jest egzystencjalnym zagrożeniem. Jeśli technologia wywołuje masowy chaos, oburzenie, nieuprzejmość, brak zaufania do drugiej osoby, samotność, większą polaryzację, więcej hakowania wyborów, więcej populizmu, więcej rozproszeń i niemożliwości skupienia się na problemach… To przecież społeczeństwo. A to społeczeństwo nie może się wyleczyć i pogrąża się w chaosie. Wpływa to na wszystkich, nawet jeśli tego nie używają. Te produkty to elektroniczne frankesteiny, które terraformują świat na swój obraz, zdrowie psychiczne dzieci, politykę, dyskurs polityczny, ale nie biorą za to odpowiedzialności.
Ktoś się wcina:
– Kto jest odpowiedzialny?
Te platformy muszą być odpowiedzialne, bo gdy reklamują wybory, biorą odpowiedzialność za ich chronienie. Gdy pokazują bajki w niedzielny poranek, muszą chronić psychikę dzieci.

Czytam to i chcę zrozumieć, co tu zostało powiedziane. Mam wrażenie, jakby facet powiedział, że odpowiedzialność leży w rękach korpo komputerowych, nie ludzi, bo ci są źli i nie umieją w nią.
Ale, ponieważ już trochę nad tym tekstem siedzę, postanowiłam zapytać przyjaciela, jak rozumie powyższy wpis. Odpowiedź jest taka: „No rozumiem z grubsza tak jak napisane – chociaż to pogmatwanie ktoś opisał”. Czyli – tekst stylistycznie jest skomplikowany i niekoniecznie zrozumiały dla przeciętnego Kowalskiego. Udajemy mądrych przez tworzenie jakiś dziwnych frazesów. Pojechaliśmy więc dalej, bo wciąż nie byliśmy pewni, o co lata.
Przyjaciel: No ja zrozumiałem, że społeczeństwo winne. Ta wypowiedź brzmi jak bełkot, chociaż widywałem mniej sensowne teksty. Ale chociaż można coś wyłuskać ;), a i tak nie ma pewności, o co autorowi chodziło.

Ach, jeszcze jedno – nawet jeśli zacytujemy wypowiedź mówioną, to może ona być nieliteracka, nie mniej i tak musi być zrozumiała. A w przypadku udawania mądrej wypowiedzi to trochę słabo wychodzi.

OK, przechodzimy do pana z dredami, który twierdzi, że jeśli w ciągu 20 lat nic się nie zmieni w społeczeństwie, to nastąpi samozagłada z powodu zła w ludziach. Ściślej tak powiedział: jeśli nic się nie zmieni przez kolejne 20 lat… pewnie zniszczymy naszą cywilizację umyślną ignorancją. Nie poradzimy sobie ze zmianą klimatu. Pewnie zdegradujemy demokrację na świecie. W krajach zapanuje dziwaczna autokratyczna dysfunkcja. Pewnie zrujnujemy światową gospodarkę. Pewnie nie przeżyjemy.

Czekaj, co? Aha – czyli ludzkość to idioci, bo dzięki SM wybiją się w ciągu 20 lat?

KIM JEST GŁÓWNY TWÓRCA DYLEMATU SPOŁECZNEGO?

Bo o Netflixie to nawet nie ma co mówić, a o pani Rhodes niewiele można powiedzieć, jako że chyba wycofała się z SM po nakręceniu tych dokumentów. Tak czy inaczej interesuje nas główny sponsor tego filmu – Tristan Harris. Założył on organizację non-profit Center for Humane Technology, która ujawnia wiele sztuczek social media i lobbuje za wprowadzaniem jakiś przepisów dla SM. Z tego, co ogarnęłam, to ma on takie poglądy, że social media należy kontrolować, ludzie są ich ofiarami i dlatego wielkie korpo muszą…

…dobra, podstawowe pytanie: CZY NADAL CHCESZ OGLĄDAĆ DYLEMAT SPOŁECZNY?

[FilmS] Podsumowanie stycznia 2023

22 filmy, 6 seriali i kilkanaście niedokończonych seansów. Tych ostatnich nawet nie ma co wspominać, dlatego zapraszam serdecznie na zestawienie najlepszych i najgorszych filmów, jakie obejrzałam. Ach, jeszcze jedno: zestaw całkowicie indywidualny, bo nie chodzę do kina, a mam tylko dostęp do streamingu. Także!

Najlepszy film – tu klasyfikują się takie skarby, jak „Her”, bo są mocno artystycznymi wizjami, jak i obrazy, które po prostu zapadły mi w pamięć, albo są zajebistymi filmami – jak „Milczenie owiec” na przykład.

Oglądalny paździerz – czyli film tak zły, że aż się dobrze go ogląda. Ewentualnie jest kultowy, bo „The Room” ni cholery się nie oglądało dobrze…

Zmarnowany potencjał – filmy, które mogły być perełką, czekoladą w torcie, ale coś zdecydowanie nie wyszło i w rezultacie – niestety – powstał taki paździerzowy obraz.

5. HER (2013)

Ten film jest piękny. Wciąż pamiętam ten seans i mam wrażenie, że zasługuje na uwagę. „Her” dostał Oskara za najlepszy scenariusz, chociaż to nie był obraz wysokobudżetowy. To po prostu film, w którym opowiada się o emocjach i widz – chcąc nie chcąc – jest zmuszony do udziału w historii, jaką nam się prezentuje. Zresztą… to, że po miesiącu od seansu wciąż o nim pamiętam świadczy o tym, że jest to niezwykły obraz. I chyba najbardziej artystyczna wizja ze stycznia. Pełna recenzja tu.

4. Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri (2013)

Film, do którego podchodziłam jak pies do jeża, a okazał się bardzo przyjemnym i odświeżającym seansem. I głównie z tego powodu znalazł się w tym miejscu – bo wszystkie inne rzeczy, jak zabawa ze schematami są okej, ale… takie rzeczy trzeba umieć robić. Ten film umie, a pełna recenzja tu.

3. Oblivion (2013)

Ja się pod koniec seansu popłakałam. To jest film, który nie jest łatwy do zrozumienia, choć z pozoru wydaje się, że jest łatwy. Bo oto mamy człowieka, który naprawia drony i pilnuje, by technologia dzielnie pracowała. Nie zadawać pytań, to najważniejsze. Ale dlaczego co 5 lat musi wykasowywać pamięć? Dlaczego ma wrażenie, że jest coś nie tak i dlaczego ciągle męczą go sny o nieznajomej? Z tym wszystkim nasz główny bohater chce się w końcu zmierzyć, w rezultacie czego całe jego życie wywraca się do góry nogami. „Oblivion” to SF, które ma w sobie nie tylko SF – a więc przyszłość i technologię – ale ma również przesłanie. Ma w sobie głębię, ale nie każdy widz ją dostrzeże. Głównie dlatego, że musi pomyśleć i musi zatrzymać się na chwilę, a nie tylko pochłaniać jak głupek. Być może ilość informacji podanej w jednej scenie jest na tyle duża, że widz może się w nich zgubić, ale z drugiej strony – film zachwyca wartką pracą kamery, więc i tak jest z tego przyjemność. Pierwsza recenzja tu.

2. Argentyna. 1985 (2022)

Brazylij… kurwa, pomyliłam kraje przez to, że w obydwu państwach były jakieś porąbane reżimy. I kwestia jednego z bohaterów z serialu „Noc bez końca”: „łapano, torturowano osoby” brzmi… bardzo podobnie do tego, co mamy w Argentyna.1985. Dlaczego? Bo to film o postawieniu przed sądem chujów – ludzi z wojska, którzy porywali, torturowali, gwałcili, mordowali osoby z opozycji. Wprawdzie ta opozycja święta nie była, ale przynajmniej nie mordowała w ten sposób. Film trzymał w napięciu i do końca nie było wiadomo, jak to się ułoży, ale – stało się. Winni zostali skazani, przynajmniej częściowo, a walka z byłym reżimem i skutkami tego czegoś trwa do dziś. Wzruszyłam się, i szczerze mówiąc, jest to chyba jeden z najlepszych filmów tego miesiąca przynajmniej. Pełna recenzja tu.

  1. Milczenie owiec (1991)

Mimo upływu lat, ten film nadal jest czymś niesamowitym, zwłaszcza jak się go ogląda pierwszy raz. A ja miałam taki seans właśnie w tym roku i mówię szczerze – to była emocjonująca, hardkorowa jazda bez trzymanki.

Wiecie, to miejsce mogłoby być inne, ale uznałam, że „Milczenie owiec” jest nie tylko klasyką, jest po prostu obrazem, który zasługuje być na podium. To jest arcydzieło kryminału, czy jak to się zwie. Bo mamy tu wszystko – od powolnego zbadania sprawy, przez pełne napięcia sceny, aż po końcowy finał, który mega, naprawdę niesamowicie trzyma w napięciu. I wyczyn tego, co zrobiono w finale nie jest wbrew pozorom łatwy do zrealizowania, bo to wymaga i zżycia się z bohaterką, i zabawy montażowej.

I jest to jeden z tym filmów, po których ma się „cholera, zazdroszczę osobie, która go jeszcze nie widziała”.

Absolutne arcydzieło, a ja przypomnę tylko, że zanalizowałam „Red dragon” – też z tego uniwersum, ale w tekście zawarłam spojler do „Milczenia owiec”. Zapraszam serdecznie!

Musicie sami zobaczyć ten film, żeby zrozumieć, co tu się zadziało. Bo z pozoru wygląda to na dzieło czysto paździerzowe, ale ogląda się go tak przyjemnie, że zapragnęłam zajrzeć do pozostałych części. Niestety, w Polsce dostępna jest jeszcze trójka, a o reszcie nawet nie ma co mówić. Ewentualnie Puls TV może wyświetlić. Pełna recenzja tu.

Ten film jest kultowy, ale chyba głównie przez tematykę. Otóż – pewien facet ląduje w przyszłości, gdzie ludzie są po prostu głupi. I… realizacja tego obrazu nie wyszła. Prawdopodobnie wytwórnia o tym wiedziała, bo postawiła na „marketing szeptany” – najpierw wstawili narrację, że „ojej, film niepoprawny politycznie”, a potem… cóż, a potem faktycznie film zaczął zarabiać na siebie z tego tytułu. Jakiś czas temu jednak jeden z twórców przyznał, że to była po prostu strategia, a nie żadne niechęci wytwórni do dystrybuowania tego „hitu”. No i – wytwórnia miała rację o tyle, że TO NIE JEST DOBRY FILM. Absolutnie nie i po seansie trochę smutno mi było, że tyle mądrych treści zostało sknoconych, bo oni chcieli zrealizować „amerykańską, głupią komedię”. Naprawdę? A jeszcze smutniej się zrobiło w momencie, kiedy chciano wykorzystać projekt do nastawienia przeciwko Trumpowi w jakiś tam wyborach z bodajże 2015 roku. Coś w ten deseń. Eeeh… Recenzja tu.

Oglądałam tylko 6 seriali, ale mimo wszystko postarałam się wybrać tytuły, które wbiły mi się w pamięć i najlepiej się na nich bawiłam.

Serial w tle – to takie coś, czego nawet się nie chce w pełni oglądać, więc puszczasz sobie w tle, bo szkoda nawet kliknąć myszką na „wyłącz”.

Serial na przyszłość – serial, który w tym miesiącu nie miał zakończenia, ale bardzo dobrze się oglądało, więc… kto wie, może będzie serialem lutego?

3. Man vs Bee

To serial, w którym Jaś Fasola – teraz z innym nazwiskiem – knoci wszystko, co tylko może i na dodatek w cudzym mieszkaniu. Przyznam, że choć przyjemnie i szybko się oglądało, to jednak nie był to seans zwalający z nóg, więc jest trochę na siłę… nie mniej, to skończona seria, którą na odprężenie serdecznie polecam.

2. The Bastard Son & The Devil Himself

Z pozoru w tym serialu jest wszystko to, co powinno odstraszać: od wątku LGBT, po wątek nastolatków. Jednakże… coś się stało, że te elementy bardzo pasują do historii i nie przeszkadzają. Więcej nawet, chyba pomagają lepiej się wczuć w sytuację. Szczerze mówiąc, włączyłam sobie ten serial, bo Asia mi poleciła. Nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego, a tu bum – praktycznie nocka zarwana. Recenzja tutaj.

1. Noc bez końca

Dobra, przyznałam się już, że pojebałam Argentynę z Brazylią, ale… nieważne. Po prostu skupmy się na serialu, który jest próbą zmierzenia się z traumą narodu brazylijskiego. Bo serio – 242 ofiar śmiertelnych i kilkadziesiąt poszkodowanych to nie przelewki. Pożar w klubie nocnym miał miejsce w 2013. Zgadnijcie, ile osób zostało skazanych za tę tragedię?

ZERO.

I jakoś nie mieści mi się to w głowie. Jeszcze gorzej, że Netflix to idiota. Wykupił prawa do ekranizacji znakomitej książki, w której są świadectwa rodzin i nie dał znać rodzicom, że kręci film. Zero konsultacji, zero niczego. I wiecie – może bym zrozumiała postawę giganta, wszak on zlewa sobie konsultacje i robi absolutnie po swojemu, ale tu chodzi o coś więcej. O pamięć. I naprawdę, twórcy serialu, naprawdę wydaje mi się, że zrobili wszystko, by godnie sprawę zaprezentować, starali się. Ale mało tego, że kilka scen z serialu było dziwnych (sprzedaż kubków z martwymi osobami? Serio?), to jeszcze wypuścili triggerujący trailer. I nie, nie obchodzi mnie to, że trailer ma budzić ciekawość i zachęcać. Zresztą ten serial ma takie sceny, że nie musieli wstawiać aż tak dramatycznej sceny do trailera. I w tym kontekście nie dziwię się, że biznesmen – którego dziecko zginęło w tragedii – się wkurwił i chce zrobić pozew przeciwko Netflixowi. Oni zresztą nie chcą dla siebie pieniędzy, oni chcą pieniędzy dla poszkodowanych, a że system w Brazylii jest systemem Kafki, to ja im życzę, żeby wygrali.

Recenzja tu

To jest bardzo, bardzo słaby serial kryminalny z Hiszpanii, choć podobno niektórym się podoba. Obejrzałam go chyba tylko dlatego, że jestem wdzięczna, bo postanowiłam wreszcie przerobić pewną kwestię, która od dawna trawiła moje wnętrze. O tym, dlaczego nie pyknęło tutaj.

Dlaczego nie ma „The last of Us”? Bo nie ma – a tak serio, po prostu postanowiłam sobie obejrzeć te DZIEWIĘĆ ODCINKÓW wtedy, kiedy one już wejdą. Nie mniej, ze względu na tematykę zombie zastanawiam się, czy w ogóle podejść do tego serialu. Jestem już bowiem zmęczona taką narracją chorób i w ogóle, więc… może kiedyś…

2. Chwała

Szczerze żałuję, że od razu wzięłam się za obejrzenie, bo to dobry serial, trzyma w napięciu i… tak przykro, że Netflix postanowił na dwie części rozdzielić sezon. Mam nadzieję, że finalnie to będzie czysty sztos, niedługo część druga, na co czekam z utęsknieniem.

1. Legendy Vox Machiny

Czekałam rok na ten serial i szczerze? Jak na razie jest to bardzo dobry serial fantasy, choć rysunkowy. Jest tu wszystko: od epickości, po przesłanie, po humor. Twórcy wiedzą, co robią.

Manhunter (1986) vs „Red Dragon” (2002) – analiza porównawcza

Istotnym jest, do którego filmu najpierw sięgniecie, gdyż pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Mowa tu zarówno o kwestii fabularnej, jak i wyborach artystycznych reżyserów. „Red Dragon” to powieść Thomasa Harrisa, zaczynająca trylogię o Hannibalu Lecterze. Ponieważ odniosła sukces, to postanowiono ją zekranizować, a ponieważ jej nie czytałam, mogę się tylko odnosić do filmów i tak zrobię.

Pierwszym filmem, z którym się zapoznałam jest „Manhunter” z 1986 roku, reżyserowany przez Micheala Manna. Interesujące jest to, że w polskiej sieci istnieje opinia, jakoby ten film był totalną klapą finansową. Nie, nie był! Co prawda miejsce 76. na liście stu najbardziej dochodowych filmów roku nie jest jakieś wybitne, ale jednak zarobił – przy budżecie 15 milionów – $8,620,929 dolarów w samym USA. Więcej nawet, otrzymał nagrodę od francuskich krytyków w ramach festiwalu Cognac Festival du Film Policier w 1987 roku. I ja nie znam się na europejskim kinie, ale przypuszczam, że tak, ten film może bardziej podchodzić klimatem Europie, niż USA.

Dlaczego? Ano, film wizualnie jest chyba jedyny w swoim rodzaju. Reżyser Micheal Mann podobno uwielbia widoczki morza, oceanu, ale tutaj postanowił skorzystać z symboliki kolorów i to ewidentnie. Co ciekawe, krytycy z początku podeszli do „Manhuntera” w sposób negatywny, dopiero po latach zaczęli twierdzić, że to jest spoko wybór artystyczny. Otóż, Mann wykorzystuje trzy kolory: biały, zielony i niebieski oraz wszystkie jego odcienie. Zwłaszcza w tym ostatnim przypadku. Biały ewidentnie kojarzy się z grozą, z piekłem – ponieważ widzimy Hannibala Lectera w białej scenerii, tak samo jak gabinet naczelnika tego więzienia, a jest to więzienie pełne szaleńców, a sam szefuńcio również do takich należy. Zieleń i jej pochodne zostały użyte do scen z zabójcą Dollarhydem, co widzimy np. w poniższym kadrze:

Jest to scena, w której Dollarhyde spotyka się ze znajomym niewidomej – po czym go zabija. Wyraźnie twórcy zaznaczyli zieleń, tę przestrzeń, w której można się skryć, w której dzieje się coś niepokojącego.

Bo w „Czerwonym smoku” mamy scenę prostą jak budowa cepa – koleś stoi z kobietą przy drzwiach, ta wchodzi do mieszkania i wtedy Dollarhyde strzela mu w łeb:

Mann więc pobawił się nieco bardziej sugestywnością, co zresztą ma przełożenie na cały film. Zresztą, jak zauważyliście po obu kadrach, kolorystyka jest już zupełnie inna. W „Red Dragon” kolory są raczej z kategorii „mrok”, czyli ponura szarość, ciemność, natomiast w „Manhunterze” są to cieplejsze barwy. Ach, wracając do niego, to zostaje nam dopowiedzieć kilka kwestii. Steven Rybin* uważa, że zieleń to „poszukiwanie i odkrywanie”, zaś John Muir* (* – nie znam, ale i tak przytoczę) stwierdził, że Graham – nasz detektyw – jest przez ten odcień utożsamiany z dobrocią przyrody, np. w scenie, gdzie pomieszczenie komisariatu jest zielone, a sam bohater ma na sobie taką koszulkę:

No i pozostaje nam jeszcze kwestia błękitów użytych w filmie, które są obecne we wspólnych scenach z Grahamem i jego żoną Molly. Ale nie we wszystkich, o czym za chwilę. Błękit więc kojarzy się z czymś relatywnie przyjemnym – seksem i domem. Na przykład w takiej scenie:

Ale błękit został użyty w scenie, w której Molly mocno się zaniepokoiła, gdy syn zauważył, że ktoś się kręci wokół domu:

Tu jednak błękit jest nieco bardziej chłodny, przechodząc niemal w biel. Oglądając tę scenę czułam jakiś niepokój i teraz zastanawiam się, czy to przez nieoczywistość „kto tam jest”, czy kolory miały na to jakiś wpływ.

Ale a propos tej sceny – Mann każe nam czekać, buduje małe, bo jednak małe, napięcie, ale jednak odkrywanie, co się naprawdę dzieje trwa kilka minut. Myślę, że to dobry wybór, bo na przykład w „Red Dragon” nie było budowania napięcia. To znaczy, niby chciano to zrobić, ale to trwało ledwie kilka ujęć:

Scena, w której Graham informuje Molly, że pojedzie zbadać sprawę. Trwa to dosłownie chwilę – on nie może odmówić, bo ludzie giną, no i wróci za tydzień. I okej, dobry pomysł na początek relacji z widzem – w „Manhunterze” też mamy tę scenę, ciut inaczej zbudowaną, ale również mniej więcej na początku. Dalej jednak w „Red Dragon” mamy takie ujęcia:
To moment, w którym Graham przeprasza rodzinę, że są zagrożeni, bo on bada sprawę.
A to moment, który pojawia się dosłownie na chwilę i ona uczy się obrony.

Mamy tu więc dosłownie kilka krótkich ujęć, z których… no właśnie, wynika jakaś więź z bohaterami? Moim zdaniem nie bardzo, ponieważ nie znamy Molly, nie widzimy, jak bohater ją kocha, jak bardzo wspiera syna. Dosłownie, powiedziałabym, gówno nas to obchodzi. No dobra – widzimy początek, że jest jakaś babeczka z synem, no ale co z tego? Z kolei u Manna nie ma strzelania przez kobietę, za to twórcy nam pozwalają o wiele dłużej przebywać z bohaterami. Tu na przykład nie ma migawki, że oni zabezpieczają rodzinę, tylko jest cała dłuższa rozmowa w takim białym ujęciu:

Tutaj Graham poświęca całą chwilę na tym, by zająć się poważnie żoną. Ba, synem też, bo ta mu przekazuje, że syn potrzebuje z nim pogadać.
Tu widzimy rozmowę z synem – i ta też trwa dłuższy moment, ponieważ on mu wyjaśnia, dlaczego trafił do szpitala psychiatrycznego, że młody nie musi chronić matki i tak dalej, i tak dalej, a na końcu młody pyta: „jaką lubisz kawę?”. Wbrew pozorom takie szczegóły bardzo ożywają bohaterów i budują więź z widzem.

Ale Mann nie ograniczył się do tych trzech scen. Dał urywki, że Graham jest pomiędzy pracą, a rodziną – wtedy zajmuje się tym, czym lubi, czyli statkami:

Co prawda, w „Red Dragon” też widzimy, że Graham zajmuje się statkami – ale to głównie na początku i na końcu, twórcy postanowili nie tracić na to czasu. Ale, pozwolę sobie jeszcze wrócić do Manna, który wraz z autorem zdjęć zrobił scenę-perełkę:

Graham myśląc siedzi w jakiejś kawiarni i widzi szczęśliwą rodzinkę, obserwuje ją przez chwilę. Scena sprawia wrażenie, jakby bohater do niej tęsknił.

Jak widać, Micheal Mann zdecydował się na budowanie osi fabularnej wokół nie tylko szukania mordercy, ale również wokół rodziny. To jest dla niego najważniejsze, a nie to, że Lecter pomaga złapać zabójcę. Ten zresztą w filmie pojawia się dosłownie na kilka chwil, to są trzy sceny i nie wygląda jak Anthony Hopkins:

Hannibala Lectera gra tu Brian Cox. Od razu powiedzmy, że to była gra aktorska okej – w końcu Lecter to psychopata, który robił dania z ludzi, siłą rzeczy więc nie mógł być normalny. I w grze Coxa widać, że tak jest. Czy to źle? Absolutnie nie – w roli takiego zwyrodnialca ten obrazek bardziej może i pasuje, ale o Lecterze sobie porozmawiamy za chwilę.

Twórcy pozwolili sobie na ładne, nastrojowe kadry:

Moment, w którym jedzie podpalony dziennikarz
Morderca rozmawia z niewidomą

I to chyba jest najmocniejsza strona filmu Manna – on buduje nastrój niekoniecznie przez muzykę, ale koniecznie przez barwy i budowanie relacji widz-Graham. Natomiast to, co tu nie wyszło, to końcówka. Jest krótka, prosta i nie ma zdziwienia, ale montażowo niedopracowana.

„Red Dragon” – 2002

Widzom ten obraz bardziej się spodobał, niż krytykom. Nic dziwnego – w końcu normalni Kowalscy nie siedzą i nie analizują, co i jak w filmie i dlaczego Brett Ratner zdecydował się skupić na złolach, niż dobrym policjancie.

Rotten Tomatoes

Właściwie, przy całym opisie „Manhuntera” zapomniałam zrobić opis fabuły. No więc tak: mamy tu do czynienia z dwoma mordercami, jeden z nich na wolności, a drugi został złapany. W przypadku „Red Dragon” widzimy, jak Graham łapie Lectera – i okej, podobno jest to nawet lepsze, niż opowiadanie, co i jak, jak w przypadku „Manhuntera”.

Krytycy, którzy doczepili się do obrazu Ratnera stwierdzili, że film technicznie rzecz biorąc jest dobrze zrealizowany, ale absolutnie wszystko wydaje się być znajome. Zbyt znajome.

„Milczenie owiec” dalej obcina kupony od swojego sukcesu, natomiast twórcy mieli tu wybór: albo zrobimy całkowicie nową interpretację, albo wykorzystamy to, co znajome. Wiadomo, że poszli tą drugą stroną. I być może za bardzo wyjścia nie mieli, bo pewną świeżość już zapewniał „Mahunter”, a z kolei Anthony Hopkins tak wrył się w zbiorową pamięć w roli Hannibala Lectera, że trudno było obsadzić w tej roli kogoś innego. Bo ten aktor zagrał w „Milczeniu owiec” fenomenalnie. Dał nowy wzorzec grania psychopatów, pokazując, że oni są zajebiście spokojni. Taka mieszanka – charyzmy Hopkinsa – i charakteru Lectera dała niezapomniane combo. Jak więc można było obsadzić kogoś innego w tej roli? Zwłaszcza, że mamy do czynienia z filmem, a nie serialem. Bo przypominam, że do pewnego momentu – co było widać w starszych produkcjach z lat 90′ – to, że byli inni aktorzy w serialach, a inni aktorzy w filmach z tego samego uniwersum nikomu nie przeszkadzało.

Tylko jednocześnie „Milczenie owiec” i „Red Dragon” dzieli około dziesięciu lat, co jest średnie, ponieważ WIEMY, że Lecter został złapany przed „Milczeniem”. Ba, w filmie pod koniec jest scena, gdy ten naczelnik więzienia mówi mu, że przyszła agentka FBI, która chce z nim porozmawiać.

I to by było OKEJ, gdyby nie widoczny upływ czasu zarówno na twarzy Hopkinsa, jak i na twarzy szefunia więzienia:

„Milczenie owiec”
„Red Dragon” (2002)

A teraz Hopkins:

„Milczenie owiec”
„Red Dragon” (2002)

Można by było przymknąć na to oko, tylko problem w tym, że Ratner postanowił skupić się na Lecterze i Dollarhardzie, zupełnie prawie ignorując więzi rodzinne. To znaczy: ja osobiście nie czułam tej relacji między Molly’m a Grahamem i jego synem. Prawdopodobnie przez to, że mało scen im poświęcono, co jest dla końcowego aktu walki bardzo niedobre. A dlaczego? Już mówię.

W „Milczeniu owiec” finał jest fenomenalny, ale chwilę, gdy agentka FBI otwiera drzwi buduje się przez ok. DWADZIEŚCIA MINUT, ewidentnie BAWIĄC SIĘ MONTAŻEM.

Finał „Manhuntera” i „Red Dragon” znacznie się różni. W tym pierwszym mamy prostą jak budowa cepa akcję – wchodzi Graham i zabija jegomościa, i tyle go widzieli. Natomiast w „Red Dragon” koleś zostaje uznany za trupa, więc Graham wraca do swoich i jest wielce przerażony, bo widzi, że jednak Dollarhyde żyje i właśnie przystawia sztylet do szyi jego syna. I ta scena powinna być zaskoczeniem dla widza – w końcu teoretycznie nie miał podstaw, by się tego spodziewać, zwłaszcza, że niewidoma dotknęła jakiegoś trupa, a dla widza nie jest do końca określone, kto to jest. Nie mniej, dla mnie to nie było żadne „wow”. Bardzo możliwe, że to przez moją znajomość gatunku, w końcu bardzo często takie „zaskakujące” zwroty akcji są w książkach. A, no i podbudowa do tej sceny była znacznie krótsza, niż w „Milczeniu owiec”.

Stephen Lang zagrał w „Manhunterze” szalonego reportera, który wyglądał tak:

To ten rudy po prawej :).

Zaś w „Red Dragon” postać odgrywa Philip Seymour Hoffman i moim zdaniem przegrywa w tym aktorskim pojedynku, ponieważ koncepcyjnie gra typowego dziennikarza z brukowca, wyglądając znacznie mniej interesująco (bo nie jest rudy):

Po lewej: Philip Seymour Hoffman, w środku Edward Norton grający Grahama.

I moim zdaniem – jest niezwykle trudno odpowiedzieć sobie na pytanie, czy kolejny pojedynek aktorów, czyli facetów odgrywających Grahama – może być w ogóle rozstrzygnięty. William Petersen miał do odegrania kilka wspaniałych scen w „Manhunterze”, w tym sceny, gdy jest mu bardzo ciężko na to wszystko patrzeć. Zaś Graham Nortona jest taki… pusty, bez emocji, jakby zobojętniały na wszystko. I chyba to, który Graham jest lepszy jest wyłącznie kwestią gustu. Natomiast chciałam zwrócić uwagę na zieloną koszulkę Nortona na zdjęciu ;). Być może, że takową nosił po prostu w książce, gdyż z tego, co widzę – Ratner bardziej się trzymał oryginału, niż Mann.

Jednak Ratner nie pozwala sobie na jakąś epicką grę w kadrach. Są ładne, mroczniejsze zdjęcia, takie jak te:

Jednak nie ma tu ciepłych barw czy zabawy kolorami, jak u Manna. Jest to typowa, mroczna historia, podbijana stylowymi fotosami. W zasadzie ładniejszych kadrów – takich naprawdę wyróżniających się – jest tu tyle, ile widzicie powyżej. Natomiast nie oznacza to, że Ratner nie podjął dobrych decyzji, bo są tu dwie sprawy jeszcze.

Otóż, miejsce, w którym znajduje się Dollarhyde – w „Manhunterze” to jakiś budynek, w którym układ jest nieco szalony, a w „Red Dragon” to po prostu dom spokojnej starości. To drugie, jako mroczniejsze i bardziej niepokojące w sumie nawet lepiej do mnie przemawia, bo jest takie brutalniejsze:

„Manhunter”
„Red Dragon”
„Red Dragon”

Ratner podjął jeszcze jedną bardzo dobrą decyzję artystyczną. Chodzi mianowicie o tok myślenia Grahama – w „Manhunterze” był wątek oczu, patrzenia, widowni… i w pewnym momencie postać kobiety-ofiary miała świecące oczy, co wyglądało bardzo komicznie. Natomiast Ratner stwierdził, że nie będzie obstawiać komedii, ale zrobi aluzję przez lustra:

Uważam, że takie właśnie symboliczne znaki w tego typu filmach są na właściwym miejscu we właściwych filmach. Cóż, na pewno nie wygląda to dziwacznie.

No i teraz dochodzimy do puenty. Który film oglądać najpierw? „Manhunter” może dać jakiś powiew świeżości, ponieważ stylistyka thrillera jest całkowicie inna od tego, co obecnie znamy. Natomiast, jeśli ktoś oczekuje Hopkinsa, to wiadomym jest, że „Red Dragon” będzie jedynym wyborem.

To nie są filmy sensacyjne, powiedziałabym raczej, że to klasyczne filmy detektywistyczne, w których najważniejszy jest tok rozumowania „a jak połączymy to i to to wtedy dostaniemy to i go złapiemy”. Rozumiecie, w pełni klasyczna historia. Tutaj akurat obie interpretacje powieści Harrisa są ze sobą zgodne. I dlatego też nie mogę powiedzieć, by którykolwiek z nich robił za film psychologiczny. Dlatego, jeśli szukasz takiej rozrywki, to nie tutaj.

„Red Dragon”, kadr wyraźnie nawiązujący do „Milczenia owiec”.

Dziękuję Joannie Czyż – bez jej cierpliwości co do mojego gadania o tych filmach nie byłoby takiego wpisu :).

[FilmS] Her, reż. Spike Jonze, USA 2013

Ten film jest taki cichy.
Wchodzisz w historię o nerdzie, a bardziej – bardzo samotnym człowieku, który pewnego dnia instaluje sobie system operacyjny IOS. To, co potem następuje niby jest dziwne, przerażające: Theodor Twombly zakochuje się w Samancie, owym systemie operacyjnym…

Nie można powiedzieć wiele więcej o fabule tego filmu, bo to jest film z kategorii „jest, ale nie ma”. Czyli coś się dzieje, ale wszystko tak powoli płynie. Poza tym jeden akt więcej opowiedziany przeze mnie to spojler, który niekoniecznie może psuć zabawę.

Ponieważ w tym filmie nic nie ma – oprócz emocji.

Historia jest prosta jak budowa cepa, ale mimo wszystko wszystko wydaje się takie minimalistyczne. To opowieść, która porusza wiele naraz problemów, spraw i co więcej – udaje jej się to skutecznie rozwinąć. A jeśli nie, to przynajmniej zada pytanie. Ważne pytanie.

Czy miłość do AI jest normalna?
Czym w ogóle jest miłość?
I tak dalej.

Właściwie to na scenie nie ma zbyt dużo bohaterów – jest głos (Scarlett Johanson), jest Theodore (Joaqin Phoenix) i jeszcze paru, mniej lub bardziej istotnych w tej wyprawie.

Ale… to jest taka historia, którą zrozumie każda samotna istota.

I na końcu następuje coś ciekawego, zważywszy na fakt, że trochę się zmuszałam do seansu. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle: film jest bardzo dobry, żeby nie powiedzieć fenomenalny. Czy widać jego wiekowość? Wątpię, sprawy o których opowiada są uniwersalne, a technologia jest w miarę nowocześnie zobrazowana, trochę robi wrażenie „innej”, ale ja się nie znam. Dobra, w każdym razie do tego filmu trzeba mieć nastrój. Taki może nie na dramat, ale na trudniejsze tematy. A pod koniec seansu następuje wzruszenie. I nie wiadomo dlaczego ono jest. A może wiadomo – bo widz jest człowiekiem i może odczuwać emocje.

To, co ważne, to muzyka. Może jest jej mało; praktycznie widz oswaja się z rozmowami i tym, co Samantha tworzy. I to tworzy muzykę. Instrumentalną. Piękną.

Jest to film o miłości, samotności, o emocjach, o człowieczeństwie i nic dziwnego, że scenariusz dostał Oskara. Więcej powiem: same słowa na papierze to jedno, ale wyreżyserowanie tego w taki sposób, by było ciekawe mogło stanowić wyzwanie. Bo film nie może być nudny. I tak, najlepiej – a może i najłatwiej – przekazać emocje przez pisanie czy obraz sam w sobie, ale jeśli jest to film, to od filmu wymaga się emocji. Ale… cóż może je lepiej wywołać, niż film o emocjach?

Nie myślę w tej chwili o AI, chociaż – Samantha była nią. W ogóle w trakcie seansu następuje coś w rodzaju immersji: odbiorca jest zmuszony grać w tej grze, w tym widowisku.

Być może jeszcze wiele słów ciśnie mi się pod adresem „Her”, ale… po co? Wystarczy obejrzeć, bo jest dostępny na HBO MAX.

Nie kupczę sztuką, ja czuję, że zwrot energetyczny jest OK

Tak, wiem jak to brzmi – wstawiła zapytanie „czy ktoś to chce kupić”, wystawiła na sprzedaż w marketplace i teraz pisze wpis na blogaska, że ona nie kupczy sztuką.

Powiem tak – nie kupczę.

Zacznijmy od tego, że w tej chwili biodra mnie bolą i zgodzić się mogę, że ma to związek zarówno z pracą w kwestii obfitości, jak i ze sferą seksualności. Bowiem okazuje się, że obie te kwestie są ze sobą znacząco powiązane. O tym zresztą było w kursie „Relacje z pieniędzmi”, który wykupiłam w wakacje i uważam, że to był strzał w dziesiątkę. Ale, wracając do sprawy.

No więc przez tydzień pracowałam nad poradnikiem „Jak napisać powieść w 22 dni”. Teoretycznie mogłabym uczynić z tego darmowego ebooka, jak miałam zamiar na początku. Jednak przez miesiąc-dwa projekt stał i nic się w nim nie działo, ponieważ brakowało ilustracji.

Nie lubię na kompie robić rysunków, więc robię ręcznie.

Wleciał mangowy styl, wleciało mega odprężenie i generalnie – medytacja, trans czy jak to tam nazwać. Świetna zabawa, z którą miałam do czynienia w ciągu tygodnia się jednak skończyła. Co prawda nie wiem, jak werniksować na tak cienkim papierze, ale powiedzmy, że ewentualne barwy kredek na palcach są gratis.

I teraz tak: wstawiam info na fejsbruniu. I strzela we mnie, w środku pytanie: DLACZEGO? CZY JA MOGĘ TAK WPROST?

Ano, okazuje się, że mogę. Po pierwsze dlatego, że czuję, że taki zwrot energetyczny za wykonaną pracę będzie w porządku. Po drugie dlatego, że czemu nie? To mój profil, więc dlaczego ktoś miałby się o to obrażać?

Aha – że ostatnio dużo tego typu wstawiam ogłoszeń na swój profil. No ale… czemu nie? Informuję, co robię. Po prostu. A jak jest ładne, to czemu przeszkadzać innym osobom w cieszeniu się tą rzeczą?

Więc nie, ja nie kupczę sztuką. Przede wszystkim dlatego, że w trakcie tworzenia wchodzę w trans i myślę o tym, ile odbiorca może na tym zyskać. Jak on/a się będzie cieszyć z kartki, jaką będzie mieć frajdę z obrazu czy z takiego poradnika.

Trans. Medytacja. Dawanie.

To jest to.

A reszta? Reszta jest już poza tym, ale jeśli coś robię, to daję sobie prawo do tego, by to się zwracało energetycznie. Bo… bo tak.

Więc zapraszam do zakupu niezwykłej kartki „Dasz radę”! xD Za jedyne 15 złotych + koszt wysyłki :D. Motylki się zmieniają, bo kartka jest ręcznie robiona :).

Ziemia Światła – dzień dobry! Artyści niosą przekazy

W maju napisałam o „My Universe”. Co ciekawe, i wtedy za utwór brali się ludzie z BTS, i teraz mamy do czynienia z utworem, w którym występuje pan z BTS, Jung Kook. W obu przypadkach jest to współpraca międzynarodowa – w „My Universe” to Coldplay, a w „Dreamers” to Al Kubaisi o którym nigdy nie słyszałam.

„Dreamers” został stworzony na potrzeby Mistrzostw Świata w Katarze i jest piosenką otwarcia.

No cóż – musicie obejrzeć w YT. Absolutnie warto!

Gdy słucham „Dreamers” czuję się tak, jakbym wnikała do nowego wymiaru ducha. Wciąga mnie to niesamowicie. To jest takie pieszczenie mojej duszy. I… coś niesamowitego. Myślę, że pan Jung ma duszę i błyszczy, jest dojrzałym mężczyzną. Ale tak czy siak – kurde, co za piękny przekaz, a leci on z grubsza tak:

„Spójrzcie, kim jesteśmy,
jesteśmy marzycielami,
Sprawiamy, że TO SIĘ DZIEJE,
ponieważ W TO WIERZYMY”.

I to jest właśnie przekaz typowy dla Nowej Ziemi. Bo Nowa Ziemia to świadomość, gdzie my jesteśmy – może w symulacji, może we śnie, a może w ego. A może po prostu w świetle, w którym wszystko jest wszystkim. To nieważne, znaczy – ważne. Jednak istoty zamieszkujące Nową Ziemię, one to wiedzą, że wszystko jest fikcją. Mają tego świadomość i to jest dla nich wyzwalające, ponieważ mogą być jeszcze lepszymi i piękniejszymi kreatorami. Lepszymi w tym sensie, że znają doskonale swoją moc, poznają ją i kreują w zgodzie z własnym Sercem. Dzieci i wnuki obecnego dorosłego pokolenia, w tym w dużej mierze pokolenia urodzonego w latach 80′ i 90′ XX wieku będą tymi istotami, które nie tylko będą uczyć rodziców nowych rzeczy (co jest normalne i naturalne), ale również i tymi, które NAPRAWDĘ ZMIENIĄ ŚWIAT NIE DO POZNANIA.

Ach, Dreamers… kocham <3

NIE, czyli ratuj kto może od „Rings of Pała” (czyt. Pierścienie Władzy)

Postanowiłam sprawdzić, kto reżyseruje ostatni – ósmy – odcinek „Pierścieni Władzy”, bo praca kamery, ujęcia i zdjęcia całkiem ładnie pracowały. Muzyka również. Tylko że to wciąż nie rozwiązuje problemu z moją biedną głową, gdy oglądam serial – of course, ból.

Nieeee, nie dlatego, że panowie z Amazonu kompletnie zaorali całe lore Tolkiena. I to nie jest z mojej strony ironia, ponieważ ostatni odcinek obejrzałam jako zupełnie randomową historię fantasy kompletnie niezwiązaną z mistrzem fantasy.

Wayne Che Yp był odpowiedzialny za reżyserię ósmego odcinka, można się rozejść.

Chociaż nie, pewnie chcecie pośmieszkować z serialu, bo choć jakaś połowa internetu to robi, to jednak śmiechu nigdy za wiele, bo jest zdrowy.

No więc… to trzeba zobaczyć. Nie żartuję – trzeba zobaczyć na własne oczy, jaki to jest szwindel i jak bardzo jest komiczne. Choć Amazon zaznaczył, że serial ma „13+ nastolatki”, to sądzę, że w dobrym serialu dla tego targetu dialogi są inteligentniejsze, a w jednym odcinku serial nie robi sobie fakapów.

Pierwszym fakapem była siostra tego marynarza, który chciał być marynarzem, ale zginął czy tam zaginął, no i ta siostra maluje portret króla – umierającego – no i wzięło ich na pogawędkę. Po niej ta odkrywa kulkę do przewidywania przyszłości i koniec. Także moi drodzy, nie musicie się przejmować nieznajomością imienia kobiety, ani nawet „co to za marynarz był”, ponieważ te wątki nie będą kontynuowane.

Drugim fakapem – któremu przyznaję Laur Zwycięstwa Elendila, bo król elfów cały czas nosi tę koronę a’la igrzyska olimpijskie – jest sprawa pierścieni.

I nie, nie chodzi mi o to, że wykuto tylko trzy i to w dziwnej kolejności. Ani nawet nie o to, że Halbrand jest Sauronem, no i tenże Sauron pracuje z nimi, by je wykuć. Nie, nie.

Jak się zapewne domyślacie, chodzi o Galadrielę. I Elronda trochę też, ale ten miał po prostu spowolniony refleks mózgu, więc można mu wybaczyć.

Galadriela bowiem zaczyna się kapować, że facet, z którym przebywała w kij dużo czasu jest jakiś dziwny. Nieee, wcale nie przez to, że sobie ciężko ranny truchtał na koniku do krainy elfów. Ona się skapnęła, bo Celebrinbor (czy jak mu tam) mówi dziwnymi słowy do króla. No i wtedy każe poszukać w bibliotece danych o królach Śródziemia. Okazuje się, że potomek kraju, który miał być Halbrandem nie istnieje. Ale przy okazji – bo scenkę twórcy rozwijają do spotkania z Halbrandem – dowiaduje się, kim on naprawdę jest. I tak, w końcu zajarzyła, że to Sauron!

A w kuźni są robione pierścienie.

Jak myślicie, co robi elfka, która ma na karku ponad 1000 lat, doświadczenia podróżniczego trochę i wie, że pierścienie są złe? Oczywiście, że pozwala im powstać, w końcu te pierścienie pozwolą w jakiś sposób uratować elfy! I nie będą musieli opuszczać tej ziemi na której Celebrinbor buduje (budował?) doskonałą kuźnię. Aha – widz nawet się nie skapnie, że to już nowa kuźnia 🙂. Taki tam mało ważny szczególik, ale co tam, idziemy dalej.

I o ile można powiedzieć, że „Galadriela dobrze zrobiła, bo pierścienie ocaliły krainę elfów”, o tyle to nie trzyma się kupy. Nie trzyma się kupy nie dlatego, że nasłuchałam się randomów komentujących ten odcinek, ale dlatego, że jest to tak pokazane. Pokazane jest w sposób… jakby Galadriela nie mogła się zdecydować, no… nie, to nie to. Kurde, to jest takie zachowanie może trzynastolatki. Tylko to chyba prawidłowo opisuje sytuację, w jakiej elfy się znalazły.

Innymi słowy mamy Saurona, który chciał zostać w Numenorze, ale Galadriela namieszała tak, że Numenor wyruszył wątpliwą ilością statków na walkę. Mamy Saurona, który poradził Celebrinorowi jak mieszać stopy i tu się zatrzymamy na chwilę, ponieważ DIALOGI mocno kuleją.

Otóż – ich autor jest niezdecydowany, czy chce, by elfy mówiły normalnie, czy tak bardziej poetycko. Może się czepiam, ale mam wrażenie, że w jednej scenie potrafią mówić do siebie w szybki, prosty sposób, a w następnej jest to rozwlekłe i bezsensowne. I można powiedzieć, że całość cechuje się jednym stylem, ale zdecydowanie coś tu mocno zgrzyta i aż zęby miejscami bolą.

Więc, wracając do Galadrieli to wygląda na to, że swoją głupotą – czytaj skokiem za burtę xD w pierwszym odcinku – narobiła dużo, dużo problemów Śródziemiu. No, typowa fantasy nastolatka. A nie, czekaj…

Nie mam sił się naigrywać dłużej z tego czegoś, co chyba w polskiej popkulturze przyjmie pseudonim „Rings of Pała”. Ten serial nie jest ohydny, ten serial potrafi sam sobie zaprzeczać. W dodatku robi to w taki sposób, że odbiorca nie wie do końca, czy coś zostało zaznaczone, czy o co chodzi. Ja szczerze mówiąc na tym odcinku kilka razy się zaśmiałam, bo sceny WYGLĄDAŁY tak głupio (w sensie dialogowym+), że to naprawdę trzeba było zobaczyć. Także, jeśli odpoczęliście z jakiś przynajmniej miesiąc po poprzednim odcinku, nie będziecie podchodzić za poważnie do lore Tolkiena, weźmiecie sobie popcorn, to MOOOOŻE ten odcinek… będziecie w stanie obejrzeć i nawet parę razy wybuchniecie śmiechem. A, ale scena, w której Sauron kusi Galadrielę jest ładna, lecz nie sądzę, by było warto się dla niej poświęcać.

Wielka woda [recenzja]

Wzdrygałam się przed obejrzeniem „Wielkiej Wody” od Netflixa, ponieważ nie przepadam za filmami katastroficznymi. Jednak ten sześcioodcinkowy serial zbiera bardzo dobre recenzje i opisywany jest jako „praca wykonana na światowym poziomie”, czytaj najwyższym. Jak więc mogłam nie sprawdzić, czy tak rzeczywiście jest?

Wrocław w 1997 roku wydaje się być dosyć wesołym miasteczkiem, ponieważ szykuje się na niesamowicie ważne wydarzenie. Zgadliście: wizyta papieża Jana Pawła II. No dobrze, ale nas interesuje bardziej to, że pani sekretarka dostaje faks pewnej naukowczyni, która twierdzi, że we Wrocławiu pierdolnie. Wodą.

Twórcy serialu postanowili skupić się na indywidualnych historiach, historiach bohaterów. Mamy więc Jaśkę – tę naukowczynię – mamy też pewnego faceta z podwrocławskich Kętów, oraz mamy młodego polityka, który konfrontuje się z tą cholernie trudną sytuacją, jaką jest zagrożenie powodziowe.

Bo nie czarujmy się: widz doskonale wie, z jakim typem historii ma do czynienia. Nie dość, że Wrocław (+Kłodzko, Racibórz, Opole, Nysę, pobliskie rejony) zalało, to jeszcze gatunek – film katastroficzny – mówi sam za siebie, z czym bohaterowie się zmierzą. Dlatego twórcy postanowili nie traktować odbiorcy jak debila, a skupić się na dramatach ludzkich, a potop potraktować jako tło.

Przyznam, że im się udało.

Od pierwszych minut „Wielka woda” stara się budować nie tylko relację z bohaterami, ale także i napięcie. Głównym sprawcą tego jest muzyka – instrumentalna nadaje się do tego idealnie, no i smaczki pokroju „śpiewają disco polo” też nadają uroku serialowi. Czy w montażu postarano się jakoś zobrazować to napięcie… hmm, powiedziałabym, że zdjęcia / kamery miały na celu pokazać przede wszystkim OGROM, SIŁĘ żywiołu, niż zbudować dynamizm. Widać to przede wszystkim przez kadry na dachy – one są ważne – przez kadry na drzwi ze szczurami i na wnętrza. Mało tego, twórcy wykorzystali chyba wszystkie możliwe sposoby na pokazanie wody, bo CGI/greenscreen mógłby być nie wystarczający, gdyż byłoby widoczne, że ta woda jednak nie jest autentyczna. Podobno dla efektów specjalnych jest to najtrudniejszy żywioł do przedstawienia. Tak czy inaczej, przejdźmy może bardziej do fabuły.

A to dlatego, że w trailerze mamy nastolatkę, która sobie idzie z psem i nagle pies znika, a przejście podziemne jest zalewane wodą. Spojler? I tak i nie. Nie, ponieważ trailer robi wrażenie i buduje pytanie: „co z nią?!”, i tak, ponieważ twórcy zbudowali wokół tego wydarzenia bardzo duże napięcie. Ale spokojnie, nie jest to jedyna drama w ciągu tych sześciu godzin.

Jaśka zmierza się nie tylko z tym, że dostała denne materiały do zrobienia raportu, ale także ze swoją przeszłością, czyli matką i partnerem, który – tak, okazuje się być tym młodym politykiem. Z kolei polityk wydaje się być jako jedyny chętny do podejmowania trudnych decyzji, w przeciwieństwie do starszych i na wyższych szczeblach kolegów.

Jeszcze mamy do czynienia z kolesiem z Kętów – ten z kolei stwierdza, że nie pozwoli, by zalano ich wioskę, więc nie pozwoli także na wysadzenie tamtejszych wałów. I powiem szczerze, tu odbiorca może wybrać: czy chce być po stronie tego kolesia, czy chce być po stronie Wrocławia, bo… twórcy stawiają cholernie trudne pytanie: dlaczego jedna osoba ma poświęcić swój dorobek życia, by druga miała dobrze? I czy zresztą to się uda? I tak dalej.

Napięcie w serialu opada dopiero w ostatnim odcinku tak naprawdę, już jest spokojnie, wszystkie wątki zostają domknięte, nie ma niczego, co można by dodać.

Czy jest coś, do czego można by się przyczepić? „Słyszalność dialogów”? xD Raczej są słyszalne – napisy, które zostawiłam sobie na wszelki wypadek nie były praktycznie potrzebne, więc raczej bardzo na plus.

To może… gra aktorska? A skądże znowu – głośno się zrobiło o stanie Anny Dymny, która zagrała grubą mamuśkę Jaśki. I powiem szczerze, ta rola jest zagrana bardzo autentycznie! I chyba najbardziej autentycznie, ale dobra, przejdźmy do tego, jak bardzo serial jest prawdziwy.

W sensie – logiczne jest, że ze względu na czas antenowy twórcy musieli się skupić na konkretnym miejscu, wytworzyć konkretny konflikt. Wykorzystali do tego klasyczne „naukowiec stwierdza, że” i to właściwie widzowi wystarcza do dobrej zabawy, bo dalsza otoczka wynagradza taką prostotę. Co jednak warto wiedzieć, Wrocław to był ostatni przystanek fali powodziowej z 1997 roku. No, ale że to Wrocław, największe miasto w tych okolicach i w ogóle, to to ono zostanie zapamiętane. O Nysie to raczej mało kto wspomina przy tej okazji.

Dlaczego warto sobie zadać pytanie, co jest prawdą, a co fikcją w przypadku „Wielkiej wody”? Z bardzo ciekawego powodu: jest na jutubie pewien dokumentalista prowadzący kanał Ciekawe historie. I niezależnie od produkcji Netflixa zrobił on dokument o tej powodzi. Oglądając go po „Wielkiej wodzie” ma się wrażenie, że twórcy i jednego, i drugiego dzieła byli ze sobą w zmowie, ponieważ… dokument wyraźnie pokazuje, co serial zaznaczył. W sensie: chciano w Kętach wysadzić wały? No – to jest o tym w dokumencie, tyle że miejscowość będzie inna. NIK prowadziło dochodzenie – a jakże, o taki szczegół także zadbano w serialu. I tak dalej. Tyle że na szczęście dokument o tej tragedii nie ogranicza się do Wrocławia, no ale to już historia na kiedy indziej.

Ogólnie, myślę, że wrocławianie, rodzice i ci, którzy zwyczajnie mają wysoką wrażliwość będą dość przeżywali „Wielką wodę”. Tak, dramatyzm jest odczuwalny na tyle, że robiłam kilka przerw. A sceny ze szczurami na drzwiach są nie tylko bardzo symboliczne (i tak było naprawdę), ale zapadają w pamięć. Generalnie polecam.

The Gift [recenzja]

„The Gift” to 24-odcinkowy serial rodem z Turcji. Czy będzie ckliwość i miłość? Tak. Czy to jest kolejna głupia telenowela dla gospodyń domowych? Nie.

Po pierwsze dlatego, że to jest ekranizacja powieści, która pewnie się u nas nie ukaże, bo wolimy energetykę typu „pozabijali się i było fajnie” (tak, piję do „Rodu Smoka”)*.

Przejdźmy do konkretów.

Atiye jest malarką i właśnie ma pierwszą wystawę oraz ślub. Wydaje się, że życie jak ta lala, ale sprawa zaczyna się komplikować, gdy dziewczyna odkrywa, że archeolog odkrył w Gobekli Tepe znak, który ona od dzieciństwa rysuje. Postanawia sprawę zbadać, ale nikt nie chce jej wierzyć, a w dodatku pańcia z psychiatrii wlepia jej plakietkę „schizofrenia paranoidalna”. I nawet bym się nie zdziwiła, gdyby w realu od razu, trochę z dupy też tak robili.

Dobrze myślicie – ten serial to nie tylko opowieść o wielkiej miłości, ale również opowieść o rozwoju duchowym. Mamy tu więc tzw. przemianę bohatera, ale przemiana ta jest ściśle powiązania z odkrywaniem swojej mocy.

Na przykład – odkrywaniem więzi rodowych. To mi się podoba, że to jest ważne. Ale twórcy nie ograniczają się tylko do tego, więc wlepiają do historii przeskoki kwantowe. I to dość ostre.

Jest też tu historia typu fantasy „zbawiciel”, ale nie jest to wątek jednoznaczny, bo jednoznacznie widać, że chodzi o rozwój wewnętrzny.

Nie wiem, czy wszystkie seriale tureckie mają narratora – no, chyba „Wspaniałe stulecie” go nie miało – ale tu on jest. I można krytykować, bo w filmie raczej narrator to dość słaby zabieg. Z drugiej strony widać wyraźnie, że to wszystko dzieje się z perspektywy jednej bohaterki, a w dodatku narrator nie pojawia się jakoś przesadnie za często, więc widz i tak się dobrze bawi. Cóż, może jest to system opracowany na potrzeby gospodyń domowych „a tu pierze, a tam gotuje, a tu wiesza pranie, nie dajmy się za bardzo pogubić, to trochę dopowiedzmy najważniejszych rzeczy”.

Inna rzecz, że ten serial jest nierówny. Na szczęście trochę to wrażenie zależy od gustu, o czym za chwilę. Serial składa się z trzech sezonów, pierwszy ma trzy początkowe odcinki dość takie „no dobra, może być, odpocznę od poprawności politycznej i tak”. Za to od czwartego zaczyna się jazda bez trzymanki i poziom jest utrzymany aż do końca drugiego sezonu.

Ba – według mnie drugi sezon jest najlepszy. Głównie przez opowiadaną historię. Z kolei trzeci… no, jeśli jesteś rodzicem to może Ci się spodobać. Bezdzietnemu boomerowi niekoniecznie, ale to już kwestia gustu.

Mimo to końcówka mi się trochę dłużyła, ale może to dlatego, że cały dzień zarwałam na rzecz serialu, a może dlatego, że rozwój duchowy tu jest ewidentny, więc gadanie o rozwoju, świetle i czasie może brzmieć trochę tandentnie.

Zacznijmy od rozwoju samych bohaterów – z początku zwykłe randomy, tacy Kowalscy z Turcji. Potem jednak ma się wrażenie, że każdy bohater ma swoją indywidualną drogę, przechodzi przez nią i się zmienia. Miałam takie wrażenie, że autor chciałby wykreować takie sucze postacie, i z początku wydaje się, że mu to wychodzi, ale nagle się okazuje, że ten właśnie ma swój świetny motyw, tego się uczy, no i torpeda. Jest jedna może bohaterka, która jest taka sama ciągle, ale ona i tak wpada na koniec, no i może za mało czasu antenowego na nią było, by się rozwinęła. Albo wyjątek potwierdza regułę.

Dobra – gra aktorska jest okej, muzyka też, taka typowa turecka. Ale fajnych kawałków nie brakuje.

W całości widać elementy kojarzące się ze Słowianami, ale to akurat miłe akcenty, zresztą wynikające z historii Imperium Osmańskiego.

Podsumowując: bawiłam się

świetnie i trochę żałuję, że nie będzie czwartego sezonu. A trochę nie, bo w tym akurat przypadku trzeci skończył się tak, jak wypadałoby zakończyć historię.

Polecam serial i idę szukać innych tureckich produkcji, choć wydaje mi się, że w każdej coś wpadnie z rozwoju duchowego.

PS.: Tak, był cytat z Rumiego 😛.

Karakalem, czyli Protector [recenzja]

No to na fali flow tureckich seriali pytam się fandomu, która produkcja jest uduchowiona.

Ekhem.

Mam wrażenie, że podali mi każdy jeden serial, który im się spodobał, bo pojawiło bardzo dużo różnych tytułów i to nierzadko z gatunku „romans”. Z drugiej strony – miłość to chyba najbardziej uduchowiony stan, no nie?

Jednak „The Protector” – choć zawiera wątki romantyczne w dużej dawce – to z grubsza jest opowieścią o czymś innym. O Hakanie (w powieści Yavuz), którego ojciec prowadzi sklep z antykami. Pewnego dnia zachodzi do nich kobieta, która szuka tajemniczej koszuli z konkretnym wzorem. Właściciel sklepu twierdzi, że jej nie widział, ale Hakan wie swoje, a w dodatku cztery litery mu się palą pod względem finansowym, więc jeśli koszulę mają i ta jest warta kupę kasy, to czemu by nie sprzedać?

No i właśnie – jeśli Hakanowi wydawało się, że jego życie wali się w gruzach, bo ojciec nie chce mu sfinansować kolejnego biznesu, to teraz będzie musiał spiąć poślady, bo będzie jeszcze gorzej.

Otóż, okazuje się, że Stambuł jest w niebezpieczeństwie, on sam jest superbohaterem, który ma go uratować, a ludzie, którzy go otaczają to Lojalni – chroniący go.

Bitwa dopiero się zaczyna, a nasz bohater jest niedojrzały pod wieloma względami…

„No dobra, duchowości w tym nie ma, ale świetny akcyjniak” – pomyślałam sobie ja, oglądająca pierwsze 1,5 sezonu. No właśnie, akcja zapindala jak torpeda, chwilami miałam wrażenie, że nie nadążam za bohaterami, bo tu kombinują, tam się spikają ze sobą i ogólnie niezła intryga na intrydze. A chłopina przez swą niedojrzałość jest narwany, ale… no właśnie, docieramy do środka drugiego sezonu i tu wybucha wszystko.

I serial zaczyna zwalniać akcyjnie, choć tak: nadal dużo się dzieje, ale więcej zaczyna się w kwestiach filozoficznych. Na przykład, czy nieśmiertelny może kochać śmiertelną, tu jest mocno rozbudowany wątek tęsknoty. Kwestia wpływu przeszłości na przyszłość również i tak dalej. Generalnie jest się nad czym zatrzymać, ale najlepszego Wam nie zdradzę 😛.

Rozwój postaci – dzieje się. Oczywiście, że nie wszyscy dostali superrozbudowane charaktery, no ale mierzmy siły na czas antenowy. Hakan oczywiście najbardziej się rozwija i szczerze mówiąc… w jakiś sposób zabrakło mi szczegółów tego rozwoju. I jasne, zapewne w książce masz podane jego myśli, masz podany tok rozumowania jasno, a w filmie musisz się skupiać… czekaj, czy my w tym serialu nie mamy narratora ogólnego?! Otóż to! Dobra, wracając do Hakana – owszem, rozwija się. I bardzo ładnie proces ten przebiega. Również jego przeciwnik, Faysel, dostał

świetnie rozbudowany charakter, widzimy tu jego rozterki i to nie jest bohater, który jest czysto zły, to jest nawet taki tragiczny bohater, który jakby nie do końca stoi po tej najczystszej, złej stronie. Ufff, dużo tu przemian, choć mówię, czasami miałam wrażenie, jakby to było bardziej streszczenie przygód Hakana, niż taka bardzo głęboka historia. No, ale Turcy mogą się posilić książką, myślę, że to jest fajne uzupełnienie.

Z kolei w temacie podprogowych treści pojawia się kilka ciekawych elementów. Sądzę, że książkami, które widzimy zarówno NA POCZĄTKU, jak i NA KOŃCU, twórcy chcieli zrobić taką klamrę, puścić oczko oczywiście do tureckich widzów, i dać znać, że pani Gokdel jest autorką interesującą się duchowością. Żeby było ciekawiej, spojrzałam na jej zdjęcie i tak, faktycznie jest to pani o bardzo ładnej energii. Zresztą w ogóle, twórcy serialu lubią bawić się widzem, bo od początku podkreślają „ale to nie jest bajka”. I parę innych scen.

Oprócz tego, że to jest niezły akcyjniak z elementami fantastycznymi, duchowymi, to mamy jeszcze ścieżkę dźwiękową. Ta jest moim zdaniem na bardzo wysokim poziomie, można sobie jej posłuchać choćby i tu: https://www.youtube.com/watch?v=JNJj4r3ytbQ (tam myślałam, że mi się wyświetli playlista xD).

Ogólnie serial miał sporo szczęścia – bo ostatni sezon zjawił się tuż przed plandemią. Planowano cztery sezony i moim zdaniem tak powinno pozostać, bo zakończenie jest zakończeniowe. Tak czy inaczej, opowieść bardzo mnie wciągnęła i czuję się rozgoryczona faktem, że nie mogę przeczytać książki. Jeśli chcecie zobaczyć fantastykę z widoczną duchowością, to „The Protector” to idealny pomysł. Jest na Netflixie.

Źródła:

1) https://www.dailysabah.com/…/the-novel-that-inspired… – zdjęcie autorki,

2) https://www.amazon.com/Kara-Kalem-N-Ipek-G…/dp/6050951357 – zdjęcie okładki powieści,

3) https://northamericaten.com/the-protector-author-interview/ – wywiad z autorką,